Niedawno byliśmy w Tatrach, jednak kolejne okno pogodowe
rozbudziło nasze apetyty na następną propozycję wyjścia w góry. Tym razem
oprócz Daniela udało mi się namówić Roberta – leadera z pracy z pierwszej
zmiany. On tak samo, jak my uwielbia góry, dlatego nie raz pytał mnie o jakiś
wyjazd. Jako, że ja miałem na drugą zmianę, a Robert na pierwszą, musieliśmy
wybrać z Danielem jakiś cel podróży i zgrać nasze czasy pracy tak, aby spotkać
się o jednej porze pod zakładem. Umówiliśmy się na godzinę 20.00 pod naszym
zakładem, gdzie Daniel miał podjechać już z zapakowanym moim plecakiem, żebym
nie musiał go niepotrzebnie brać do pracy. Ja i Robert w pracy cały czas
mówiliśmy o tym wyjeździe i o tym, co zobaczymy. Początkowo proponowaliśmy
Szpiglasowy Wierch 2172 m n.p.m. zimą, ale Daniel bardzo chciał wejść na
Kończysty Wierch 2002 m n.p.m. ze względu na piękne panoramy do zdjęć nocnych.
Mi odpowiadała taka propozycja, dlatego przystałem na nią bez dyskusji.
Spotkaliśmy się o umówionym czasie, tj. po godzinie 20.00.
Na miejsce – do wylotu Doliny Chochołowskiej – udało nam się dojechać na
godzinę 22.36. Zakładaliśmy, że będziemy potrzebować pięciu godzin na dotarcie
na szczyt Kończystego Wierchu. Wyruszyliśmy o godzinie 22.54. Odczuwaliśmy dość
silny mróz, ale nie przeszkadzał nam, ponieważ przygotowaliśmy się na
ewentualny chłód. Danielowi szczególnie podobały się chmury nad Tatrami,
ponieważ dodałyby efektów do zdjęć nocnych. Mówił nawet: „gdyby tam teraz być,
zanim tam dojdziemy to już ich nie będzie”. Oczywiście wskazywał na chmury.
Rzeczywiście Tatry przy pełni księżyca wyglądały niecodziennie. Nad
dwutysięcznikami unosiły się wąskie, ale długie, rozmywane przez wiatr chmury z
rodzaju stratus fractus. Księżyc dopiero „unosił” się coraz wyżej na niebie,
dlatego wiedzieliśmy, że przez cały czas w nocy będziemy mieli dobre światło. Robertowi
opowiedzieliśmy trochę o tym szlaku, ponieważ w zimie szedł dopiero drugi raz w
Tatrach. Przygotowaliśmy go psychicznie na strome i długie podejścia, ponieważ
wybraliśmy drogę przez Trzydniowiański Wierch 1758 m n.p.m. i podejście lasem,
tuż za Krowim Żlebem. Kto tam był, ten wie, że przejście przez las jest bardzo
strome i wymagające kondycyjnie. W Dolinie Chochołowskiej obawialiśmy się tylko
oblodzonej powierzchni drogi asfaltowej. Nie chcieliśmy od samego początku
zakładać raków. Na szczęście w miarę pokonywania kolejnych etapów tej
niekończącej się drogi widzieliśmy, że już wiele fragmentów jest bez śniegu, a
tam gdzie pozostał, jest go bardzo mało. Każdy z nas czasami się pośliznął na
ubitym śniegu, ale obyło się bez „wywrotek”.
Na rozwidleniu szlaku na Trzydniowiański Wierch
zatrzymaliśmy się, żeby założyć raki o godzinie 00.04. Wyszliśmy o 00.20. Skręcaliśmy
w ścieżkę prowadzącą do Krowiego Żlebu. Chcieliśmy mieć po prostu pewność, że
nie będziemy się męczyć niepotrzebnie ślizgając się na ewentualnych oblodzonych
skałach ukrytych pod śniegiem. W drodze do góry podziwialiśmy piękne chmury nad
szczytami, pełnię książęca (tak naprawdę szliśmy jeden dzień po jego pełni)
oraz wspaniałe widoki na Bobrowiec, czy odsłaniający się Kominiarski Wierch.
Dodatkowo przez cały odcinek leśny słuchaliśmy sowy. Kiedy podchodziliśmy coraz
wyżej odsłaniały nam się kolejne rzędy pasm górskich, a pisk sowy stawał się
coraz bardziej donioślejszy. Teraz widzieliśmy Grzesia, Rakoń, Wołowiec i
fragment słowackiej Orlej Perci. W lesie Robert zapytał, czy cały ten szlak
jest taki stromy. Niestety musieliśmy mu przytaknąć. Nie poganialiśmy go,
ponieważ czasu mieliśmy bardzo dużo, a na każdym zaplanowanym etapie udawało
nam się go dodatkowo nadrobić. Przejście Doliną Chochołowską do rozwidlenia
szlaku zajęło nam 1h 20min, wobec planowanych 1h 50min. Przejście odcinkiem
leśnym bardzo mi się podobało ze względu na zaspy śnieżne. W tym roku, poza
Tatrami, zima zgubiła drogę do Polski… Każdy o niej słyszał, ale nikt jej nie
widział, stąd tęsknota za śniegiem stawała się jeszcze większa. Robert
stwierdził, że jeśli taki będzie cały szlak, to nie da rady dojść za daleko.
Mimo wszystko próbował. Mnie niepokoiła dodatkowo jedna rzecz. Nad nami
widziałem bardzo szybko przemieszczające się chmury. To oznaczało, że wyżej
musi wiać silny i mroźny wiatr. Pomyślałem o Danielu, który chciał wykonać
sesję zdjęciową o tej porze, ale właśnie ta przeszkoda mogłaby mu popsuć
zabawę. Nie ukrywam, że i ja chciałem spróbować tej dziedziny fotografii
górskiej.
Jednostajnym i równym krokiem, z dużym wysiłkiem,
przechodziliśmy odcinek leśny. Pomimo napisu na tabliczce „Trzydniowiański
Wierch 2h” nam udało się przejść ten szlak znacznie krócej. Chociaż
zatrzymaliśmy się jeszcze na około 15min marszu do Trzydniowiańskiego Wierchu,
to już w tym miejscu mieliśmy znaczną przewagę czasową. Ja i Daniel
zarządziliśmy dłuższy postój na sesję zdjęć nocnych. Rozpoczęliśmy ją o
godzinie 1.45 w nocy i trwała do godziny 3.05 w nocy. Dlaczego tak długo? Ze
względu na długie czasy naświetlania potrzebowaliśmy wiele czasu. Ja
naświetlałem swoje zdjęcia w czterech wersjach czasowych: 120s, 150s, 180s i
210s. Byłem bardzo zadowolony z otrzymywanych efektów. Jedynym problemem okazał
się przenikliwy wiatr i chłód. Dłuższy postój powodował, że palce u nóg bardzo
szybko marzły i ogólnie robiło się zimno. Nawet ruch w miejscu nie pomagał
rozgrzać palców. Robert najszybciej się wychłodził, dlatego zaczął chodzić do
góry i na dół w pobliżu nas w stronę Trzydniowiańskiego Wierchu. Podziwialiśmy
niesamowite piękno szczytów oświetlonych światłem księżyca i ich bielą.
Dodatkowo zdobiły je woale z chmur, które jakby założono na każdy
dwutysięcznik. Chmury tak szybko powstawały i rozlatywały się, że nie
nadążaliśmy czasem za obserwacjami. Po 3.05 wyruszyliśmy wyżej – na wierzchołek
Trzydniowiańskiego Wierchu. Tutaj fotografowaliśmy znacznie krócej, bo tylko
około dwadzieścia minut. Przeszkadzał nam przenikliwy, mroźny wiatr, a na tak
krótkim podejściu nie zdążyliśmy się jeszcze rozgrzać po poprzednim. Poszliśmy
więc w kierunku Kończystego Wierchu. Daniel zamartwiał się, czy coś z niego
zobaczymy, ponieważ na Jarząbczym i Kończystym Wierchu zalegały chmury. W miarę
zbliżania się do niego chmury otaczające wierzchołek ustępowały. To nas bardzo
ucieszyło. Najgorzej wyglądał Robert, ponieważ ciągła seria stromych
podejść bardzo go męczyła. Kiedy
zobaczył, że podejście na nasz cel wyprawy składa się z dwóch stromych stoków i
przełęczą pomiędzy nimi, powiedział, że nie wie czy da radę tam dojść.
Postanowił jednak spróbować.
Pokonując pierwsze strome podejście odczuwaliśmy jak
nieznośny jest wiatr i silny mróz. Po dłuższym czasie nie mogłem nic mówić,
raczej wydobywałem z siebie bełkot, ponieważ tak szybko wychłodziły się broda,
usta i policzki. Mówienie sprawiało mi trudność. Nie spieszyliśmy się, bo
wiedzieliśmy, że czym dłużej będziemy na szczycie, tym szybciej tam się
wychłodzimy. Silny wiatr spowodował, że szlak za Trzydniowiańskim Wierchem
całkowicie zawiało. Musieliśmy go wytyczyć na nowo. Większą część prowadził
Daniel szukając jak najmniej zapadających się miejsc pod nogami. Może i dobrze,
że musieliśmy wytyczać trasę przejścia, ponieważ opóźniało się nasze wejście na
Kończysty Wierch i dzięki temu nie musielibyśmy marznąć tam – u góry. Po
przejściu pierwszego stromego stoku Robert załamał się w myślach, bo zobaczył
jeszcze większe i bardziej wymagające i wietrzne podejście na szczyt.
Stwierdził, że może nie dać rady tam wejść. Pocieszające było to, że w miarę
podchodzenia chmury ustępowały. Za naszymi plecami jednak zauważyliśmy gorsze
rzeczy. Nagle zaczęły się gromadzić ciemne chmury z rodzaju altostratus opacus.
Obawialiśmy się, czy zobaczymy wschód słońca, bo tak szybko postępowały. Daniel
nawet przed wierzchołkiem szybko rozłożył się ze statywem i aparatem, by
uchwycić ostatni „ocalały” widok – w stronę Wołowca i księżyca nad nim.
Wszystko inne „pochłonęły” już chmury. Po dłuższej chwili zauważyliśmy, że
chmury w rejonie grani dwutysięczników rozpadały się, co dało nam minimalną
nadzieję ujrzenia wschodu słońca. Do wierzchołka dochodziliśmy niekończącą się
własną wydeptywaną ścieżką. Pomimo bliskiej odległości nie mogliśmy do niego
dotrzeć. Utrudniały nam zaspy i silny wiatr. Na szczycie zauważyliśmy ile wiatr
nawiał tutaj śniegu – tabliczki z napisami praktycznie przysypało. Szybko
poszliśmy trochę niżej na stronę słowacką, żeby osłonić się od silnie
wychładzającego wiatru.
Doczekaliśmy się tej wspaniałej chwili. Na szczycie Daniel
powiedział: „jest wschód!”. Rozpoczęliśmy go fotografować. Tarcza słoneczna
wyłoniła się pomiędzy chmurami. Najdziwniejszy był potężny snop światła, który
powstawał na kryształkach lodu utrzymujących się w powietrzu. Światło ze słońca
„wystrzeliło” w postaci dwóch pionowych słupów w kierunku do nieba i do ziemi.
Kiedy jest bardzo silny mróz i takie kryształki lodu utrzymują się w powietrzu
można zaobserwować to zjawisko. My mieliśmy okazję podziwiać chyba największe
słupy świetlne, ponieważ sięgały od tarczy słonecznej aż po najwyższe chmury! Z
powodu zimna fotografowaliśmy dość szybko. Czekaliśmy jeszcze na najważniejsze
zjawisko – oświetlanie pomarańczowym i różowym światłem po kolei najwyższych
szczytów. Pierwsza rozświetliła się Jakubina 2194 m n.p.m., a wraz z nimi
Bystra 2248 m n.p.m., Błyszcz 2159 m n.p.m. i Jarząbczy Wierch 2137 m n.p.m.
Widok był przepiękny, ponieważ silnie zmrożone nawiane płaty śnieżne mieniły
się kolorami wczesnoporannego słońca. Na to zawsze czekamy. Słońce na chwilę
schowało się za drugim rzędem chmur, ale Jakubina ani Jarząbczy Wierch ani na
chwilę „nie zgasły”. Nieustannie odbijało się na nich ciepłe światło słoneczne.
Za kilka minut słonce ponownie wyjrzało zza chmur i tym razem rozświetliło
Wołowiec 2064 m n.p.m., Rohacze i wszystkie szczyty z tamtego rejonu. Ten widok
okazał się najpiękniejszy. Powstała tu istna gra świateł i cieni. Tam
skierowaliśmy naszą uwagę. Na szczycie zostaliśmy jeszcze tylko dziesięć minut,
ponieważ chłód stawał się nie do zniesienia, a słońce schowało się już za
chmurami. Widząc, jak bardzo niebo jest nimi pokryte stwierdziliśmy, że już go
nie zobaczymy.
Po krótkim śniadaniu szybkim krokiem zaczęliśmy schodzić tą
samą trasą, co przyszliśmy. Mogliśmy się przynajmniej rozgrzać. Teraz zaczął
padać śnieg i zrobiło się szaro, jak to jest przez większość zimowych dni.
Stwierdziliśmy, że nawet najbardziej dokładna prognoza pogoda utworzona trzy
godziny temu może się nie sprawdzić. Prognoza pokazywała niebieskie niebo z
małą ilością chmur z rodzaju cirrus, a nad nami „wisiały” chmury, z których
padał śnieg… Trochę byliśmy rozczarowani tak szybkim zakończeniem widowiska,
ale jednocześnie cieszyliśmy się, że ujrzeliśmy wschód słońca. Zejście
rozpoczęliśmy o godzinie 6.20. Schodząc, nie zatrzymywaliśmy się na dłużej aż
do samego lasu ze względu na dokuczliwy i mroźny wiatr. Robert poprosił o
krótką przerwę na Trzydniowiańskim Wierchu, żeby coś zjeść. Stanęliśmy tylko na
chwilę. Postanowiliśmy, że dłuższą
przerwę zrobimy za drzewami, będąc osłoniętymi od wiatru. Robert powtarzał „już
mi się marzy, żeby być w lesie”. Schodziliśmy bardzo szybko. Po około 1h 20min
zatrzymaliśmy się w lesie. Tam zjedliśmy większe śniadanie i cieszyliśmy się
widokiem na Kominiarski Wierch oraz Bobrowiec. Dodatkowo wspomniałem o starym
pniu, którego zobaczyłem w 2008 roku, kiedy to rozpoczynałem przygodę z górami.
W niezmiennej formie stoi do dziś w tym samym miejscu.
Po śniadaniu zaczęliśmy schodzić wydeptaną ścieżką przez
las. Robert najbardziej narzekał na stromizny, ponieważ bolały go mięśnie nóg
od ciągłego hamowania i palce u nóg od raków (a szedł w nich po raz pierwszy). W
trakcie schodzenia spotkaliśmy pierwszych turystów pytających o warunki na
szlaku. Chmury na niebie wiele mówiły… Robert poprosił o jeszcze jedną przerwę
w miejscu, gdzie szlak wprowadza z lasu na Krowi Żleb. Tam usiedliśmy i
cieszyliśmy się spokojem. Po krótkiej przerwie zeszliśmy do głównej drogi w
Dolinie Chochołowskiej. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że jest bliżej,
dlatego Robertowi powiedziałem, że to ta, którą teraz widzi przed sobą.
Niestety szlak jeszcze przez chwilę prowadził nas krótkim odcinkiem leśnym i
dopiero zobaczyliśmy właściwą drogę. W tym samym miejscu, co zakładaliśmy raki,
teraz je zdejmowaliśmy. Robert poczuł wielką ulgę dla stóp. Teraz marzył, żeby
jak najszybciej przejść odcinek asfaltowy. Po dłuższej wędrówce drogą asfaltową
stwierdził, że to jest trudne do uwierzenia, że tego samego dnia widzieliśmy
skrajną zimę, a teraz idziemy „przez wiosnę”. Na szlaku śpiewały ptaki,
pojawiły się pierwsze kwiaty, zaświeciło słońce i topił się śnieg. Ten widok
bardzo nas cieszył. Do samochodu dotarliśmy po godzinie 10.35. W trakcie
wędrówki przyglądaliśmy się ludziom idącym do schroniska w Dolinie
Chochołowskiej. Większość raczej sprawiała wrażenie przyjezdnych turystów na
święta nie związanych bliżej z górami. Pomimo nieudanej prognozy pogody i dość
trudnych warunków cieszyliśmy się z wysiłku i z pięknego wschodu słońca, oraz
pięknych wiosennych warunków w Dolinie Chochołowskiej.
Czytaj również: Jagnięcy Szczyt szlak, Łapszanka, Wysoka (Pieniny), Wysoki Wierch, Durbaszka, Rysy zimą
Mimo, że trochę czasu już minęło BRAWO, pozdrawiam, ja się tam właśnie wybieram 08-12-2018 r.
OdpowiedzUsuńDzięki. Ja też się tam wybieram w zimie, bo planuję samotny rajd, gdzie będę iść przez 5 dwutysięczników przez 20-24 godziny cały czas. Tak to zrobiłem w grudniu 2016: https://goryszlaki.blogspot.com/2016/12/kamienista-smreczynski-wierch-tomanowy.html i teraz chcę zrobić to samo, ale wybrać inne szczyty. Ciężko tylko zaplanować konkretny dzień, bo 8 grudnia 2018 może być siwo, może nie być pogody i licha pokrywa śnieżna, dlatego nie planuję konkretnego dnia, ale raczej poczekam, kiedy będzie dużo śniegu z piękną pogodą.
UsuńSwietna relacja. Obłędne zdjęcia!
OdpowiedzUsuń