wtorek, 15 marca 2016

Wild Life Loop, Badlands National Park (USA), cz. 2 - 5.10.2008



Następny dzień rozpoczął się mniej optymistycznie, bo przez całą noc padał rzęsisty deszcz, a teraz na zachodzie niebo pokrywały gęste chmury piętra średniego. O godzinie 7.00 rano wyszedłem do małego budynku stojącego w sąsiedztwie hotelu. Podawano w nim śniadania. Właśnie z tego budynku, przez okna, spoglądałem na niebo i rozwijającą się sytuację pogodową. Już myślałem, że będziemy musieli wracać tego samego dnia do domu, a mieliśmy przecież jeszcze kaniony do przejścia. Z rozmów tutejszych gości dowiedziałem się, że duża część gości hotelowych wstała już i pojechała na polowania. Na szybach widniał napis "Fall!" dookoła, którego przyklejone były plastikowe, przezroczyste, ozdobne liście. Napis "Fall!" znaczył tyle samo, co jesień. Po lewej stronie mojego stolika widniał pusty basen, w którym po dnie wędrował większy, czarny pająk. Po zjedzeniu śniadania poszedłem po Marcina i Small Toma. Marcin był już gotowy aby zejść na śniadanie. Small Tom doszedł do nas za chwilę. Siedzieliśmy tutaj dłużej, dyskutując o sytuacji pogodowej i czarnym pająku, którego jakimś cudem wypatrzyłem. Na początku tego dnia mieliśmy w planach Wild Life Loop. Był to przejazd przez najdziksze tereny parku narodowego. Z informacji dowiedzieliśmy się, że możemy tam spotkać dziko żyjące bizony i sarny. Gdy dojechaliśmy do zakrętu, zjeżdżając z drogi 16A na Wild Life Loop spostrzegliśmy czerwono-białe bandy zamykające przejście. Był tu zakaz wjazdu... Trochę się zdenerwowaliśmy, bo przyjechaliśmy tu na dwa dni 1200km w jedną stronę i prawie podczas naszej wycieczki ta droga była zamknięta. Nie do końca chcieliśmy odpuścić, dlatego pojechaliśmy kawałek dalej drogą asfaltową skręcającą w las. Jechaliśmy nią za czarnym pick-up'em. Powierzchnia drogi szybko zmieniła się na żwirową. Jechaliśmy nią tak, aż dojechaliśmy do jakiejś szkoły, w której uczyły się tylko same dziewczyny. Był tu zakaz wjazdu, ale widząc, że tamten pick-up wjechał. My też postanowiliśmy tam wjechać.

Droga zakończyła się. Dziwiliśmy się, gdzie podział się ten pick-up, którego widzieliśmy przed sobą. Nigdzie go nie było. Nic tu było po nas, dlatego zawróciliśmy i pojechaliśmy z powrotem. Marcin spostrzegł inną drogę skręcającą w lewo do gęstego lasu. Była to żwirowa droga, na której widać było ślady pojazdów. Postanowiliśmy, że spróbujemy. Jechaliśmy tą drogą długo przez las. Już po chwili zauważyliśmy po prawej stronie drugiego bizona, bo pierwszy przywitał nas na początku drogi asfaltowej, przy ogrodzeniu. Stanęliśmy tutaj, aby go podziwiać i fotografować. Wtedy wyjechaliśmy pod górę bardzo zawiłym zboczem po szerokiej drodze. Nie widzieliśmy tu nikogo, dlatego zastanawialiśmy się czy to, co robimy jest legalne. Była tu droga, więc jechaliśmy dalej. Droga przez górę wiodła bardzo widokowym zboczem dając nam możliwość wykonania pięknych zdjęć. Zjeżdżaliśmy dalej - tym razem w dół. Spoglądaliśmy na GPS, który jednak tracił się w tych okolicach. Wyglądaliśmy już kiedy ta droga się zakończy, aby nas nikt nie złapał do kontroli w razie czego. Jadąc tak jeszcze 10min po wybojach i krętej drodze leśnej dojechaliśmy na zamknięty odcinek Wild Life Loop od strony lasu. Jechaliśmy tędy całkowicie sami. Zza gór i lasów wyjechaliśmy na wielką, trawiastą prerię. Za nami podążał biały pick-up. Nie podobał nam się ze względu na to, że pojazd z naklejkami na drzwiach wyglądał jak pojazd straży parku. Zatrzymaliśmy się na tutejszym poboczu, na małej wysepce asfaltowej. Przepuściliśmy go. Na szczęście przejechał dalej. Za chwilę pojechaliśmy prosto przed siebie. Marcin zobaczył w lusterku mnóstwo takich samych samochodów jadących za nami. Były to mustangi. Prawdopodobnie miłośnicy tego modelu samochodu mieli jakiś zjazd, ponieważ za nami jechało 35 aut w jednym rzędzie. Każde z nich prowadzili starsi ludzie. Nie chcieliśmy ich spowalniać, dlatego zjechaliśmy na pobocze aby ich przepuścić. Jadać jako pierwsi Marcin powiedział, że teraz możemy poczuć się jak piloci mając za sobą taką kawalkadę.

Za krótkim odcinkiem leśnym wjechaliśmy na kolejną prerię zagrodzoną wielkim płotem. Nie widać tu było żadnej zwierzyny, dlatego pojechaliśmy dalej. Droga przez prerie była bardzo widokowa, ponieważ tutejsze niskie góry porastała niska, czerwona trawa, która odznaczała się na tle uschniętych przestrzeni trawiastych. Nieco dalej, za długim łukiem, podziwialiśmy dodatkowo czerwone urwisko skalne. Było równie piękne, ponieważ obok niego rosła ta sama, czerwona trawa. Jadąc dalej, doganialiśmy kawalkadę mustangów. Dziwnie się zatrzymały na prostym odcinku drogi. Zastanawialiśmy co je mogło tak spowolnić, a później zatrzymać. Już za chwilę przekonaliśmy się, że na środku drogi stały... osły. Nie przesunęły się ani na centymetr. Wszystkie mustangi wymijały je bokiem. Na szczęście za nami nikogo nie było, więc mogliśmy się tu zatrzymać. Marcin podjechał bardzo blisko jednego z nich. Nie ruszył się w ogóle. Gdy opuścił szybę, osioł zaglądnął do naszego samochodu wsadzając częściowo głowę przez okno. Zrobiłem tutaj zdjęcie Marcinowi na jego tle. Marcin pogłaskał go, po czym ominęliśmy go. Kawałek dalej usłyszeliśmy ryki godowe osłów i ich zachowanie. Również tutaj trzy inne osły zastawiły w poprzek całą drogę dziewczynie przejeżdżającej z naprzeciwka. Nie mogła nic zrobić, bo nawet nie było ich jak wyminąć. Śmiała się tylko z sytuacji i wyciągnęła aparat, aby zrobić zdjęcia.

Marcinowi marzyło się ciągle stado bizonów, a dostał co innego, to czego nikt z nas się nie spodziewał - stado osłów na środku drogi. Za tym stadem i po przejechaniu krótkiego odcinka leśnego, po prawej drogi widniały niskie, ale strome góry, które w całości pokryte były uschniętą trawą i jej czerwonymi kępami. Dodatkowo uroku dodawało im samotne, zielone drzewo rosnące na samym szczycie najwyższej góry. Teraz podjeżdżaliśmy cały czas do góry. Marcin spoglądał w dolinę po prawej stronie. Była to głęboka dolina z urywającą się, zarośniętą ścieżką w lesie. Zauważył tam... stado bizonów, którego tak oczekiwał. Zatrzymaliśmy się tu, bo Marcin chciał je oglądnąć z bliska. Rozglądał się za drogą zjazdową do nich, jednak takowej nie było. Parędziesiąt metrów dalej, od ulicy odbiegała w lewą stronę ścieżka leśna. Wjechaliśmy tam, ponieważ Marcin zauważył stado jeleni pomiędzy wysokimi sosnami. Sam się dziwiłem gdzie on je dostrzegł. Bez namysłu skręcił w tą drogę bardzo szybko unosząc tumany kurzu w powietrzu. Podjeżdżaliśmy powoli, aby ich nie spłoszyć. Dojechaliśmy przez zwężenie w lesie na małą polanę trawiastą, gdzie zawróciliśmy, bo teraz mieliśmy lepszy widok na to stado. Widzieliśmy, że stado się rozdziela. Zdążyłem zrobić tutaj zdjęcia jeleni z pięknym i ukształtowanym porożem. W końcu zbliżał się okres rykowiska. Młodsze jelenie pobiegły na drugą stronę ulicy, na lokalne wzgórze, a druga część podążyła za jeleniem z największym porożem wzdłuż wzgórza po prawej stronie ulicy. Chcąc zrobić dobre ujęcia obu tych stad Marcin powiedział: "No panowie teraz będzie totalny off-road! Trzymajcie się!". Dodał gazu, aż rzucało nami w samochodzie. Przejechaliśmy ten krótki odcinek leśny robiąc kolejne ujęcia tych zwierzętom. Stojąc na skrzyżowaniu ścieżki leśnej i drogi asfaltowej, którą tu wjechaliśmy, widzieliśmy jak stado młodszych jeleni czekało na możliwość dołączenia do stada z przywódcą posiadającym największe poroże.

Wyjeżdżając z tego lasu pojechaliśmy dalej, zataczając pętlę wśród stromego wzgórza. W trawie, na zakręcie zauważyliśmy dwa bizony. Stały samotnie spoglądając jedynie na nas. Spowolniliśmy, aby jak najwolniej przejechać ten zakręt, ponieważ dzięki niemu mogliśmy zobaczyć je z każdej strony. Dalej, wjeżdżając na kolejny odcinek prerii, po lewej stronie drogi, tuż przy jej krawędzi pasły się cztery małe sarenki. Były nieco inne od tych nam znanych, ponieważ ich połowa skóry miała kolor biały a górna część miała kolor jasnobrązowy. Zatrzymaliśmy się tu podziwiając je z bliska. Również tu schodzącą sarenkę przegonił piesek preriowy piszczący ze swojej dziury. Na całej długości, po prawej stronie drogi podziwialiśmy setki dziur i biegających piesków preriowych wśród uschniętej trawy. Pieski wyglądały niczym wielkie świstaki obserwujące otoczenie. Nie ostrzegały się tutaj przed zagrożeniem. Widocznie nas tak nie odbierały. Wjeżdżając w krótki i rzadki odcinek leśny po naszej prawej stronie spełniło się marzenie Marcina. Tuż przy drodze pasło się stado bizonów. Niektóre leżały, niektóre przechodziły a jeszcze inne się pasły.

Marcin koniecznie chciał mieć z nimi zdjęcie. Powiedział tylko, że jak będzie któryś wstawał to mam mu dać znać to szybko wbiegnie do samochodu. Wyszedł na zewnątrz. Gdy tylko ustawił się do zdjęcia jeden z nich, ten najbliżej leżący nas, wstawał. Powiedziałem Marcinowi, że wstaje. On na to bardzo szybko pobiegł do auta. Czekaliśmy na drugą okazję bo zjeżdżały się tu inne samochody. W końcu pozostał za nami tylko fioletowy pick-up. Marcin nie czekał już dłużej i wyszedł ponownie na zewnątrz. Tym razem powiedział, że jak jakiś będzie biegł to mam dać znać. Udało mu się zrobić piękne zdjęcia. Podziwiając jeszcze to stado przez chwilę ruszyliśmy dalej. Przejeżdżaliśmy jeszcze przez pięknie rzeźbiony most z drewna. Był bardzo wąski. Zatrzymaliśmy się na jego łuku aby zrobić zdjęcia widoku u jego dołu. Jeszcze kilka wietrzejących skałek o okrągłych kształtach po prawej stronie i już byliśmy w Rushmore Cave. Aby do niej dojechać musieliśmy nieźle się natrudzić, ponieważ mieliśmy tylko mapy z gazet. Wytyczyłem najkrótszą drogę jaka była możliwa i prowadziłem Marcina, mówiąc mu gdzie ma jechać. Mapa nie była dokładna, bo jej skala była zbyt mała, dlatego nie było na niej widać licznych ostrych serpentyn górskich i drogi skręcającej w lewo i za moment w prawo na polanie trawiastej, dookoła której rosły wszędzie lasy.

W końcu dojechaliśmy. Wielki napis "Rushmore Cave" ułożony z białych kamieni informował nas, że jesteśmy we właściwym miejscu. Wybraliśmy jaskinię reklamowaną w przewodnikach. Miały tam być stalaktyty, stalagmity i stalagnaty, więc to nas do niej przyciągnęło. Do kolejnego wejścia pozostało nam jeszcze 10min czasu, dlatego pochodziliśmy po tutejszym gift shopie. Przyznam, że wybór pamiątek był nieporównywalnie większy niż gdziekolwiek u nas w Polsce. Można tu było nawet kupić złoto, onyksy, agaty i inne minerały. Do jaskini weszliśmy z przewodnikiem. Poopowiadał nam dużo o jej historii i jej naturze. Kiedy doszliśmy do jednego korytarza, na jego ścianach zauważyliśmy wyryte kształty zwierząt. Dostrzegliśmy tam nawet nos świni. Dalsze etapy wiodły już pięknymi korytarzami, gdzie na sklepieniach wisiały stalaktyty. W miejscach, gdzie zwężały się korytarze, wyrastające z ziemi stalagmity łączyły się ze stalaktytami tworząc stalagnaty. Przewodnik pokazał nam około 150cm stalagnata, którego waga przekraczała 7 ton!. Jak tłumaczył, dziesiątki tysięcy lat temu panujące tu bardzo wysokie ciśnienie tak go sprasowało. Była to niezwykle gęsta skała. Kawałek dalej, schodząc do korytarza na niższym poziomie, przewodnik zgasił światło i kazał zrobić zdjęcie z lampą błyskową. Było tu tak ciemno, że na zdjęciach można było dostrzec tylko najbliższe fragmenty sklepienia. Idąc dalej, mieliśmy okazję przejść bardzo szerokim i długim korytarzem, gdzie na jego końcu znajdowały się skały i minerały odbijające promieniowanie ultrafioletowe, przez co skały świeciły w ciemnościach! Wychodząc z jaskini wstąpiliśmy jeszcze do gift shopu, po czym pojechaliśmy dalej - do Beautiful Crystal Cave. Znowu trzeba było się posługiwać mapą.

Tym razem mapa sprawiała więcej kłopotów ze względu na jej rysunkowy charakter i brak zachowania skali. Jednak i tam dotarliśmy. Jakież było nasze zdziwienie gdy wjeżdżając 1,5 mili w bardzo wąską i krętą dróżkę ujrzeliśmy napis na bramie informujący o zamknięciu tej jaskini z powodu braku energii elektrycznej. Byliśmy nieco rozczarowani. Mając do dyspozycji jeszcze około 4 godziny do zachodu Słońca postanowiliśmy, że pojedziemy do kanionów w Badlands, a wieczorem poszukamy gdzieś hotelu. Mieliśmy do przejechania 88km plus 80km pętli wśród kanionów. Czekała nas jeszcze dłuższa podróż. Zajechaliśmy dosyć szybko, bo w niecałą godzinę byliśmy już u bram Parku Narodowego w Badlands. Zapłaciliśmy tam jedynie 15 dolarów za bilet wstępu, ważny przez 7 dni dla nas trojga. Cena była naprawdę niska jak na tyle osób i tak długi czas. Już z początku zatrzymywaliśmy się na kolejnych overlook'ach czyli punktach widokowych. Pierwszy punkt widokowy wywarł na nas ogromne wrażenie. Piaskowce, ich piętrowy układ minerałów, wszechobecne góry zbudowane z piaskowców oraz pustynny charakter otoczenia był czymś niezwykłym. Spoglądaliśmy w przepaście, podziwiając odleglejsze góry. Po nacieszeniu się tymi wspaniałymi widokami przeszliśmy na drugą stronę drogi. Z tej strony widzieliśmy setki kilometrów kwadratowych prerii i jedynie parę niższych gór z piaskowców, które tworzyły widoki podobne do tych z kanionów. Widok na rozległe powierzchnie prerii był niesamowity. Dopiero teraz było widać jak ogromne to są tereny, i że praktycznie nic tu się nie zmienia, spoglądając we wszystkie strony. Idąc tutaj, wszędzie mogliśmy przeczytać informację o zagrożeniu ze strony grzechotników. Jednak o tej porze już było za zimno na węże, więc nasz strach był tym mniejszy.

Z tego punktu widokowego pojechaliśmy dalej. Dziesiątki kilometrów drogi wśród kanionów były przeżyciem niezapomnianym. Nie chcieliśmy tylko jeździć samochodem, więc z centrum informacji turystycznej w Wall dowiedzieliśmy się, że są jakieś szlaki. Już jechaliśmy tam, nie mogąc się doczekać pieszych wędrówek. Tutaj po raz kolejny zauważyliśmy zawyżone czasy przejścia, bo według nich, odcinek 400m przechodziło się tutaj 20min po równej, wyściełającej szlak, platformie przypominającej molo, bez jakiegokolwiek wzniesienia ani schodów. Zanim jednak tam dojechaliśmy, zatrzymaliśmy się na kolejnym overlook'u, skąd mieliśmy widok na najwyższe góry tego pasma. Najpiękniejsze było to, że zbliżaliśmy się cały czas do nich. Stojąca para na samotnie wystającym szczycie z piaskowca idealnie ukazała majestat tutejszych gór, ponieważ byli tacy mali na tle tych rozległych i pustynnych szczytów. Jadąc dalej dojechaliśmy do góry przypominającej piramidę. Była idealnie równa ze wszystkich stron. Dalej, po prawej, mijaliśmy centrum informacji turystycznej i hotel, ale jeszcze nie martwiliśmy się o to gdzie będziemy spać.

W końcu dojechaliśmy do skrzyżowania szlaków. Zaparkowaliśmy nasz samochód mając mniej niż godzinę na piesze wędrówki szlakami, ponieważ później czekał nas już tylko zachód Słońca. Rozpoczęliśmy od Window Trail. Była to krótka przechadzka wśród rozpadlin i szczelin z piaskowca. Przejście tą ścieżka dawało nam piękne widoki na góry najwyższe. Idealnie było stąd widać zwietrzałe iglice i duże kamienie utrzymujące się na wąskich igłach. W dole, w jednej z niskich przepaści zauważyliśmy dwie małe wiewiórki skaczące po usychających gałęziach jakiejś jednorocznej rośliny. Szliśmy z powrotem. Tym razem na Notch Trail. Był to krótki odcinek o długości 3/4 mili prowadzący do przełęczy pomiędzy szczytami. Początek szlaku wiódł płaską ścieżką, wcinającą się pomału do kanionu, który tworzyły tu niziny pomiędzy szczytami z piaskowców. Po chwili szlak prowadził już zwietrzałymi szczelinami wśród skał. Za chwilę musieliśmy przejść na zbocze jednej z gór, ponieważ pod nami widniała tylko przepaść, którą oznaczono tu jako niebezpieczną. Obeszliśmy to miejsce dłuższym łukiem tak, jak informowała tablica.

Dalej, za długim zakrętem w prawo, doszliśmy do bardzo stromego zbocza, pod które ciężko byłoby wejść normalnie ze względu na sypiący się piaskowiec pod nogami. Z tego powodu rozwieszono tu linową drabinkę, po której należało wejść. Weszliśmy wszyscy, po czym skręcając dłuższym łukiem w lewo dochodziliśmy drogą do przełęczy. Właśnie ten etap był najpiękniejszy ze względu na kolory nieba i skał przy zachodzącym Słońcu. Podziwialiśmy je, jednak musieliśmy iść dalej, bo w planach mieliśmy ujrzenie zachodu Słońca z tej przełęczy. Gdy doszliśmy do niej, zauważyliśmy tylko cienki, czerwony pasek pomiędzy chmurami. Słońca nie widzieliśmy, dlatego postanowiliśmy, że wejdziemy na górę po lewej stronie, na której nie było szlaku. Weszliśmy dosyć szybko. Sam do siebie powiedziałem na głos, że o zejście później się będziemy martwić - teraz trzeba wejść. Trudnością tej góry było bardzo strome podejście i sypka powierzchnia. Ze szczytu mogliśmy podziwiać ostatnie fragmenty zachodzącego Słońca. Widok stąd był naprawdę przepiękny, ponieważ widzieliśmy stąd niższe góry wyrastające praktycznie z trawiastych równin. Sami dziwiliśmy się jak te góry powstały skoro pomiędzy nimi rozlegały się wielkopowierzchniowe prerie.

Czas już było wracać... Ściemniało się powoli. Small Tom powiedział, że nie czuje się tu za pewnie, bo pod nami prawdopodobnie było wklęsłe urwisko, podobne do klifu. Zaczęliśmy schodzić. Największy kłopot z zejściem z tej góry miałem ja, ponieważ było tu bardzo stromo, a wszystko dookoła praktycznie się sypało zarówno pod nogami jak i w rękach. Nie było tutaj dobrego punktu zaczepu, gdyż opierając się na jakiejkolwiek skale z pewnością poleciałbym w dół wraz ze skałami. Musiałem jak największą powierzchnią ciała przylegać do skał stawiając ostrożnie kroki, ponieważ cały czas słychać było usypujące się kamienie. W końcu zeszliśmy. Powrót szlakiem był jeszcze piękniejszy. Podziwialiśmy ściemniające się niebo i okolicę, która stawała się z minuty na minutę coraz bardziej dzika. Szybko rozpoczęliśmy rozmowy o panterach, które to żyją w takich klimatach. Teraz szliśmy obejściem przepaścistej skarpy powyżej szlaku tak, jak nakazywały znaki. Marcinowi, jak zwykle podczas tego wyjazdu, szlak sypał się pod nogami. Widząc jego poślizg na krótkim podejściu nawiązałem do Małgosi z naszego zakładu pracy. Powiedziałem wówczas: "A Tobie ten szlak sypie się niczym auxillariesy u Małgosi na stole". Wtedy się uśmialiśmy i poszliśmy dalej. Za chwilę przed nami przeleciał nietoperz, co świadczyło o dzikości tego terenu. Nie spieszyliśmy się, bo było tu bardzo cicho, tajemniczo i dziwnie. Wracając, kręciłem film z całego przejścia szlaku, aby pokazać jego piękno. Kiedy byliśmy już u samego dołu, niebo było całkowicie granatowe, Księżyc był już prawie w pełni, a obok niego dodatkowo widniała Wenus. Ten widok na tle piaskowcowych szczytów był niecodzienny i niepowtarzalny. Marcin który wsiadł do samochodu, podjechał przednią osią na krawężnik, zapalił długie światła, oświetlając w całości najbliższą górę. Na jej tle musieliśmy mieć obowiązkowo zdjęcia. Stąd pojechaliśmy już do innego hotelu Econo Lodge, odległego o 22 mile - w Wall.

                         

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

www.VD.pl