wtorek, 4 października 2016

Starorobociański Wierch zimą 2176 m n.p.m.

 szlak na Starorobociański Wierch zimą  widoki ze szczytu Starorobociańskiego Wierchu

Minęło już 28 dni od momentu, kiedy pożegnałem Tatromaniaka i Iwon, lub też 27 dni od kiedy pożegnałem Otylię, zakańczając tym samym ostatnią uczestniczkę naszego długiego, zimowego wyjazdu. Brak pogody lub pracujące soboty uniemożliwiły mi jakiegokolwiek wyjazdu w góry, a przecież tyle jeszcze pozostało energii do spalenia, którą nagromadziłem przez całą zimę… W czwartym tygodniu tego roku dowiedziałem się, że nie będzie pracującej soboty, więc od razu pomyślałem, że trzeba bardzo szybko wymyślić cel i miejsce górskiego spotkania. Kilka dni wcześniej z Tatromaniakiem dogadałem się w sprawie zimowego Zawratu, ale równie szybko dowiedzieliśmy się o panujących tam warunkach – mam na myśli duży stopień zagrożenia lawinowego. Szybko padały pytania: Co robimy?, Gdzie jedziemy?, Jaki szczyt wybieramy? Takich myśli było mnóstwo. Bardzo podobało mi się ubiegłoroczne podejście na Starorobociański Wierch, którego ostatecznie nie udało się osiągnąć. Pomyślałem sobie… „Stary Robot – Rewanż?” – czemu nie. Zaproponowałem to miejsce jako nasz główny cel. Omówiliśmy różne warianty podejść (a było ich cztery) w zależności od warunków, jakie mogły tam panować. Zdecydowaliśmy się na podejście przez Ornak i przejście Doliną Starorobociańską – do wyboru na miejscu. Piątek, 28 stycznia 2011 był najgorętszym dniem, ponieważ sam nie wiedziałem, czy pojedzie pracujący jeszcze tej doby Daniel. Początkowo umówiliśmy się, że jeśli nie pojedzie, to ja dojadę do Nowego Targu autobusem na godzinę 5.06 i stamtąd wyruszymy w Tatry. W pracy, dobijając ostatniego end cap’a do stojana servosilnika usłyszałem znajomego mi Andy Bluemana o 21.33, co oznaczało, że dzwoni Daniel. Miał bardzo dobre wieści. Powiedział, że jedzie z nami. Umówiliśmy się, że pojedziemy o 0.30 w nocy w stronę Nowego Targu, skąd mieliśmy zabrać Iwon.

Tymczasem, tego samego dnia Tatromaniak przygotował już wszystko dla Iwon, która miała przyjechać do niego, aby u niego przenocować, co uskuteczniłoby nasz wspólny dojazd w Tatry, oszczędzając blisko godzinę na przejazdy na trasie Czarny Dunajec – Nowy Targ – Czarny Dunajec, wraz z manewrami załadunkowo-przeładunkowymi. Z Danielem uzgodniliśmy, że pojedziemy po Iwon do Nowego Targu, a później dojedziemy razem do Czarnego Dunajca. Tak też zrobiliśmy. Tatromaniak był trochę zdezorientowany, bo co chwila plany dojazdu zmieniały się, aż do godziny 21.33, gdzie dopracowaliśmy i uzgodniliśmy ostateczną wersję naszej wyprawy. Po przyjeździe do domu z drugiej zmiany nie zostało mi zbyt wiele czasu, bo zdążyłem tylko dorzucić brakujące rzeczy do plecaka, coś zjeść i czas już było ruszać.

Daniel i ja wyruszyliśmy spod bloku o 0.30 – według planu. Standardowo mijaliśmy stacje paliw, które zawsze kojarzyły nam się ze wspólnymi wyjazdami w góry. Chodziło oczywiście o stacje Orlenu, które zawsze są częścią naszych wypraw. Teraz nie było inaczej, bo po wyjeździe z Krakowa obowiązkowo zaliczyliśmy jedną z nich, ponieważ zorientowaliśmy się, że w Nowym Targu będziemy za szybko. Po krótkim postoju pojechaliśmy dalej, przejeżdżając przez kolejne miejscowości, aż dotarliśmy do Rdzawki – miejscowości, gdzie podczas naszego dojazdu na Małą Wysoką zgłaszaliśmy na Policję prawdopodobnie pijanego kierowcę, jadącego wówczas przed nami. Na granicy administracyjnej Rdzawki i Nowego Targu zatrzymaliśmy się na kolejnej stacji paliw Orlenu. Na tej stacji zatrzymujemy się zawsze, od momentu, kiedy jeździmy w góry. Z Iwon byliśmy umówieni na 4.00 rano, a była… 2.45. Pomyślałem, że mamy dwie opcje: albo poczekać do czwartej nad ranem, albo zadzwonić i powiedzieć: „przyjedziemy trochę wcześniej”. Trochę się pospieszyliśmy. Do Nowego Targu wjechaliśmy dopiero po 3.40, gdzie bez problemów dojechaliśmy na adres wskazany przez Iwon. Co prawda byłem tam miesiąc temu, ale w miastach do niczego nie przywiązuję uwagi, więc i tak nie wiedziałem, gdzie ona mieszka. Jak zawsze pomogła mi papierowa mapa, która nigdy nie zawodzi.

Bardzo się uśmiałem dzwoniąc na domofon o 3.53 w nocy, bo gdyby zobaczył to jakiś sąsiad, czy mieszkaniec tego bloku, z pewnością pomyślałby sobie coś… O dziwo Iwon była gotowa, bo bardzo szybko otwarła drzwi, gdzie również powiedziałem jej o tym, że gdyby zobaczył to jakiś sąsiad, że do jej mieszkania wchodzi ktoś młodszy wiekiem o 3.54 nad ranem (a była to przecież pierwsza weekendowa noc z piątku na sobotę), to sobie mógłby pomyśleć wiele… W domu Iwon, jak zawsze, przywitał mnie jej piękny kot, który nieraz nie wiedział, gdzie się podziać widząc nowe osoby – a choinka, która stała tu 28 dni temu – już jej nie było, a przecież to tam było najlepsze miejsce ukrycia się. Po krótkim przywitaniu i przeładowaniu się pojechaliśmy w strony Tatromaniaka.

Iwon wskazała nam prostą drogę do Janka, ale mgła uskuteczniała kamuflaż jego domu. Przez chwilę szukaliśmy tej charakterystycznej bramy wjazdowej, która jest zawsze otwarta. Dotarliśmy na miejsce. Przywitaliśmy się, a nowe osoby poznały się w domu Tatromaniaka, gdzie równie szybko przeładowaliśmy wszystko do samochodu Daniela. Już po kilkuset metrach zapytałem: „to gdzie jedziemy?”. Szybko ustaliliśmy po raz kolejny, że naszym celem będzie Starorobociański Wierch. Teraz było -20°C… Temperatura zachęcała wręcz do tak długich wędrówek. Ja i Tatromaniak standardowo dyskutowaliśmy o możliwościach osiągnięcia tego szczytu, o stopniach zagrożenia lawinowego i o sprawach pogodowych – bo to właśnie pogoda odgrywała tu pierwsze skrzypce. Dzisiaj miało być idealne, bezchmurne niebo. Tak też było, bo z samochodowych okien oglądaliśmy tysiące gwiazd.

Na parking w Dolinie Chochołowskiej dotarliśmy szybko i sprawnie, wspominając jeszcze przystanek, który odśnieżyłem miesiąc temu… Nareszcie nadeszła część górska… Wylot Doliny Chochołowskiej przekroczyliśmy o godzinie 4.55, mając tym samym jeszcze 2h 30min do wschodu Słońca. Idąc drogą, dzielącą szeroką Siwą Polanę na dwie równe części, podziwialiśmy wspaniałe niebo, na którym widniały już nie tysiące, ale miliony małych, białych punktów i punkcików ledwo dostrzegalnych gołym okiem. Ponownie zachwycaliśmy się tak ugwieżdżonym niebem. Gwiazdy tworzyły różne formacje, a najciekawszą z nich była zdecydowanie biała linia ciągnąca się od południa, ku północy. Było to skupisko dziesiątków tysięcy gwiazd „upakowanych” tak gęsto, że nie sposób było określić kształtów poszczególnych formacji na tym kawałku nieba, a raczej wszystko zlewało się w jedną linię – taką samą, jak gdyby na stole wysypano worek pojedynczych ziarenek piasku o takim samym kształcie. Zachwycałem się tym widokiem, bo za chwilę wróciły wspomnienia ze spotkania sylwestrowego, gdzie tą samą dolinę przechodziliśmy w całkowitych ciemnościach z powodu niskiego pułapu chmur. Sytuacja, którą mieliśmy dzisiaj, była dokładnym przeciwieństwem tego, co widzieliśmy cztery tygodnie temu. Wspominając tamten widok, Iwon szybko dodała, że chodziło mi o tę czerń, którą zachwycałem się wówczas z Otylią. Właśnie to miałem na myśli, bo wtedy nie można było zobaczyć nic, co było przed nami, a teraz w oddali majaczyły czarne sylwetki szczytów górskich na tle nocnego, nieba rozświetlonego milionami białych punkcików.

Wędrówka przebiegała spokojnie, bo był to czas na wspomnienia. Każdy z nas wspominał jakieś widoki, wyprawy te udane i te mniej udane, ale to nadawało górskiego klimatu do naszej wyprawy. Idąc tak, wspomnieliśmy również nową nazwę polany, która obowiązuje nas od 31 grudnia 2010. Chodzi o Polanę Pojednania, na której pojawiły się nowe, drewniane słupki, przy głównej drodze. Wspominaliśmy ją ze względu na to, że właśnie tam zaplanowaliśmy krótki odpoczynek. Iwon nadawała szybkie tempo, dzięki czemu w rejonie tej polany znaleźliśmy się już po 40min, co zwykle zajmowało nam około godziny. Iwon i ja szliśmy na przodzie, a Daniel i Tatromaniak za nami. Choć rozmowom nie było końca, to ich prowadzenie skutecznie utrudniał mróz, bo nasze brody zamarzały, przez co słowa zamieniały się w bełkot. Chwilowy postój szybko nas rozgrzał i można było iść dalej. Dochodząc do Polany Pojednania moją uwagę zwróciły dwa świerki – jeden rosnący po lewej stronie ścieżki, a drugi po prawej stronie. Oba tworzyły piękną bramę wejściową do tej polany, przez co bardzo szybko powstała nazwa „Brama Pojednania” – od nazwy polany. Świerki rzeczywiście były piękne w tutejszej okolicy, ponieważ na każdej z gałęzi zalegały wielkie płaty i skupiska śniegu – nie tylko na tych dwóch, ale na wszystkich znajdujących się dookoła. Na polanie zrobiliśmy krótką przerwę, wspominając wczesne wstawanie Iwon, którego tak nie lubiła. Za 1h 45min zmieniła zdanie... ale o tym później.

Z Polany Pojednania poszliśmy dalej – w stronę leśniczówki, gdzie tuż za nią znajdowało się wejście na żółty szlak prowadzący na Iwaniacką Przełęcz i czarny – prowadzący Doliną Starorobociańską na Siwą Przełęcz. Wchodziliśmy na czarny szlak, ale… no właśnie… coś mi nie grało. Przerażała mnie możliwość przejścia ciągnącym się czarnym szlakiem przez Dolinę Starorobociańską, bo nie ukrywam, że jest to mój najgorszy szlak w całych Tatrach (biorąc pod uwagę szlaki nieasfaltowane). Innym osobom również ta wersja się nie podobała. Iwon cały czas coś majaczyła o Krowim Żlebie… Właśnie ta opcja odpowiadała nam najbardziej, że względu na cudowny widok na Bobrovec podczas podchodzenia na Trzydniowiański Wierch. Tutaj inną „atrakcją” było strome podejście, dające się odczuć już na samym początku. Biorąc pod uwagę stopnie zagrożenia lawinowego, widoki i zdania naszych uczestników, wybraliśmy jednogłośnie przejście czerwonym szlakiem na Trzydniowiański Wierch. Podeszliśmy pod rozwidlenie ścieżek, skąd dalej, za czerwonymi znakami poszliśmy według ustalonego planu tutaj, na miejscu. Iwon prowadziła, ze względu na wyrównanie tempa do jej kroku. Daniel i ja szliśmy „na tyłach”. Przecież na XI klubowym zjeździe mówiło się, że tyły nastawiają się psychicznie… Już od samego początku Krowi Żleb rozpoczął się śnieżnym i widokowym podejściem, które szybko męczyło Iwon. Równym i dość szybkim krokiem podchodziliśmy coraz wyżej. Mając widok na Babrovec pokazałem Danielowi jego szczyt mówiąc, że nasze podejście skończy się dopiero wtedy, kiedy tamten szczyt [szczyt Bobrovca] będzie na wysokości naszych oczu. Nie było to zachęcające, bo stąd Bobrovec wyglądał ogromny ze swoim jakże białym i wąskim żlebem, na końcu którego rósł wytrzymały świerk najwidoczniej „nie sprzątnięty” jeszcze przez żadną lawinę. Właśnie ze względu na to drzewo lubię spoglądać w tamtą stronę, bo choć sama góra jest piękna, ale to jedno drzewo wyglądające przecież tak samo, jak tysiące innych, rosnących na zboczach tej samej góry jest wyjątkowe… Zawsze sobie myślę, że to świerk opierający się lawinom.

Można było zachwycać się bez końca otaczającym nas terenem. Bobrovec to tylko jedna z atrakcji tego miejsca. Dookoła nas rosły dziesiątki tysięcy dorodnych świerków, których gałęzie uginały się od ciężaru śniegu, którego znacznie przybyło dopiero kilka dni temu. Cóż za wspaniałe widoki! Oglądając się za siebie w chwilach odpoczynku, spoglądało się na fioletowo-czerwone niebo, które sygnalizowało nam zbliżający się wschód Słońca. O dziwo taką barwę niebo przyjmowało po stronie zachodniej a nie wschodniej, jak to by się mogło wydawać, a to ze względu na światło słoneczne, które docierało już do wysokich partii atmosfery, a do nas, nawet na najwyższe szczyty Tatr, jeszcze nie. Czym dalej na zachód, tym bardziej niebo przybierało fioletowej barwy. Część wschodnią przysłaniał nam stok, po którym wchodziliśmy, więc nie mogliśmy jednoznacznie określić, gdzie Słońce wzejdzie i powiedzieć: „tam będzie wschód”. Na niebie nie było ani jednej chmury, ale czym wyżej się znajdowaliśmy, tym nasz termometr wskazywał mniej stopni. Teraz już było „tylko” -15°C. Po dłuższym podejściu śnieżnobiałym Krowim Żlebem znaki czerwonego szlaku skierowały nas do lasu, gdzie wysokimi i serpentynowato ułożonymi stopniami bardzo szybko pięliśmy się do góry. Co chwila oglądaliśmy się za siebie, przystając na tak zwane „cyk pauzy” czyli na zdjęcia. Było co fotografować, bo oprócz wspaniałych świerków czerwień nieba z każdą minutą stawała się coraz bardziej intensywna. Dłuższy czas szliśmy odcinkiem leśnym, nie mogąc dojrzeć innych szczytów. Iwon przystawała co jakąś chwilę, a Tatromaniak równym tempem szedł za pierwszego, przez co wyprzedził nas na dosyć długim odcinku. Idąc tutaj przez chwilę z Iwon wspominałem stare, dobre czasy, kiedy to z Cowboy’em biwakowaliśmy pod starym, uschniętym świerkiem, który był „wieżowcem” dla ptaków, ponieważ było tu ponad 40 dziupli ułożonych piętrowo. Nieco niżej testowaliśmy wówczas nową łopatę lawinową RafałaS. A było to podczas Świąt Wielkanocnych 2008 roku. Las dłużył mi się, dlatego postanowiłem, że teraz dojdę do Tatromaniaka. Wyprzedziłem Daniela i Iwon, którzy na tym odcinku szli razem. Szedłem szybkim tempem, aż zabrakło mi tchu, ale doszedłem do Janka. Słońce jeszcze nie zdążyło „zahaczyć” o żaden szczyt, za to po wschodniej stronie, niebo przybierało już błękitnej barwy a obrzeża linii szczytów – Suchy Ornaczański Wierch – Ornak – Siwe Skały – Gaborowa Przełęcz mieniły się biało-żółtym, świetlistym odcieniem. Oznaczało to tyle, że Słońce zaczęło już „zaglądać” za tamtymi szczytami.

Nie mogąc złapać tchu dobiegałem wręcz do Tatromaniaka. Wychyliłem głowę zza ostatniego skupiska dorosłych świerków, za którymi znajdowała się już tylko częściowo przysypana kosodrzewina i zachwyciłem się widokiem, który tam ujrzałem. Promienie słoneczne właśnie zaczynały „budzić” szczyty tatrzańskie. Zaczęło się od Ostrego Rohacza. Jego charakterystyczny, podwójny wierzchołek powoli „zalewało” pomarańczowo-ciemnożółte światło, wypełniając nawet szczelinę pomiędzy dwoma szczytami. Co za widok! Nie mogliśmy nacieszyć naszych oczu tym widokiem, a tymczasem Daniel i Iwon podchodzili jeszcze w odcinku leśnym. Szukaliśmy najlepszego miejsca na zdjęcia. Iwon i Daniel do nas dołączyli. Wtedy Tatromaniak powiedział: „To teraz wiesz Iwon, po co się wstaje tak wcześnie?”. Tutaj Iwon zmieniła zdanie na temat wczesnego wstawania, bo widok „wstającego” Ostrego Rohacza wręcz powalał na ziemię.

Gdzieś tam w oddali wstawał drugi szczyt, a był nim niejaki Rohacz Płaczliwy i Banikov. Były to najodleglejsze szczyty, które mogliśmy wówczas zobaczyć. Wpatrzeni w „pobudkę” Ostrego Rohacza oczekiwaliśmy przebudzenia się kolejnego szczytu. To właśnie wysokość szczytów ustanawiała kolejność „wstawania” poszczególnych gór. Chwila ciszy i znowu dało się słyszeć: „teraz wstaje Starorobociański Wierch!”. Jego przebudzenie się było bardzo skromne, bo tylko na wierzchołku pojawiła się niewielka pomarańczowa plama. Spektaklu z udziałem Bystrej nie dane nam było zobaczyć ze względu na kąt, z którego mogliśmy na niego spoglądać. Nie martwiło to nas, bo już kolejna góra szykowała się do przywitania słonecznej części doby. Tym razem Wołowiec ze swoim szerokim szczytem widocznym od tej strony przebudził się z rozmachem. W krótkiej chwili pomarańczowe i ciemnożółte światło zalało dużą część wierzchołka, tworząc tym samym wielką plamę. Spoglądając w tamtą stronę właśnie teraz mieliśmy najładniejsze widowisko, ponieważ Wołowiec tworzył pierwszą linię, Ostry Rohacz i majaczący w oddali Banikov drugą linię światła. Można było już powiedzieć: dwutysięczniki już wstały! Czas na ich mniejsze odpowiedniki. Kominiarski Wiech – marzenie Iwon – „wstał” po cichu za naszymi plecami. Zanim spostrzegliśmy się, już jego skaliste, południowo-wschodnie zbocze było skąpane w pomarańczowym świetle. W oddali, za Bobrovcem, ośnieżony szczyt Osobitej dał sygnał, że i ta góra jest gotowa do przebudzenia się. W ciągu kilku minut światło dotarło i tam czyniąc tę górę najbardziej dostrzegalną ze względu na swój kopułowaty kształt. W ciągu kilku chwil nienaruszona porywa śnieżna odbijała duże ilości światła. Spoglądaliśmy również w stronę Starorobociańskiego Wierchu, bo choć wstał jako jeden z pierwszych, to Trzydniowiański Wierch i Czubik miały teraz swoje „pięć minut”. To właśnie na tych rozległych i równo pochylonych stokach utworzyły się największe plamy światła. Pomarańczowa barwa pomału zamieniała się w ciemnożółtą, co dodawało uroku temu zjawisku, bo zmieniało się to, co oglądaliśmy przed chwilą. Patrząc w stronę Starorobociańskiego Wierchu widzieliśmy „warstwy” światła i cienia, co tworzyło niesamowitą „przekładankę”. Nierówna grań rozpoczynająca się od Trzydniowiańskiego Wierchu aż po Starorobociański sprawiała, że stoki były oświetlone, a przełęcze wcinające się w grań główną linii Trzydniowiański – Kończysty Wierch – Starorobociański Wierch były przysłonięte przez inne lokalne wzniesienia. Równocześnie spoglądaliśmy w stronę Osobitej. Właśnie tam ciemnożółte światło słoneczne zalewało już praktycznie całą górę do poziomu lasów górnoreglowych, których to granica była bardzo wyraźna.

Czym dłużej staliśmy wpatrzeni w tą tatrzańską „pobudkę”, tym więcej szczytów stawało się oświetlonych. Najpiękniej jednak o tej porze prezentował się Wołowiec z linią w tle Ostry Rohacz – Banikov, tworzący drugą linię światła, którą teraz przedłużały Rakoń i Grześ. Każda z tych gór była zalana światłem tylko w strefie szczytowej, co dawało piękne widowisko ze względu na jednokolorowe plamy jakie utworzyły się na stokach. Wstawanie poszczególnych gór trwało dosyć szybko, przez co musieliśmy iść dalej, aby nie tracić za wiele czasu. Podziwiając „pobudkę szczytów” małymi krokami kierowaliśmy się w stronę Trzydniowiańskiego Wierchu. Zanim jednak tam dotarliśmy, musieliśmy podejść pod nieco niższe wzniesienie, które porastała kosodrzewina. Ten rodzaj sosny trochę nas denerwował, bo uskuteczniał nam niemożność wykonania dobrego zdjęcia. Z tego względu z Tatromaniakiem podjęliśmy decyzje zawartą zresztą bezsłownie, że przyspieszymy kroku. Tak się stało, bo dość szybkim krokiem doszliśmy na szczyt Trzydniowiańskiego Wierchu. Obserwowaliśmy stąd nie tylko wspaniałe widoki, ale i dochodzących z dołu Daniela i Iwon. My tymczasem obserwowaliśmy już dziesiątki szczytów, których nie sposób było wymienić wszystkich. Widoczne stąd były: Wołowiec, Starorobociański Wierch, Grześ, Ostry Rohacz, Banikov, Osobita, Ornak, Kominiarski Wierch, Tomanowy Wierch, Kamienista i w oddali Ciemniak, Krzesanica, Giewont, Świnica, Krywań. To tylko kilka szczytów, które można wymienić „na szybko”.

Tutaj, na szczycie, obowiązkowo trzeba było uzupełnić nasze siły. Daniel i Iwon dołączyli do nas. Choć Tatry już wstały w całości, to naszą uwagę zwróciło z pewnością kolejne zjawisko naturalne. Był to cień, który utworzył się za Jambrowym Wierchem i Bobrovcem. Właśnie te oba szczyty rzucały ogromną plamę cienia na zalesione doliny, znajdujące się za tymi górami. Jako, że było tam dosyć duże zagłębienie terenu, a dookoła widać było tylko gęste, ciemnozielone lasy, całe zjawisko tworzyło kolejną grę barw. Zachwycaliśmy się nie tylko tą plamą, która przesuwała się z każdą minutą na północny zachód, pnąc się do góry po zalesionych stokach, ale również wspaniałymi żlebami w rejonie Bobrowca, bo nigdzie indziej jak właśnie tam, tworzyły one równe i białe linie kreślące naturalne granice lasów. Nie ukrywam, że wspomniał mi się ósmy klubowy zjazd, gdzie właśnie tam nie wiedzieliśmy jaki poziom trudności szlaku nas czeka i wówczas potraktowaliśmy tę górę bardzo lekko, a kondycyjnie dała nam się odczuć. Na szczęście teraz podziwialiśmy ją z przeciwnie położnego szczytu, na którym to teraz staliśmy. Podziwianie widoków oraz wszelkich szczegółów otoczenia przerywała nam co jakiś czas Iwon wyciągając małe pudełko z kolorowymi, orzeźwiającymi żelkami. Każdy się nimi zajadał, bo pomimo mrozu chyba jako jedyna rzecz do jedzenia jeszcze nie zamarzła. Bułki Daniela już dawno „poddały się”, ponieważ były twarde i trudno je było zjeść. Moja czekolada – no cóż, może i była dobra, ale z połamaniem jej też nie szło najlepiej… Jedynie herbata w termosie była jeszcze gorąca, którą to każdy każdemu (oprócz mnie, bo jej nie miałem) sobie proponował.

Na co jeszcze można było zwrócić uwagę? Naprawdę na wiele rzeczy, bo któż z nas nie widział równych żeber na wschodnich stokach Rakonia, które tworzyły zaspy śnieżne ułożone w kierunku dół-góra. Oprócz żeber moją uwagę zwróciła niewielka wioska znajdująca się gdzieś na północy, położna za większymi wzniesieniami. Było to kilkadziesiąt domów jednorodzinnych odosobnionych od czegokolwiek, położonych na wielkiej polanie o znacznej wysokości – z pewnością wyższej niż te, które otaczały tamtejszy teren. Od domów odbiegały dwie równoległe ścieżki, czy też zasypane chodniki, a kto wie czy nie drogi. Trudno było tu oderwać wzrok od czegokolwiek, bo wszędzie można było zaobserwować coś niezwykłego. Patrząc w stronę Wołowca, na dole, widniały zaspy śniegu, a raczej zwałowiska po niewielkich lawinach z północno-wschodnich, mocno nachylonych zboczy, które sprawiały stąd wrażenie pionowych ścian. A Kominiarski Wierch, Ornak czy inne szczyty? I tam oko tkwiło na dłuższe chwile. Iwon zaciekawiona starym szlakiem biegnącym niegdyś na Kominiarski, pytała, którędy można tam wejść. Podziwialiśmy również ośnieżoną grań Jakubiny, Jarząbczego Wierchu i Starorobociańskiego Wierchu. Co było niezwykłego w tych trzech szczytach? Najciekawsze było ułożenie grani względem siebie. Na pierwszym planie widniał Starorobociański Wierch, na drugim – Jarząbczy wraz z Jakubiną. Właśnie ta odległość sprawiała, że czym grań znajdowała się dalej, tym śnieg przyjmował bardziej biało-niebieskawą barwę, ze względu na niedocierające tu światło słoneczne. Ten szczególny układ trzech wierzchołków i grani ich łączących, wraz z widoczną barwą sprawiał wrażenie jak gdyby tam znajdowała się wielka grań tworząca okrąg. Zaraz na myśl przyszła mi kaldera wielkiego wulkanu. Można się było naprawdę rozmarzyć stojąc na tutejszym szczycie, bo nawet nie trzeba było nigdzie iść, a tyle różnorodnych widoków nas otaczało.

Po dokładce w postaci żelków Iwon, przyszedł czas na zdjęcie z Jogobellą Tatromaniaka – to taka mała tradycja Janka, który wykonuje zdjęcia na szczytach gór właśnie z tym jogurtem. Pojawił się również banan nawiązujący do „wymiany bananów” z dziesiątego zjazdu klubowego. Zachwyceni widokami pstrykaliśmy jedno zdjęcie po drugim. Obowiązkowo musieliśmy wykonać zdjęcia z czekanami w rękach uniesionymi do góry, jak i z wielkim napisem „Pozdrowienia z gór wysokich!”. Stojąc na szczycie spostrzegliśmy, że nie jesteśmy sami. Widzieliśmy jak jakaś pięcioosobowa grupa idzie po bardzo stromym stoku, gdzieś pomiędzy Czubikiem a Kończystym Wierchem. Wiedzieliśmy, że idą daleko, poza szlakiem. Zastanawiało nas tylko to, kto wytyczył im taką wersję wejścia na bliżej nieokreślony cel. Po dłuższym odpoczynku, który przerwał nam przeszywający mróz, zmuszeni byliśmy iść dalej. Dobrym, nieprzerywanym tempem weszliśmy na zachodni stok Czubika, mijając nieznaną nam z nazwy przełęcz, która tworzyła charakterystyczne wcięcie w linii tutejszej grani. Nie docierało tam zbyt wiele światła słonecznego. Będąc na grani, za szczytem Czubika podziwialiśmy wielką rysę, bądź też pęknięcie na jego wschodnim stoku. Wyglądało jak pęknięcie na wielkim płacie śniegu, który miał zaraz wywołać lawinę. Zrobiłem temu miejscu zdjęcie. Powiększając je w aparacie, mogłem zobaczyć, że są to ślady jakiegoś małego zwierzęcia ułożone w ścieżkę. Na szczęście nie była to deska, czyli wyjeżdżający, wielki płat śniegu będący zaczątkiem lawiny. Nie wchodziliśmy na Czubik, ponieważ od grani w stronę wschodnią wystawały nawisy śnieżne. Szliśmy po śladach, które wcześniej ktoś wydeptał. Ścieżka przebiegała po zachodniej stronie grani mijając ten szczyt, ponieważ za nim znajdowała się przełęcz, a sam szczyt był tylko pośrednim wzniesieniem tej okolicy. Wchodząc na zachodnie stoki tej linii grani, przekroczyliśmy również granicę światła i cienia. Zrobiło się wówczas bardzo zimno, a dodatkowo uczucie zimna potęgował bardzo słaby wiatr, zwany przez nas „lekkim zefirkiem”.

Za Czubikiem, na nieznanej nam z nazwy przełęczy, spotkaliśmy się z grupą pięciu ludzi forsujących to podejście, po zdawałoby się, najmniejszej linii oporu. Szli całkowicie poza szlakiem, poza granicami wszelkich norm bezpieczeństwa obowiązujących w górach. Zaskoczył nas ich widok, bo o ile pierwszy uczestnik prowadzący tę grupę był dobrze przygotowany sprzętowo, to ostatni uczestnik tej grupy wywołał u nas mocne zdziwienie. Była to dziewczyna mająca założone zwykłe dżinsy, lekkie buty zimowe kojarzące się raczej z miejskim deptakiem niż z górami i czerwone, skórzane rękawiczki, które z pewnością nie zapewniały dobrego utrzymania ciepła. Jej strój zadziwiał nas tak mocno, jak również ręce, które miała włożone w kieszeni, sprawiając wrażenie osoby, którą wyciągnęli „na siłę” czy też na zasadzie „choć, będą fajne widoki”. Długo przypatrywałem się jej i nie mogłem wyjść ze zdziwienia. Mokre dżinsy przy tak niskiej temperaturze nie tylko nie zatrzymują ciepła i nie wysychają w trakcie chodu tak szybko, ale potrafią sprawić wiele bólu podobnego do rozległego „szczypania” wielu miejsc naraz. Nie łatwo było zamoczyć spodnie w tych warunkach, bo jak się okazało, cztery godziny później, słońce topiło górną warstwę śniegu. Wystarczyło tylko potknięcie…

Spotkaliśmy się na omawianej przełęczy, wymieniliśmy kilka zdań i powoli zaczęliśmy podchodzić na Kończysty Wierch 2002 m n.p.m. Nasza grupa szła jako pierwsza, a ta piątka za nami. Na szczyt prowadziłem z Tatromaniakiem. Szliśmy równym krokiem. Nikt z nas nie próbował nadawać szybszego tempa. Badaliśmy teren, który z każdym metrem stawał się coraz bardziej oblodzony. Będąc mniej, więcej w połowie wysokości podejścia na Kończysty Wierch, pod śniegiem znajdowała się nieregularna warstwa lodu pokrywająca drobne kamienie i kępy traw. Powyżej 1900-nego metra, w jednym czasie ja i Tatromaniak ujechaliśmy i zaczęliśmy zsuwać się po zboczu. Na szczęście mieliśmy czekany w ręku, dzięki czemu już na pierwszych centymetrach nieplanowanego zjazdu wyhamowaliśmy nasz upadek. Można powiedzieć, że zdaliśmy mały egzamin z używania czekana jako hamulca jak i z czasu reakcji na nagłe sytuacje. Po tym upadku zadecydowaliśmy, że założymy raki. Zanim doszli tu Daniel i Iwon krzyknęliśmy, że będziemy zakładać raki. Przygotowaliśmy się, patrząc tym samym na dziwną grupę idącą za nami. Posuwali się wolno, ale skutecznie. Raki pomogły nam wiele, bo od tego momentu nie traciło się sił na ujeżdżające stopy. Nasze tempo wyraźnie wzrosło a i sił oraz chęci wspieranych przez chęć zobaczenia Tatr z wyższej wysokości ciągle nam przybywało. Zanim weszliśmy na Kończysty Wierch, na 5min przed szczytem „zdobyliśmy” małe, lokalne wzniesienie, z którego mieliśmy już pełny widok na właściwy wierzchołek, na którym widniał drewniany słupek z drogowskazami.

Mija dłuższa chwila i wchodzimy na szczyt Kończystego Wierchu 2002m n.p.m. Widoki stąd dopiero urzekały, bo to, co widzieliśmy z Trzydniowiańskiego Wierchu, teraz było jeszcze piękniejsze. Jakże piękny był Jarząbczy Wierch i Jakubina – szczyty tworzące optyczną kalderę patrząc z Trzydniowiańskiego. Ponownie zachwyciłem się tym miejscem, ponieważ choć już granie nie tworzyły okręgu, to teraz obie masywne góry stały jak dwaj bracia, kończące tym samym linię dwutysięczników w stronę południa. Pominąłem tu tylko Wyżną Magurę 2095 m n.p.m., która znajdowała się dokładnie za tymi górami, jednak ze względu na wysokość i położenie nie była widoczna dla nas. Właśnie otoczenie tych gór robiło ogromne wrażenie, bo spoglądając na te szczyty, gdzie Jakubina rzucała cień na własne, północne stoki i fragmentami na wschodnie stoki Jarząbczego Wierchu można było odnieść wrażenie gór niedostępnych, ze względu na ich położenie względem innych szczytów. U stóp tych gór widzieliśmy wielką półkę skalną faliście pofałdowaną, przysypaną grubą warstwą śniegu. Poniżej półki znajdowały się zamarznięte Rackove Plesa. Łatwo można było dostrzec, że pod skalną półką znajduje się staw, ponieważ jak nigdzie indziej, warstwa śniegu była tu nadzwyczaj równa. Właśnie na tle tych gór jak i widoków u ich podnóża, które zapierały dech w piersiach, wykonaliśmy serię zdjęć z „pozdrowieniami” jak i czekanami. Uroku tym zdjęciom dodawały właśnie oba szczyty, które wystawały ponad naszymi głowami. Również i tu zatrzymaliśmy się na dłuższy postój obserwując podejście grupy idącej za nami. Najbardziej patrzyłem jak sobie radzi omawiana dziewczyna. Szli bardzo powoli wykopując sobie butami stopnie w pokrywie lodowej. Pomału ich położenie względem szczytu zmniejszało się, ale kibicowaliśmy im, aby nic się nie stało. Po dłuższych zmaganiach dołączyli do nas. Porozmawialiśmy na wierzchołku Kończystego Wierchu, bo właśnie tu znajdowaliśmy się, o celu naszej dzisiejszej wyprawy jak i o celu ich dzisiejszych zmagań. Ich celem był Jarząbczy Wierch i powrót do Doliny Chochołowskiej, do schroniska, gdzie mieli noclegi. Podczas odpoczynku na szczycie nie można było zapomnieć o barwach wojennych Iwon. Za pomocą bliżej mi nieznanego kremu namalowała sobie na twarzy pasy, jak robili to Indianie…

Nadszedł już czas. Trzeba było iść w stronę Starorobociańskiego Wierchu, wyglądającego stąd jak piramida. Jego trójkątny wierzchołek i błyszczące od lodowych pól stoki były charakterystyczne. Pożegnaliśmy spotkaną grupę, której zrobiłem zdjęcie, a oni nam, po czym poszliśmy na cel właściwy dzisiejszego dnia. Zaczęliśmy od zejścia na Starorobociańską Przełęcz, skąd dalej rozpoczęliśmy podejście wymagające tylko dobrych chęci i raków. W drodze na przełęcz minęliśmy ogromną dziurę pod 10-centymetrową warstwą śniegu, która bez problemu „wchłonęłaby” całego człowieka! Znajdowała się zaledwie… niecały metr od naszych śladów. Dziura powstała poprzez nawianie śniegu na większy głaz. Wiatr i śnieg utworzył tutaj wielką komorę powietrzną, która od góry była przysłonięta zaledwie tą 10-centymetrową warstwą śniegu. Na szczęście ktoś odkrył ją wcześniej i wybił w niej mały otwór, aby była widoczna dla wszystkich. Co by się stało, gdyby ktoś wpadł do niej nieświadomie… Woleliśmy o tym nie myśleć. Właśnie ta dziura przypominała nam o niebezpieczeństwach, które czyhają w zimie na nas. Wystarczyło tylko postawić krok o kilkadziesiąt centymetrów bardziej na lewo, a niewiele brakowałoby do nieszczęścia. Przed nami widniał 201-metrowy stok, którego pokonanie powinno nam zająć według tabliczek, około godziny. Podejście nie było zbyt forsowne, ale idąc równym tempem i zwartą grupą na szczyt dotarliśmy w 45min, podziwiając po drodze zmieniające się widoki, których ta góra udostępniała nam coraz więcej. Tatromaniak będąc gdzieś poza połową podejścia powiedział, że widzi już szczyt, ale kiedy na niego wszedł dopowiedział: „eeee to ja myślałem, że już szczyt a tu jeszcze tyle przed nami”. Trzeba było iść dalej… Warto było, bo za chwilę mijaliśmy niewielką, ale równą warstwę lodu, na której nawiane były małe fragmenty zmrożonego śniegu tworzące regularnie odstające występki. Spoglądając na owe występki miało się wrażenie, jak gdyby to miejsce porastały jakieś „zimowe” kwiaty. Wystawały tylko na kilka centymetrów nad powierzchnią lodu, ale w bardzo regularnych wzorach, co czyniło to miejsce wyjątkowym.

Nareszcie wysokość 2176m n.p.m. została osiągnięta, a góra „udostępniła” nam drugą połowę widoków, czyli wszystko to, co było widać po przeciwnej stronie stoku, po którym wchodziliśmy. Dopiero teraz można było powiedzieć, że Wołowiec jest mały, Tomanowy, Kamienista, Ornak i Rohacze nie są już tak wielkie, na jakie wyglądały z dołu. Z Tatromaniakiem czekaliśmy na wejście Iwon i Daniela, którzy szli w niewielkim odstępie od nas. Spoglądaliśmy tymczasem na Tatry Niżne, które teraz było widać bardzo wyraźnie. Widok na nie mieliśmy ograniczony z lewej strony przez Bystrą a z prawej przez Jakubinę. Naszym „wizjerem” była Rackova Dolina pozwalająca zajrzeć daleko – aż po horyzont. Na szczycie również cieszyliśmy się z wejścia na trzeci, ważniejszy dla nas wierzchołek. Z Danielem mogliśmy powiedzieć oficjalnie: „Szafneli my to!” Na górze trwała długa sesja zdjęciowa z czekanami w ręku, z „pozdrowieniami”, jak i z każdym uczestnikiem z osobna. Tylko Tatromaniak „asekurował” Iwon. Widoki ze szczytu zrobiły na każdym wrażenie, bo choć byłem tu drugi raz, to właśnie ze względu na nie wybrałem tę górę jako propozycję naszego wyjazdu. Udostępniona, druga część widoków to nic innego jak Tatry Wysokie i kilka innych dwutysięczników Tatr Zachodnich, które rozpoczynała Świnica, a na Słowacji – mocno rzucający się w oczy Krywań. Spoglądając w tamtą stronę widziało się mnóstwo szczytów „upakowanych” na bardzo małej powierzchni. Nieraz trudno było określić, gdzie kończy się jeden, a gdzie zaczyna się drugi. Za plecami, było równie ładnie. Choć szczyty bardziej rozległe, to było ich tyle, że tworzyły kilka rzędów następujących po sobie, w znacznie większych odległościach niż te, widoczne w Tarach Wysokich. Tutaj przynajmniej można to było jakoś „poukładać” w myślach, a na wschodzie i północnym-wschodzie już nie. Najbardziej charakterystyczna była grań od Kasprowego aż po Świnicę. Była to bardzo nieregularna i poszarpana linia łącząca przełęcze i „szczyty pośrednie” o mniejszym znaczeniu.

Stojąc tam, gdzie wyżej już się nie da, spoglądaliśmy w bezchmurne niebo. Przelatywały tędy samoloty pasażerskie. Wyglądały na dużo większe niż kiedy obserwuje się je z nizin – w końcu byliśmy ponad 2km ponad poziomem morza. Jeden z samolotów przelatywał dokładnie nad nami, a na jego podwoziu można było przeczytać napis (oczywiście ten, kto miał lepszy wzrok): QATAR. Będąc tutaj od dłuższego czasu Tatromaniak nawiązał do nieznanej mi osoby z klubu GÓRY-SZLAKI, która zawsze do zdjęć wykonywała „jaskółkę”. Właśnie teraz Janek ułożył się w takiej samej pozycji z czekanem w ręku i pozował do zdjęć na tle Tatr Zachodnich, zarówno tych polskich, jak i słowackich. W naszej pamięci tkwiła również grupa pięciu ludzi z pamiętną dziewczyną na końcu tego korowodu, podczas podejścia na przełęcz pomiędzy Czubikiem a Kończystym Wierchem. Z tego miejsca próbowaliśmy podejrzeć, gdzie znajdują się aktualnie. Byli gdzieś na grani, w drodze na szczyt Jarząbczego Wierchu, która była bardzo nieregularna, poszarpana i bogata w nawisy śnieżne. Mimo wszystko grupa szła w zwartym szyku powoli. Czy udało im się wejść na wierzchołek Jarząbczego czy też nie, nie mogliśmy tego sprawdzić, bo nasz czas na szczycie dobiegał już końca. Musieliśmy iść dalej.

Pytaliśmy siebie nawzajem: „Idziemy przez Ornak, czy przez Dolinę Starorobociańską?” Za chwilę zdawało się słyszeć: „a może na Bystrą jeszcze wejdziemy?”. Nie ukrywam, że już w samochodzie po cichu z Tatromaniakiem rozważaliśmy tę wersję i po cichu liczyliśmy na jej realizację. Czas więc było iść, bo jeszcze wiele drogi przed nami, jeśli chcieliśmy wejść na ten szczyt, który jest przecież najwyższą górą całych Tatr Zachodnich i liczy sobie 2248m n.p.m. Postanowiliśmy, że zejdziemy do Gaborowej Przełęczy – nie ważne czy tej Niżnej, czy tej Wyżnej. Chodziło nam raczej o sprawdzenie warunków, jakie tam panowały, ponieważ przejście pod Przełęcz Bystry Karb tą poszarpaną granią, znaną nam przecież z sypiących się urwisk, które teraz skutecznie były zasłonięte przez nawisy śnieżne mogło stać się niebezpieczne. Samo zejście ze Starorobociańskiego mogło stać się niebezpieczne, gdyby nie zachować szczególnej ostrożności. Grań ze szczytu aż po Gaborową Przełęcz słynie z nieregularnej linii brzegowej, kończącej się pionowymi przepaściami. Całe niebezpieczeństwo polegało na tym, że nie było widać przepaści ani urwisk, a jedynie łagodnie opadające zbocza, które tworzyły nawisy śnieżne. Ktoś już pozostawił ślady na tym odcinku i nawet było widać uschnięte kępy trawy w niektórych miejscach. Dla większego bezpieczeństwa można było poruszać się po linii łączącej słupki graniczne. Jedyną kwestią była możliwość wystąpienia dziury, którą widzieliśmy po przeciwnej stronie, bo występowania takiej dziury nikt nie był w stanie przewidzieć, bo nawet wbijając czekan, czy kijki, pod śniegiem znajdowała się cienka, ale dosyć mocno utwardzona warstwa lodu.

Rozpoczęliśmy schodzenie według wyznaczonego planu, trzymając się śladów, kęp trawy i słupków granicznych. Schodzenie dostarczyło nam wspaniałych widoków, bo teraz widzieliśmy Bystrą w całej okazałości, jak również całe podejście na ten szczyt. Schodzenie przebiegało szybko i sprawnie, ale co chwilę robiliśmy przerwę na zdjęcia, ponieważ odwracając się za siebie podziwialiśmy wspaniałe urwiska tworzące falistą linię brzegową, na której zawieszone były nawisy śnieżne. Dopiero z tej strony mogliśmy podejrzeć jak wielkie są to nawisy i jak daleko od nich przebiegała wydeptana ścieżka, bo z każdym krokiem urwiska i nawisy były coraz wyżej. Wszystkim nam podobała się ta grań, ponieważ dawała nam wspaniałe możliwości wykonywania zdjęć, tym bardziej, że celowo schodziliśmy w dwuosobowych grupach, aby jedna grupa mogła drugiej robić zdjęcia na tle urwisk i białych występów. Cała grań przypominała kształtem sinusoidę położoną poziomo o bardzo nieregularnych kształtach. Była po prostu poszarpana. Z letnich wypraw znaliśmy ten odcinek jako sypką i bardzo szeroką ścieżkę trawersującą strome podejście poprowadzoną wśród urwistych zboczy. Można tu było zachwycać się bez końca, bo co chwilę mijaliśmy raz mniejsze, a raz większe występy śnieżne, które naturalnie tworzyły się na tej nierównej grani. Odcinek Gaborowa Przełęcz – Bystry Karb nie należał do przyjemnych zarówno w lecie jak i w zimie – w lecie ze względu na sypiące się krawędzie grani, w zimie ze względu na niewidoczną granicę grań-nawisy.

Kiedy dotarliśmy do Wyżnej Graborowej Przełęczy, mijając Siwy Zwornik, oglądaliśmy się za siebie i przed siebie, aby zobaczyć jakie tu występują warunki. Za Gaborową Przełęczą Wyżnią grań rozdzielała się na dwie sinusoidalnie biegnące linie równolegle do siebie, raz wznosząc się, a raz zmieniając kierunek na poziomie tej samej wysokości. Przejście drugą linią byłoby zbyt niebezpieczne, ponieważ latem w tym rejonie zalegało mnóstwo kamieni. Wybraliśmy nieco zmodyfikowaną wersję letniego szlaku, który to prowadził nas raz w górę, a raz w dół. Tutaj po raz pierwszy odezwała się pachwina Danela, choć nie sprawiała tu jeszcze żadnych problemów. Całą grań na odcinku Gaborowa Przełęcz Wyżnia – Bystry Karb przeszliśmy szybko, ale dalej nie widzieliśmy żadnej możliwości przejścia pod zachodni stok Bystrej. Dookoła nas widniały tylko bardzo strome stoki prowadzące w dół. Samo dojście do tego momentu sprawiało problemy, bo pomimo założonych raków Iwon ześlizgiwała się na ujeżdżających kępach trawy. Gdzieś tam na dole widzieliśmy ścieżkę wydeptaną tylko przez jedną osobę. Faktycznie, na Błyszczu widzieliśmy czarny, poruszający się punkt zmierzający w stronę Bystrej. Z Tatromaniakiem umówiliśmy się, że zejdę po stromym stoku, po śladach i dołączymy do ścieżki, którą widać było tam, na dole. Kiedy zacząłem schodzenie usłyszałem Daniela mówiącego „panowie nie jest tam zbyt niebezpiecznie?”. Za chwilę dopowiedziałem „sprawdzę jeszcze kawałek jak się idzie, najwyżej zawrócimy”. Rzeczywiście śnieg topił się od parzącego słońca, klejąc się tym samym do spodniej części raków. Mokra ziemia i uschnięte kępy trawy nie były zbyt stabilnym podłożem, bynajmniej dla raków, które w tym błotnistym miejscami terenie nie zdawały egzaminu. Po chwili Tatromaniak powiedział „idę na Bystrą!”. I ja dodałem swoje „ja też!”. Minęło jednak kilka sekund, po czym Janek zmienił zdanie mówiąc „ja tam nie idę”. Zmieniłem swoje zdanie, gdyż postanowiliśmy zawrócić, bo moje samotne wejście i powrót reszty grupy nie miałby sensu, bo przecież zawsze mogłoby się coś mi stać. Nie ukrywam, że miałem wielką, a wręcz ogromną chęć „szafnąć” ten szczyt, tym bardziej, że już ktoś przede mną tam wchodził i to kilkadziesiąt minut temu. O zagrożeniu lawinowym nie było nawet mowy, ze względu na bardzo cienką warstwę śniegu – raczej bardziej prawdopodobna była opcja niekontrolowanego zjazdu w dół doliny Gabrowego Potoku. Nie targowałem się z resztą i zrozumiałem ich stanowisko, podejmując taką samą decyzję. W ciągu jednej chwili cała grupa miała takie samo zdanie, co bardzo mnie cieszyło, że pod tym względem byliśmy bardzo zgrani.

W naszych planach na ten dzień i tak był „tylko” Starorobociański Wierch i powrót którąkolwiek z dróg. Czy weszlibyśmy na Bystrą, czy też nie, nasz plan został wykonany lekko ponad założoną normę. Trzeba było wziąć również wiek naszych uczestników wyprawy, bo za ogromne zacięcie i duże pokłady sił należały się im największe brawa. Teraz pozostało nam wrócić na Siwy Zwornik. Przyznam, że nie przepadałem za tym fragmentem grani. Różnice wysokości, przepaście, nawisy i strome stoki, jak i ciasne przejście na ukośnie położonym fragmencie ziemi, z której wystawały kępy uschniętej trawy, nie zachęcały do wędrówek. Wracaliśmy, ale widać było, że psychika odegrała tu ogromną rolę, bo jak w stronę Bystrej wszyscy szli szybko i z uśmiechem, tak z powrotem wszyscy zaczęli odczuwać zmęczenie i niechęć. Powoli dochodziliśmy do Siwego Zwornika, podczas podchodzenia Iwon powiedziała, że to nareszcie ostatnie podejście. Będąc na Siwym Zworniku spoglądaliśmy na grań łączącą tę przełęcz i Siwą Przełęcz. Był to chyba najbardziej niebezpieczny odcinek tej trasy. Stromo opadające zbocza i grań, którą poprowadzony został szlak, była bardzo nieregularnych kształtów, a niejednokrotnie miało się wrażenie, że nie ma tam miejsca nawet dla wąskiej ścieżki. Widzieliśmy ślady wiodące w dół, jednak wiele z nich prowadziło donikąd. Rozdzieliliśmy się aby zachować bezpieczny odstęp. Doszliśmy do momentu, gdzie skalista grań kończyła naszą ścieżkę. Szukaliśmy gdziekolwiek dalszej części śladów. Trzeba było ominąć wystający głaz i skręcić nieco w prawo. Schodząc niżej natrafiliśmy na inny głaz, z którego trzeba było zejść niczym z wielkiego stopnia. Tatromaniak schodził jako pierwszy a Iwon za nim. Iwon źle podparła się za pomocą kijków, przez co nie utrzymała równowagi i upadła na plecy ześlizgując się po niewielkim zboczu, które na szczęście zakończone było niewielkim wywłaszczeniem terenu. Nawet nie chciałem myśleć, co by było, gdyby to samo stało się w drugą stronę, bo tam stok był bardziej stromy, a jednocześnie bardzo długi. Tatromaniak szybko podał jej kijka, który nic nie pomógł, ale najważniejsze było to, że wyhamowała całkowicie bezpiecznie. Zapytaliśmy czy coś się jej nie stało. Nic na szczęście się nie stało i mogliśmy schodzić dalej. Wejście w strefę cienia było nieprzyjemne, bo temperatura spadła nagle o kilkanaście stopni. Mróz był mocno odczuwalny, podczas gdy chwilę wcześniej słońce było dokuczliwe z powodu gorąca. Szliśmy szybko w stronę Siwej Przełęczy, bo tam jeszcze docierało światło słoneczne.

Dosyć szybko dotarliśmy do Siwej Przełęczy, gdzie odpoczęliśmy i omówiliśmy zaistniałą sytuację, jak również zjedliśmy coś i zrobiliśmy serię zdjęć. Właśnie na tej przełęczy skończyły się ostatnie dwa żelki Iwon, za którymi chyba każdy przepadał. Długo tu nie posiedzieliśmy ze względu na przesuwającą się linię światła i cienia. Słońce chowało się za Starorobociańskim Wierchem, którego piramidalny kształt zdobiła ostra i poszarpana grań na Siwy Zwornik. Kiedy cień zakrył całą przełęcz poszliśmy stamtąd szybko w pogoni za słońcem, ponieważ mróz stawał się przenikliwie dokuczliwy. Być może to efekt zmęczenia i świadomość tego, że jest to już droga powrotna powodowała to, że wszelkie zimno odczuwaliśmy gorzej. Na tym odcinku pachwina Daniela dawała się mocno we znaki, przez co szliśmy powolnym krokiem, aby trzymać się w jednej, zwartej grupie. Nie widzieliśmy szlaku przez Dolinę Starorobociańską, dlatego postanowiliśmy, że dojdziemy w rejon Siwych Skał Zadniego Ornaku i tuż przed nim skręcimy w dół, poza szlakiem, bo właśnie tam wydeptana była zimowa wersja szlaku, który zdecydowanie przyspieszył zejście do Doliny Starorobociańskiej.

Skręciliśmy na wydeptaną ścieżkę, która cały czas prowadziła stromym zboczem. Tylko kilkanaście minut trwało zejście w „strefie słońca”, bo schodząc, przekroczyliśmy linię światła i cienia. Dokładnie na tej granicy wykonywaliśmy zdjęcia poszarpanej grani prowadzącej na Starorobociański Wierch, za którą chowało się Słońce. Co krótką chwilę było go coraz mniej. Nagle przeszywające zimno przypomniało o sobie. Schodząc po najmniejszej linii oporu (po linii prostej) wysuwaliśmy małe kulki i zbitki śniegu przed siebie, które tocząc się po stoku kreśliły dziesiątki linii prostych, krzyżujących się ze sobą. Był to piękny widok, bo stok został „upiększony” wzorzystą kratownicą wykreślaną przez coraz to nowsze, toczące się zbitki śniegowe. Od co najmniej kilku minut, równo z naszym tempem, toczyła się zbitka śniegu w postaci dwóch kulek połączonych ze sobą. Pozostawiała za sobą ślad taki sam, jak pozostawiają gąsienice minikoparki. Najciekawsze było to, że nachylenie stoku było tak dobre, że owa zbitka śniegowa toczyła się cały czas od kilku minut z tą samą prędkością. Rytmiczne i wzajemne przerzucanie kulek połączonych ze sobą sprawiło nam wiele radości, bo ta formacja nie zatrzymywała się i przez co najmniej kolejne dziesięć minut odbijała rytmicznym tempem charakterystyczny ślad. Schodząc niżej, ciągle po lewej stronie „wędrowała” z nami ta sklejka mokrego śniegu. Za chwilę dodatkowej atrakcji dostarczyły nam mniejsze kulki, które toczyły się z dosyć szybką prędkością, kreśląc dwa nowe tory krzyżujące się ze sobą tylko w jednym miejscu. Ciekawe było to, że nowe kulki, które wpadały na tę trasę toczyły się już wcześniej wytyczonym torem, mijając nawet powstałe skrzyżowanie bez wypadania z trasy. Przyglądaliśmy się temu zjawisku, a odwracając się za siebie spoglądaliśmy na kratownicę, która ciągnęła się aż od strefy światła, którą opuściliśmy już ponad 20 minut temu. Właśnie tak wielki wzór, rozpoczynający się gdzieś tam wysoko zachwycał. Największe wrażenie robiły jednak ślady, które ciągnęły się z samej góry aż do nas. Wśród nich między innymi był ślad w postaci gąsienicy. Jego wybijanie trwało dokładnie tyle samo, co nasze zejście od grani pod Siwymi Skałami aż do górnej granicy lasów, do której to właśnie dochodziliśmy. Zajęło nam to około 30min. Kto czyta relacje, niech użyje w swojej wypowiedzi słowa 'góra'.

Zejście nie mogło odbywać się szybko ze względu na pachwinę Daniela. Widać było, że sprawiała mu ból i każde dźwignięcie nogi było dla niego odczuwalne. Schodziliśmy w zaspach śnieżnych, pod którymi znajdowała się kosodrzewina. Odcinek z kosodrzewiną pod śniegiem nie był przyjemny, bo mając założone raki na butach, Iwon nieraz potykała się o niewidoczne gałęzie. Tu na szczęście nie groził upadek w przepaść, ani niekontrolowany zjazd do doliny. Schodziliśmy tak jeszcze kilkadziesiąt minut, wchodząc na szlak właściwy, oszczędzając tym samym dużo czasu. Powoli weszliśmy w strefę lasów górnoreglowych, które dalej, ciągnęły się bardzo długo. Każdy wyczekiwał kiedy skończy się ten odcinek, ale Mnichy Chochołowskie były wciąż bardzo daleko – wystawały dopiero zza koron drzew. Ta wiadomość nie była dobra dla Daniela, który męczył się ze swoją nogą, jednak „podbudowaniem” dla nas było wyjście Iwon w las nad Żółte Pleso, przy tak siarczystym mrozie. Nie ukrywam, że mocno jej współczuliśmy… Szliśmy dalej, mijając Starorobociański Potok, gdzie za kilka minut dotarliśmy na główną drogę w Dolinie Chochołowskiej. Właśnie tu Daniel poprosił o przerwę ze względu na ból pachwiny. O dziwo były tu ucięte cztery pniaki, na których można było usiąść. Skorzystaliśmy z nich, odpoczywając i wspominając naszą całą trasę. Po krótkiej chwili poszliśmy dalej, ze względu na przeszywający mróz. Idąc głównym szlakiem Doliny Chochołowskiej zapomnieliśmy o odległości jaką mieliśmy jeszcze do parkingu. Prowadząc górskie rozmowy czas i odległość mijały bardzo szybko. Zrobiło się już ciemno, a u wylotu Doliny Chochołowskiej biegli narciarze z numerami – takimi samymi, jak na wyścigach. Stroje jak i sposób ich biegu dawały wiele do myślenia, bo niektórzy biegli nawet… bez latarek. Mijał nas również kulig z dzieckiem, które płakało.

Pojechaliśmy do Tatromaniaka, gdzie zgraliśmy zdjęcia Iwon, którą musieliśmy odwieść do Nowego Targu ze względu na zmęczenie dające się we znaki. Samo wejście do domu dało nam wiele atrakcji, bo najpierw szukaliśmy kluczy do domu, które Janek wrzucił na balkon. On sam ich nie znalazł, zsypując kijkami śnieg na ziemię. Sięgnąłem trochę dalej i to wystarczyło by wraz ze śniegiem spadły klucze. Weszliśmy w końcu do domu, ale wracając po plecak, powiedziałem Danielowi, aby uważał na taflę lodu, która utworzyła się w rejonie rynny. Choć Daniel skutecznie ją ominął, to za chwilę wyłożył się na drugiej… nieco dalej położonej. U Janka mieliśmy okazję nie tylko spróbować, ale i zjeść naprawdę swojskiej zupy pomidorowej z makaronem, której to smak na długo zapamiętamy. Również posmakowaliśmy ciasta Iwon, które nam podarowała w Nowym Targu, mówiąc, że nie ma już siły aby z nami posiedzieć i podyskutować. Standardowo usiedliśmy przy kuchennym stole, jak to wypadało u Tatromaniaka i rozmawialiśmy na temat naszego całego dnia jak i o innych wyprawach/wypadach, które są jeszcze przed nami. Górskim rozmowom nie było końca, a czas naglił, bo rano trzeba było wstać aby dotrzeć na południe do domu.

Noc minęła spokojnie, a sygnał do wstania dałem ja, wstając najwcześniej z grupy. Zjedliśmy śniadanie i szybko spakowaliśmy się, po czym na rezerwie paliwa udaliśmy się w drogę powrotną… Będąc na skrzyżowaniu Nowy Targ – Chabówka, mieliśmy dylemat: którędy jechać?. Dałem propozycję przez Chabówkę, ze względu na krótszy czas dojazdu. Nie żałowaliśmy, bo ledwie wyjeżdżając ze strefy zabudowań stanęliśmy przy drodze, aby sfotografować niezwykle oszronioną brzozę jak i inne drzewa. Dawno nie widzieliśmy tak gęstego szronu. Nieco dalej, Daniel zatrzymał się nad rzeką, bo właśnie tam na drzewach powstawał największy szron. Spotkał tam również innego miłośnika przyrody z Gdańska, który bardzo drogim sprzętem kamerował/fotografował tamte okolice. Pozdrowił Daniela słowami: „Z Panem Bogiem” i czas już było jechać do domu. Dodam tylko, że nasza rezerwa paliwa wystarczyła aby dotrzeć do najbliższej stacji benzynowej.

Starorobociański Wierch zimą szlak na Starorobociański Wierch zimą                     widoki zimą z Starorobociańskiego Wierchu zimą                         

4 komentarze:

  1. Piękna zima! Nigdy nie byłam w Tatrach Zachodnich o tej porze roku. Oby w nadchodzącym sezonie nie brakowało śniegu. Powędrowałabym...

    OdpowiedzUsuń
  2. Polecam :). Statystyki wskazują, że zima będzie licha w tym roku. Też bym chciał pięknych zasp i bieli w Tatrach. Marzy mi się bardzo mocna zima :). I ja bym poszedł...

    OdpowiedzUsuń
  3. Nawet mnie nie strasz.Właśnie na ten sezon kupiłam buty skiturowe i chciałabym je wypróbować właśnie w Zachodnich :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też bym chciał prawdziwej zimy, ale niestety spodziewam się silniejszych mrozów tylko w dniach ~4-15 stycznia. Później standardowa bezśniegowa zima. Chciałbym żeby było inaczej... Czas pokaże jak będzie. Ja bym chciał przejść wiele szczytów zimą, a 90% zimy jest niestety pochmurna...

      Usuń

www.VD.pl