W planach miałem trochę inną trasę niż w
rzeczywistości przeszedłem. Umówiłem się z ekipą z Krakowa, że pojedziemy do
Doliny Kościeliska, skąd zaczniemy nasze wyjście w góry. Zakładaliśmy, że
weźmiemy namiot i będziemy spać gdzieś na grani, żeby przygotować się do
warunków zimowych. Już na początku musiałem nieoczekiwanie zmienić plany,
ponieważ samochód naszego kolegi dosłownie wysiadł, a konkretniej nawaliła
skrzynia biegów, więc dalszy dojazd stanął pod znakiem zapytania. Jako, że
stanęliśmy w Nowym Targu, dojechaliśmy jeszcze na „jedynce” do miasta, gdzie
pożegnaliśmy się przedwcześnie, ze względu na konieczność holowania samochodu.
Jako, że obaj koledzy mieszkali w Krakowie, postanowili, że wrócą razem. Miałem
czas, więc postanowiłem, że dalej w Tatry pojadę autobusem. Autobus przyjechał prawie
natychmiast, dlatego do centrum Zakopanego dotarłem już po półgodzinie.
Pozostał mi tylko dojazd małym busem do Kir – czyli tam, gdzie znajduje się
wylot Doliny Kościeliskiej. O tej porze było ciemno, dlatego, kiedy zobaczyłem,
że za drewnianą bramą wejściową panują istne ciemności, od razu pomyślałem, że pójdę
tylko ja sam. Nikogo nie spotkałem na trasie. Wiedziałem, że jutro ma być
przepiękna pogoda, a w nocy morze chmur oraz pełnia Księżyca (można tak chyba
nazwać Księżyc widziany dwa dni po niej, bo nadal świecił pełnym światłem).
Teraz padał jeszcze śnieg i temperatura spadła do -4’C. Wiedziałem też, że w
nocy temperatura ma obniżyć się do -15’C, na co byłem przygotowany. Szkoda mi
było tylko chłopaków z Krakowa, bo długo czekaliśmy na ten wyjazd, żeby się
spotkać i podziałać w górach.
DOLINA KOŚCIELISKA
Bramę Doliny Kościeliska przekroczyłem w ciemnościach, zupełnie sam po godzinie 18.50. Narzuciłem swoje tempo, ale nie spieszyłem się, bo z góry zakładałem, że za Siwymi Skałami muszę być około 2.00 godziny w nocy, żeby mieć czas na spanie. Idąc przez dolinę, miałem przed sobą takie ciemności, że bez latarki nie mogłem rozpoznać nawet żadnego kształtu! Przede mną widniała tylko nieprzenikniona ciemność, a to za sprawą nocnej pory oraz nisko zawieszonych chmur, z których dodatkowo padał śnieg. Wtedy wyciągnąłem latarkę, żeby poświecić w chmury. Kiedy szedłem dalej, bardzo piękny okazał się widok opadających płatków. Całe widowisko wyglądało tak, jak gdybym podróżował między gwiazdami. Wszechobecna czerń potęgowała to zjawisko. Szkoda, bo już za chwilę opad ustawał i jedyne co mi pozostało, to iść dalej, „przecierając” ciemności. Zatrzymywałem się przy każdej strzałce ze znakiem szlaku, a w tej dolinie jest zdecydowanie najwięcej różnych odgałęzień tras. Co chwilę widziałem drogowskazy, czy to do Jaskini Mroźnej, Raptawickiej, Mylnej, czy też do Wąwozu Kraków lub na Ciemniak. W pobliżu schroniska nawet widziałem odejście na Tomanową Dolinę zielonym szlakiem, gdzie można dojść na Chudą Przełączkę pod Ciemniakiem. Nigdzie indziej nie ma tylu możliwości wyboru, jak w tej dolinie. Jako, że szedłem sam, zaplanowałem, że najpierw dojdę do schroniska, zostanę tam na dwie godziny i wyruszę dalej, żeby nie wychodzić zbyt wcześnie. Koniecznie chciałem dojść na Bystrą na wschód słońca. Widząc ile mam czasu, postanowiłem go trochę „roztrwonić”, ponieważ zbyt wczesne wyjście spowodowałoby, że pod szczytem napotkałbym na ciągłe podmuchy wiatru przy temperaturze -15’C. Z pewnością nie doczekałbym wschodu i musiałbym coś dalej zrobić. Miałem ze sobą namiot i cały sprzęt do spania, dlatego założyłem, że nawet jeśli wcześniej zajdę na miejsce, to będę miał czas na spanie w kamiennym kręgu na szczycie Bystrej.
Bramę Doliny Kościeliska przekroczyłem w ciemnościach, zupełnie sam po godzinie 18.50. Narzuciłem swoje tempo, ale nie spieszyłem się, bo z góry zakładałem, że za Siwymi Skałami muszę być około 2.00 godziny w nocy, żeby mieć czas na spanie. Idąc przez dolinę, miałem przed sobą takie ciemności, że bez latarki nie mogłem rozpoznać nawet żadnego kształtu! Przede mną widniała tylko nieprzenikniona ciemność, a to za sprawą nocnej pory oraz nisko zawieszonych chmur, z których dodatkowo padał śnieg. Wtedy wyciągnąłem latarkę, żeby poświecić w chmury. Kiedy szedłem dalej, bardzo piękny okazał się widok opadających płatków. Całe widowisko wyglądało tak, jak gdybym podróżował między gwiazdami. Wszechobecna czerń potęgowała to zjawisko. Szkoda, bo już za chwilę opad ustawał i jedyne co mi pozostało, to iść dalej, „przecierając” ciemności. Zatrzymywałem się przy każdej strzałce ze znakiem szlaku, a w tej dolinie jest zdecydowanie najwięcej różnych odgałęzień tras. Co chwilę widziałem drogowskazy, czy to do Jaskini Mroźnej, Raptawickiej, Mylnej, czy też do Wąwozu Kraków lub na Ciemniak. W pobliżu schroniska nawet widziałem odejście na Tomanową Dolinę zielonym szlakiem, gdzie można dojść na Chudą Przełączkę pod Ciemniakiem. Nigdzie indziej nie ma tylu możliwości wyboru, jak w tej dolinie. Jako, że szedłem sam, zaplanowałem, że najpierw dojdę do schroniska, zostanę tam na dwie godziny i wyruszę dalej, żeby nie wychodzić zbyt wcześnie. Koniecznie chciałem dojść na Bystrą na wschód słońca. Widząc ile mam czasu, postanowiłem go trochę „roztrwonić”, ponieważ zbyt wczesne wyjście spowodowałoby, że pod szczytem napotkałbym na ciągłe podmuchy wiatru przy temperaturze -15’C. Z pewnością nie doczekałbym wschodu i musiałbym coś dalej zrobić. Miałem ze sobą namiot i cały sprzęt do spania, dlatego założyłem, że nawet jeśli wcześniej zajdę na miejsce, to będę miał czas na spanie w kamiennym kręgu na szczycie Bystrej.
W schronisku Ornak na początku spotkałem pana z
Gdańska, który już wcześniej zaplanował sobie ten wyjazd. Jako, że był sam i ja
również, szybko znaleźliśmy wspólny język. Zaczęliśmy obliczać czasy przejścia
na Bystrą i nawet ten pan chciał się umówić ze mną, żebyśmy razem poszli na
szczyt. Jako, że do schroniska zaszedłem po godzinie 19.50, gość zapytał mnie,
czy idę o 8.00 rano na szlak. Odpowiedziałem, że tak, mając na myśli godzinę
20.00… Dla mnie to była ósma godzina… Szybko dopowiedziałem, że chcę iść na
wschód słońca i dlatego muszę wyjść jeszcze w nocy. Większą część nocy musiałem
przecież poświęcić na wędrowanie, ze względu na bardzo długą trasę dojściową.
Wspólnymi siłami policzyliśmy, że na Bystrą powinienem dojść w jakieś sześć
godzin. Mając na uwadze wschód słońca o godzinie 7.12 rano, a przynajmniej tak
zakładałem, to najpóźniej musiałbym wyjść po 1.00 w nocy. Tym sposobem jeszcze
przez chwilę porozmawialiśmy, bo ten pan cały dzień chodził po górach i teraz
chciał odpocząć. Wspomniał jeszcze o okolicach góry Ornak, ponieważ zasłyszał
od innych, że często powstają tam śnieżne nawisy, gdzie trzeba iść kilka metrów
po prawej stronie grzbietu, żeby nie polecieć wraz z nimi. Odpowiedziałem, że
znam ten temat i nieraz już fotografowałem znajome mi nawisy. Wtedy pan
stwierdził, że znam dobrze te tereny, skoro wiem o nich i już nieraz je
widziałem. Za kilka następnych minut do schroniska weszła pewna para.
Powiedziałem, że spotkaliśmy się na dworcu w Zakopanem. Szybko skojarzyliśmy
siebie nawzajem i zaczęliśmy rozmawiać ze sobą. A zaczęło się od braku zasięgu.
Mój telefon działał idealnie, a od Adriana już nie. Był ze swoją dziewczyną,
Justyną. Dałem Adrianowi swój telefon, żeby mógł powiadomić SMS-em osobę ze swojej
rodziny. W ten sposób zaczęła się długa rozmowa przy stole na sali głównej,
gdzie siedziało zaledwie sześć osób razem z nami. Usłyszałem, że o godzinie
21.30 obsługa zamyka ją na noc, dlatego postanowiłem, że o 21.25 wyjdę na
szlak. Od pana z Gdańska usłyszałem, że szlaki są przetarte tylko do
Iwaniackiej Przełęczy, więc jeśli chcę gdziekolwiek dalej pójść, to muszę
wszystko przetrzeć sobie samemu. Mi to odpowiadało, ponieważ jest to moja
specjalność. Adrian zaprosił mnie do stołu i rozpoczęliśmy rozmawiać o górach,
które już przeszliśmy. Za chwile doszła Justyna. Kiedy wymienialiśmy kolejne
nazwy szczytów, z których podziwialiśmy piękne widoki, zacząłem opowiadać im o
ciekawostkach w Tatrach, na które ludzie nie zwracają uwagi, a są dostępne dla
każdego, czy to na trasie dookoła Morskiego Oka, czy to w drodze na
Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem. Takich miejsc było znacznie więcej,
dlatego starałem się opowiedzieć o nich jak najwięcej. Przyznam, że było to
bardzo fajne i budujące spotkanie. Szkoda, że tak szybko dobiegło końca.
Justyna na koniec stwierdziła tylko, jak mi się chce wychodzić w nocy na takie mrozy.
DROGA NA IWANIACKĄ PRZEŁĘCZ 1459 m n.p.m.
Pożegnałem nowopoznanych miłośników gór i wyszedłem na zewnątrz. Panowała zupełna cisza, a zza chmur pomału zaczął przebijać Księżyc. Widząc, jak wygląda jego tarcza, mogłem ocenić, jakie chmury wiszą nade mną. Dla ciekawych tematu: jeśli tarcza Księżyca lub słońca jest niewyraźna, to mamy do czynienia z chmurami altostratus i ich odmianami, co znaczy, że są zawieszone na wysokości około 3-6km. Wówczas nie możemy liczyć na ciekawe widoki. Kiedy tarcza jest wyraźna i widzimy ostre brzegi i mocne światło, to wiemy, że nad nami są chmury stratus nebulosus translucidus – czyli warstwowe, niskie, mgliste, przepuszczające światło słoneczne. To oznacza, że wystarczy podejść trochę wyżej i na pewno zobaczymy morze chmur (będziemy patrzeli na nie z góry). Widząc, jakie zalegały chmury w dolinie, od razu wiedziałem, że zobaczę kolejne takie zjawisko – czyli coś, na co uwielbiam polować w górach. Według prognozy pogody, największe miało powstać o 4.00 nad ranem, a później już tylko mogłem cieszyć się czystym niebem przez resztę nocy i przez cały dzień. Ze schroniska poszedłem miarowym, swoim tempem. Chociaż dla mnie to normalne tempo, to dla wielu jest ono za szybkie. Jako, że szedłem samemu, nie musiałem zwracać uwagi na to, czy idę za wolno, czy za szybko. Na początek przeszedłem przez pięknie zaśnieżoną Małą Polankę Ornaczańską. Wszystko dookoła wyglądało jak ze świątecznej pocztówki zimowej. Na każdej drewnianej barierce zalegały piękne czapy śniegu. Nieco dalej przechodziłem przez dwa drewniane mostki nad potokami, które w zimowej scenerii prezentowały się cudnie! Czułem, że w końcu zobaczę wymarzoną zimę, której tyle lat już u nas nie ma… Widoki zachęcały do dalszej wędrówki. Szlak na Iwaniacką Przełęcz był bardzo dobrze przedeptany. Szeroka droga prowadziła po stromych zboczach. Oblodzenia, które często występują na trasie od schroniska, teraz całkowicie przykrywała gruba warstwa białego puchu, przez co bez raków szedłem dosłownie, jak po drodze asfaltowej. Liczni turyści wyrównali szlak za dnia. Drogę pokrywały śnieżne kryształki, powstające podczas wiejącego wiatru, co jeszcze bardziej poprawiało przyczepność. Osoby, które szły tędy latem, teraz z pewnością pokonałyby ten odcinek znacznie szybciej. Tak często jest w zimie na popularnych trasach, ponieważ zwykle idziemy wygładzoną, równo nachyloną ścieżką. Teraz miałem dokładnie tak samo. Kiedy doszedłem do połowy długości szlaku, gdzie ścieżka zakręca pod ostrym kątem w prawo, zbocze stawało się coraz bardziej strome, aż do samej Iwaniackiej Przełęczy.
Idąc nieustannie do góry, nie stawałem ani na chwilę, ponieważ przejście było o wiele wygodniejsze niż latem. W około 3/4 długości szlaku przechodziłem wielkie pole wymarłego lasu. Mamy stąd wspaniały widok na pasmo Ornaków i Suchy Ornaczański Wierch. Z drugiej strony, kiedy zobaczyłem Suchy Ornaczańśki Wierch, pomyślałem sobie, ile mam jeszcze do wejścia… Góra z tej perspektywy wyglądała monumentalnie! Wręcz liczyłem czas w godzinach, ile może mi zająć pokonanie tych stromizn. Z drugiej strony bardzo mnie pchała do przodu myśl, że jeśli wejdę, to dalej będę miał o wiele lżej i bardziej widokowo. Po przejściu polany z wystającymi kikutami drzew ponownie wędrowałem stromo do góry gęstym, świerkowym lasem, gdzie zatrzymałem się na zdjęcia. Widok ośnieżonych świerków na tle rozgwieżdżonego nieba był niesamowity! Koniecznie chciałem uchwycić te chwile. Aparat ustawiłem na plecaku i z wyzwalacza ustawionego na 10s fotografowałem teren. Migawkę otwierałem na 15s przy przysłonie f/3.5 i ISO 800. Z tego miejsca widziałem, że do przełęczy nie wiele mi zostało, ponieważ mgliste chmury przemieszczały się nad zboczem góry, po czym opadały. Dla mnie stanowiły dobrą informację, ile pozostało jeszcze podejścia. Przez większą część drogi widziałem Księżyc. Teraz myślałem o morzu chmur, które wyżej mogłem zobaczyć. Szedłem więc z tym bardziej większą ciekawością, czy uda się je zaobserwować. Za kilkanaście minut dotarłem do Iwaniackiej Przełęczy. Była godzina 22.53. Sielankowy widok zimy, jak z pocztówek, ponownie zatrzymał mnie, by zrobić kolejną serię zdjęć. Sfotografowałem Kominiarski Wierch, u którego stóp przemieszczały się chmury. Widziałem, że szlak do Doliny Chochołowskiej jest bardzo dobrze przedeptany, ale na Ornak prowadziły już tylko pojedyncze ślady. Oznaczało to, że ktoś wcześniej próbował i będę miał przynajmniej wydeptaną ścieżkę. Ślady skończyły się dosłownie po dwudziestu metrach. Dalej widniała tylko warstwa nietkniętego i nienaruszonego śniegu. Wiedziałem, że słowa pana z Gdańska miały rację i że od teraz będę musiał przecierać szlak – aż do samej Bystrej. Jako, że znałem ogólny przebieg zielonego szlaku, poszedłem zdecydowanym krokiem. W nocy warunki były bardzo dobre. Śnieg tworzył jednakową strukturę aż do ziemi, co zdecydowanie nie zapowiadało lawin. Zanim poszedłem dalej, sprawdziłem sobie przekrój warstw, żeby mieć pewność, czy można dalej iść i czy przejście będzie bezpieczne. Uczyłem się tego na kursie lawinowym, gdzie między innymi, pokazywano nam, na co szczególnie zwracać uwagę przeglądając warstwy, oraz co dzieje się w trakcie i po zejściu zwałów śniegu. Na takim kursie wywoływaliśmy również kontrolowaną lawinę, by móc to wszystko zobaczyć na własne oczy.
W drodze na Iwaniacką Przełęcz
Pożegnałem nowopoznanych miłośników gór i wyszedłem na zewnątrz. Panowała zupełna cisza, a zza chmur pomału zaczął przebijać Księżyc. Widząc, jak wygląda jego tarcza, mogłem ocenić, jakie chmury wiszą nade mną. Dla ciekawych tematu: jeśli tarcza Księżyca lub słońca jest niewyraźna, to mamy do czynienia z chmurami altostratus i ich odmianami, co znaczy, że są zawieszone na wysokości około 3-6km. Wówczas nie możemy liczyć na ciekawe widoki. Kiedy tarcza jest wyraźna i widzimy ostre brzegi i mocne światło, to wiemy, że nad nami są chmury stratus nebulosus translucidus – czyli warstwowe, niskie, mgliste, przepuszczające światło słoneczne. To oznacza, że wystarczy podejść trochę wyżej i na pewno zobaczymy morze chmur (będziemy patrzeli na nie z góry). Widząc, jakie zalegały chmury w dolinie, od razu wiedziałem, że zobaczę kolejne takie zjawisko – czyli coś, na co uwielbiam polować w górach. Według prognozy pogody, największe miało powstać o 4.00 nad ranem, a później już tylko mogłem cieszyć się czystym niebem przez resztę nocy i przez cały dzień. Ze schroniska poszedłem miarowym, swoim tempem. Chociaż dla mnie to normalne tempo, to dla wielu jest ono za szybkie. Jako, że szedłem samemu, nie musiałem zwracać uwagi na to, czy idę za wolno, czy za szybko. Na początek przeszedłem przez pięknie zaśnieżoną Małą Polankę Ornaczańską. Wszystko dookoła wyglądało jak ze świątecznej pocztówki zimowej. Na każdej drewnianej barierce zalegały piękne czapy śniegu. Nieco dalej przechodziłem przez dwa drewniane mostki nad potokami, które w zimowej scenerii prezentowały się cudnie! Czułem, że w końcu zobaczę wymarzoną zimę, której tyle lat już u nas nie ma… Widoki zachęcały do dalszej wędrówki. Szlak na Iwaniacką Przełęcz był bardzo dobrze przedeptany. Szeroka droga prowadziła po stromych zboczach. Oblodzenia, które często występują na trasie od schroniska, teraz całkowicie przykrywała gruba warstwa białego puchu, przez co bez raków szedłem dosłownie, jak po drodze asfaltowej. Liczni turyści wyrównali szlak za dnia. Drogę pokrywały śnieżne kryształki, powstające podczas wiejącego wiatru, co jeszcze bardziej poprawiało przyczepność. Osoby, które szły tędy latem, teraz z pewnością pokonałyby ten odcinek znacznie szybciej. Tak często jest w zimie na popularnych trasach, ponieważ zwykle idziemy wygładzoną, równo nachyloną ścieżką. Teraz miałem dokładnie tak samo. Kiedy doszedłem do połowy długości szlaku, gdzie ścieżka zakręca pod ostrym kątem w prawo, zbocze stawało się coraz bardziej strome, aż do samej Iwaniackiej Przełęczy.
Idąc nieustannie do góry, nie stawałem ani na chwilę, ponieważ przejście było o wiele wygodniejsze niż latem. W około 3/4 długości szlaku przechodziłem wielkie pole wymarłego lasu. Mamy stąd wspaniały widok na pasmo Ornaków i Suchy Ornaczański Wierch. Z drugiej strony, kiedy zobaczyłem Suchy Ornaczańśki Wierch, pomyślałem sobie, ile mam jeszcze do wejścia… Góra z tej perspektywy wyglądała monumentalnie! Wręcz liczyłem czas w godzinach, ile może mi zająć pokonanie tych stromizn. Z drugiej strony bardzo mnie pchała do przodu myśl, że jeśli wejdę, to dalej będę miał o wiele lżej i bardziej widokowo. Po przejściu polany z wystającymi kikutami drzew ponownie wędrowałem stromo do góry gęstym, świerkowym lasem, gdzie zatrzymałem się na zdjęcia. Widok ośnieżonych świerków na tle rozgwieżdżonego nieba był niesamowity! Koniecznie chciałem uchwycić te chwile. Aparat ustawiłem na plecaku i z wyzwalacza ustawionego na 10s fotografowałem teren. Migawkę otwierałem na 15s przy przysłonie f/3.5 i ISO 800. Z tego miejsca widziałem, że do przełęczy nie wiele mi zostało, ponieważ mgliste chmury przemieszczały się nad zboczem góry, po czym opadały. Dla mnie stanowiły dobrą informację, ile pozostało jeszcze podejścia. Przez większą część drogi widziałem Księżyc. Teraz myślałem o morzu chmur, które wyżej mogłem zobaczyć. Szedłem więc z tym bardziej większą ciekawością, czy uda się je zaobserwować. Za kilkanaście minut dotarłem do Iwaniackiej Przełęczy. Była godzina 22.53. Sielankowy widok zimy, jak z pocztówek, ponownie zatrzymał mnie, by zrobić kolejną serię zdjęć. Sfotografowałem Kominiarski Wierch, u którego stóp przemieszczały się chmury. Widziałem, że szlak do Doliny Chochołowskiej jest bardzo dobrze przedeptany, ale na Ornak prowadziły już tylko pojedyncze ślady. Oznaczało to, że ktoś wcześniej próbował i będę miał przynajmniej wydeptaną ścieżkę. Ślady skończyły się dosłownie po dwudziestu metrach. Dalej widniała tylko warstwa nietkniętego i nienaruszonego śniegu. Wiedziałem, że słowa pana z Gdańska miały rację i że od teraz będę musiał przecierać szlak – aż do samej Bystrej. Jako, że znałem ogólny przebieg zielonego szlaku, poszedłem zdecydowanym krokiem. W nocy warunki były bardzo dobre. Śnieg tworzył jednakową strukturę aż do ziemi, co zdecydowanie nie zapowiadało lawin. Zanim poszedłem dalej, sprawdziłem sobie przekrój warstw, żeby mieć pewność, czy można dalej iść i czy przejście będzie bezpieczne. Uczyłem się tego na kursie lawinowym, gdzie między innymi, pokazywano nam, na co szczególnie zwracać uwagę przeglądając warstwy, oraz co dzieje się w trakcie i po zejściu zwałów śniegu. Na takim kursie wywoływaliśmy również kontrolowaną lawinę, by móc to wszystko zobaczyć na własne oczy.
W drodze na Iwaniacką Przełęcz
PASMO ORNAKÓW I SIWA PRZEŁĘCZ 1812 m n.p.m.
Pierwsze dziesięć minut szedłem w delikatnie wznoszącym się terenie, w przerzedzonym lesie. Z tego miejsca miałem wspaniałe widoki na Kominiarski Wierch. Czułem już, że zobaczę coś nietypowego! Najbardziej przyciągało mnie morze chmur, które po prawej stronie widziałem coraz lepiej. Nawet w umyśle nakreślałem sobie jego kształt. W środku lasu stawiałem równomiernie kroki, wytyczając tym samym właściwy przebieg szlaku. Co kilkadziesiąt metrów mogłem weryfikować, czy dobrze idę, bo na drzewach widziałem przed sobą zielone znaki. Upewniały mnie ciągle, że idę w dobrym kierunku, i że nawet nie zboczyłem z właściwej ścieżki ani o metr. Za lasem nagle otwarła się wielka przestrzeń i wielka góra przede mną. To oczywiście Suchy Ornaczański Wierch, którego stromizna trochę mnie przerażała ze względu na długość podejścia. Przeszedłem kilkadziesiąt metrów zbocza i raz jeszcze zrobiłem przegląd warstw śniegu pod względem lawinowym. Chciałem zobaczyć, jak układały się one na pochyłym terenie. Najbardziej interesował mnie stopień związania poszczególnych warstw. Na szczęście zobaczyłem, że wszędzie leży jednolity śnieg, dobrze ze sobą powiązany. Dodatkowo na całej górze rośnie kosodrzewina, którą jeszcze nie przysypało w całości. Między innymi ona sprawiała, że śnieg bardzo dobrze trzymał się zbocza górskiego i w tych warunkach raczej nie musiałem myśleć o lawinach. Podchodziłem tak około dwadzieścia minut, aż doszedłem do niskiej, częściowo zasypanej kosodrzewiny i kilku mniejszych drzew bez liści. Była godzina 23.30. Zobaczyłem wtedy pierwsze morze chmur! Widowisko naprawdę przyciągało uwagę, ponieważ doliny dosłownie zalały chmury i wszędzie ponad nimi wystawały wysokie góry. Nie trzeba chyba mówić, że na tle rozgwieżdżonego nieba ten widok należał do jednych z najpiękniejszych! Bardzo szybko przypomniałem sobie zasadę wypowiedzianą niegdyś przez Daniela – tego, z którym często jeżdżę w góry. Po naszym zimowym wejściu na Ornak, gdzie morze chmur rozleciało się w kilka minut w nocy, powiedział, że jeśli widzimy to zjawisko, to nie ma co się zastanawiać, tylko trzeba wyciągać aparat i robić zdjęcia. Kiedy wyszedłem ponad poziom chmur, rzuciłem wszystko bez względu na mróz. Od razu ustawiłem plecak, który służył mi teraz jako statyw i zacząłem fotografować okolicę. Wiedziałem, że przy lekkim wietrze poruszę wiele ujęć, dlatego liczyłem, że któreś się uda. W ten sposób sfotografowałem widok na Kamieniastą, Tomanowy Wierch i Smreczyński Wierch, gdzie u stóp tych gór zalegało morze chmur. Widok bardzo przyciągał wzrok! Długo nie mogłem przestać robić zdjęcia pomimo mrozu. Chciałem jak najwięcej uchwycić z tych pięknych chwil. Bardzo dobrze zrobiłem, bo dosłownie w pół godziny „górskie morze” dosłownie ustąpiło z dolin i odtąd mogłem zaglądać do każdego zagłębienia terenu, nawet tego w oddali.
Pierwsze morze chmur z podejścia na Suchy Ornaczański Wierch 1832 m n.p.m. - godzina 23.30
Pierwsze dziesięć minut szedłem w delikatnie wznoszącym się terenie, w przerzedzonym lesie. Z tego miejsca miałem wspaniałe widoki na Kominiarski Wierch. Czułem już, że zobaczę coś nietypowego! Najbardziej przyciągało mnie morze chmur, które po prawej stronie widziałem coraz lepiej. Nawet w umyśle nakreślałem sobie jego kształt. W środku lasu stawiałem równomiernie kroki, wytyczając tym samym właściwy przebieg szlaku. Co kilkadziesiąt metrów mogłem weryfikować, czy dobrze idę, bo na drzewach widziałem przed sobą zielone znaki. Upewniały mnie ciągle, że idę w dobrym kierunku, i że nawet nie zboczyłem z właściwej ścieżki ani o metr. Za lasem nagle otwarła się wielka przestrzeń i wielka góra przede mną. To oczywiście Suchy Ornaczański Wierch, którego stromizna trochę mnie przerażała ze względu na długość podejścia. Przeszedłem kilkadziesiąt metrów zbocza i raz jeszcze zrobiłem przegląd warstw śniegu pod względem lawinowym. Chciałem zobaczyć, jak układały się one na pochyłym terenie. Najbardziej interesował mnie stopień związania poszczególnych warstw. Na szczęście zobaczyłem, że wszędzie leży jednolity śnieg, dobrze ze sobą powiązany. Dodatkowo na całej górze rośnie kosodrzewina, którą jeszcze nie przysypało w całości. Między innymi ona sprawiała, że śnieg bardzo dobrze trzymał się zbocza górskiego i w tych warunkach raczej nie musiałem myśleć o lawinach. Podchodziłem tak około dwadzieścia minut, aż doszedłem do niskiej, częściowo zasypanej kosodrzewiny i kilku mniejszych drzew bez liści. Była godzina 23.30. Zobaczyłem wtedy pierwsze morze chmur! Widowisko naprawdę przyciągało uwagę, ponieważ doliny dosłownie zalały chmury i wszędzie ponad nimi wystawały wysokie góry. Nie trzeba chyba mówić, że na tle rozgwieżdżonego nieba ten widok należał do jednych z najpiękniejszych! Bardzo szybko przypomniałem sobie zasadę wypowiedzianą niegdyś przez Daniela – tego, z którym często jeżdżę w góry. Po naszym zimowym wejściu na Ornak, gdzie morze chmur rozleciało się w kilka minut w nocy, powiedział, że jeśli widzimy to zjawisko, to nie ma co się zastanawiać, tylko trzeba wyciągać aparat i robić zdjęcia. Kiedy wyszedłem ponad poziom chmur, rzuciłem wszystko bez względu na mróz. Od razu ustawiłem plecak, który służył mi teraz jako statyw i zacząłem fotografować okolicę. Wiedziałem, że przy lekkim wietrze poruszę wiele ujęć, dlatego liczyłem, że któreś się uda. W ten sposób sfotografowałem widok na Kamieniastą, Tomanowy Wierch i Smreczyński Wierch, gdzie u stóp tych gór zalegało morze chmur. Widok bardzo przyciągał wzrok! Długo nie mogłem przestać robić zdjęcia pomimo mrozu. Chciałem jak najwięcej uchwycić z tych pięknych chwil. Bardzo dobrze zrobiłem, bo dosłownie w pół godziny „górskie morze” dosłownie ustąpiło z dolin i odtąd mogłem zaglądać do każdego zagłębienia terenu, nawet tego w oddali.
Pierwsze morze chmur z podejścia na Suchy Ornaczański Wierch 1832 m n.p.m. - godzina 23.30
Jako, że widowisko szybko się skończyło, poszedłem
dalej stromym strokiem do góry. Teraz nie mogłem sprawdzić, czy wytyczam trasę
zgodnie z przebiegiem zielonego szlaku, dlatego głównie wchodziłem na pamięć i
na zasadzie tego, co już kiedyś zobaczyłem na tej trasie. Nie czułem obaw, że
mogę zabłądzić, bo w końcu kształt góry ciągle miałem przed sobą. Nawet gdybym
miał gdzieś zboczyć, to mógłbym iść do najwyższego punktu, czyli do grzbietu i
też bym dobrze wyszedł. Minęło kolejne pół godziny wędrówki. O dziwo, ze śniegu
wystawało pięć kamiennych stopni, co oznaczało, że nadal idę według znakowanej
na zielono letniej ścieżki. Cieszyło mnie to, bo nadal utrzymywałem właściwy
kierunek. Jednak nie fakt właściwie obranej trasy dał mi powód do kolejnej
porcji radości. Za chwilę, o godzinie 00.30, powstawało, dosłownie w kilka
minut, drugie morze chmur! Teraz byłem znacznie wyżej i miałem szerszą
perspektywę spojrzenia na okolicę, dlatego ponownie wszystko rzuciłem i
zacząłem fotografować zjawisko. Tym razem jeszcze bardziej przyglądałem się
chmurom, ponieważ szczelnie okryły wszystkie doliny, oraz utworzyły równe
powierzchnie oświetlane z góry przez Księżyc. To zjawisko nazywa się „morzem
chmur”, bo mamy wrażenie, jakbyśmy płynęli przez wielkie wody. Teraz miałem
dokładnie takie samo uczucie. Wystawały tylko najwyższe szczyty Tatr
przypominające wyspy. Jedno zdjęcie niestety spóźniłem, bo Kominiarski Wierch
przecinał dość gruby pas chmur na pół, ale widowisko trwało zaledwie
kilkadziesiąt sekund… Żałowałem, że pierwszego ujęcia nie wycelowałem w jego
stronę, ale mówi się trudno – w końcu widziałem to na własne oczy. Zachwyt
morzem chmur trwał tak długo, jak ono trwało. Zanim wszedłem na szczyt Suchego
Ornaczańskiego Wierchu, chmury ponownie się rozpadły. Od tej pory, już do końca
nocy, wszystkie doliny i zagłębienia w terenie mogłem dokładnie obserwować ze
względu na jasność światła Księżyca. Po godzinie 1.10 dotarłem na wierzchołek
Suchego Ornaczańskiego Wierchu. No właśnie – czy na pewno? Powiem, że zaszedłem
znacznie wyżej, bo powyżej poziomu drugiego morza chmur roślinność wyglądała
tak samo i nie mogłem jednoznacznie określić, którędy prowadził letni szlak.
Wytyczyłem zatem jego zimową wersję tak, żeby iść przez tereny śnieżne,
pomiędzy ledwo wystającą kosodrzewiną. Pomyślałem, że mogą wystąpić tu większe
zaspy i jest duże prawdopodobieństwo, że mogę wpaść w pustą przestrzeń pomiędzy
śniegiem a kosodrzewiną, co na tej górze nie stanowiło większego zagrożenia. Najwyżej
mogłem zapaść się do poziomu kolan lub pasa. Silne wiatry szalejące w Tatrach w
ostatnim tygodniu bardzo dobrze zawiewały śnieg pomiędzy gałęzie kosodrzewiny,
bo nigdzie nie trafiłem na żadną poduszkę powietrzną, dzięki czemu mogłem iść
dość szybko. Wejście jedynie utrudniało ciągłe wytyczanie nowych śladów i częściowe
zapadanie się śniegu.
Drugie morze chmur o godzinie 00.30
Widok z Suchego Ornaczańskiego Wierchu
Drugie morze chmur o godzinie 00.30
Widok z Suchego Ornaczańskiego Wierchu
Kiedy doszedłem na szczyt zobaczyłem, co poszło
nie tak. Myślałem, że jestem na Suchym Ornaczańskim Wierchu, ale kiedy
spostrzegłem, że jest on po prawej stronie, zobaczyłem jak daleko od niego
odszedłem. W sumie błąd był na moją korzyść, ponieważ nie musiałem przechodzić
już przez najniższą górę z pasma Ornaków. Dlaczego zboczyłem z trasy? Dlatego,
że letni szlak przebiega trochę inaczej niż zimowy. Idąc do góry, szedłem na
zasadzie „wejść na grzbiet”, wybierając długie i wąskie, naturalnie, usypane
śnieżne ścieżki. Tak jest zdecydowanie łatwiej. Będąc teraz pomiędzy Ornakiem a
Suchym Ornaczańskim Wierchem, stwierdziłem, że wiele mam czasu, by dojść do
celu. Nie śpieszyłem się w ogóle. Najpierw poszedłem równinami na Ornak, gdzie stanąłem
na kolejną sesję zdjęciową. Teraz zależało mi na dojściu do Siwych Skał.
Szczególnie w nocy ciekawie wygląda ogromne wcięcie pomiędzy Ornakiem a Siwymi
Skałami. Na dole widać Ornaczańską Przełęcz, do której najpierw trzeba zejść,
by potem ponownie tyle samo wejść do góry. Ze względu na czas nie przeszkadzało
mi to długie przejście. Już z dala widziałem wielki, kamienny kopiec, przez
który trzeba pójść. To oczywiście Siwe Skały. Początkowo miałem obawy, czy kamienie
będą oblodzone, i czy da się w ogóle bezpiecznie przedostać na drugą stronę.
Nie mogłem tego stwierdzić, dopóki nie doszedłem do nich. Podejście do Siwych
Skał upłynęło mi dość szybko. Księżyc oświetlał teraz stoki górskie z obu stron
równomiernie. Zrobiło się jeszcze jaśniej i dopiero tutaj pomyślałem: gdzie mam
latarkę? 10min drogi lasem za Iwaniacką Przełęczą, włożyłem ją do kieszeni,
ponieważ nie była już mi potrzebna. W środku nocy mogłem iść, widząc wszystkie
szczegóły – tak jasno świecił Księżyc. Pamiętam dosłownie tylko trzy takie wyjścia
w Tatry, gdzie w środku nocy mogłem wędrować bez czołówki i wszystko widzieć.
Właśnie teraz miałem podobne warunki. Za Siwymi Skałami 1867 m n.p.m. otwierają
się nieco pofałdowane, rozległe równiny, za którymi jest strome podejście poszarpaną
granią na Wyżnią Gaborową Przełęcz 1959 m n.p.m. Szczerze mówiąc, bardziej martwił
mnie ten fragment niż Siwe Skały, bo podczas wędrówki grzbietem idziemy w
nieznacznie eksponowanym i nierównym terenie. Idąc przez całe pasmo Ornaka nie
mogłem pójść granią, ale raczej musiałem przechodzić raz na jedną, a raz na
drugą stronę, żeby trafiać na mniejsze zaspy. Co chwilę zmieniałem właściwą
trasę przejścia, bo tak utraciłbym zbyt wiele sił na teoretycznie niewymagających
odcinkach. Nawisy śnieżne na Ornaku, o których wspominał spotkany w schronisku
pan z Gdańska, nie wyglądały tak efektownie, jak w poprzednich latach. Mogłem
powiedzieć, że dopiero powstawały. W rejonie Wyżniej Ornaczańskiej Przełęczy
musiałem stanąć i zmienić skarpety, ponieważ zapomniałem stuptutów i śnieg wpadał
do butów. Przy dłuższej wędrówce dość dużo zdążyło się go przetopić, przez co
miałem mokro w butach. Nie trzeba mówić, że szybko poczułem chłód. Na szczęście
miałem bardzo grube, wełniane skarpety, które od razu pomogły mi rozgrzać
stopy. Od tego momentu czułem komfort podczas wędrówki. Wystarczyło dosłownie
kilka minut, by zdjęte, mokre skarpety zamarzły na kość w plecaku. Dwulitrowa
butelka Tymbarku również stopniowo zamarzała. Martwiłem się tylko, czy zdążę coś
wypić z niej o wschodzie słońca…
O godzinie 3.07 stanąłem przed wielkim kopcem z
kamieni, zwanym Siwymi Skałami. Przed sobą zauważyłem jakiś czarny cień, albo
jakąś sylwetkę. Zastanawiałem się, co to może być. Kiedy dłużej próbowałem
odgadnąć, czyje oczy na mnie patrzą, dostrzegłem w tym kształcie kozicę! Dla
mnie było to ciekawe spotkanie, ponieważ w środku nocy wysoko w Tatrach nigdy nie
miałem spotkania ze zwierzętami. Kozica stanęła na wystających kamieniach i
czekała, co dalej zrobię. Założyłem, że przejdę Siwe Skały środkiem,
„przecinając” je dosłownie na pół, idąc przez ich wierzchołek. Zdziwiłem się, ponieważ
przejście na drugą stronę w ogóle nie sprawiało żadnych trudności. Wszystkie
kamienie pokrywały śnieżne „pióra”. Taką formę nadawał kryształkom silny wiatr,
podczas zamieci. Buty bez raków idealnie przylegały do tego rodzaju
powierzchni, ponieważ śnieg okazał się twardy i porowaty. Dzięki takiej
strukturze Siwe Skały przeszedłem dosłownie w kilka minut, bez żadnych
trudności. Patrzyłem tylko, jak kozica powolnym krokiem odchodzi parę metrów
dalej. Za dosłownie chwilę wstąpiłem na rozległe równiny pod Siwą Przełęczą
1812 m n.p.m. Światło Księżyca bardzo pięknie odbijało się w śniegu, tworząc
wielki, świetlisty dywan. Stanąłem na dłuższą chwilę, żeby zrobić zdjęcia Starorobociańskiego
Wierchu, Siwego Zwornika i Błyszcza. Te trzy góry tworzyły nałożone na siebie
trójkąty. Na tle rozgwieżdżonego nieba wyglądały niesamowicie. Przechodząc w
okolicach Siwej Przełęczy wspomniałem na dwie wyprawy z Danielem, kiedy
pierwszym razem widzieliśmy w tych okolicach rozbity namiot, a drugim razem, to
my spaliśmy tutaj. Okolica rzeczywiście jest bardzo piękna! W rejonie Siwej
Przełęczy poczułem wychłodzone stopy, ponieważ skarpety zdążyły ponownie
zamoknąć. Przez około 10min wykonywałem intensywne ćwiczenia stóp i nóg, przez
co równie szybko się zagrzały. Dalej już nie miałem problemów z przenikliwym
chłodem pomimo śniegu w butach. Po udanej sesji foto poszedłem bezpośrednio na
Siwy Zwornik, idąc sypką granią z licznymi nierównościami. Podobnie, jak w
przypadku Siwych Skał, zdziwiłem się, bo teraz nie miałem żadnych trudności.
Jedynie musiałem podchodzić dość stromo do góry i zawiewał nieprzyjemny wiatr,
a temperatura spadła już do -11’C. Wziąłem ze sobą tradycyjny termometr
zaokienny – stąd wiedziałem ile jest stopni.
Rozgwieżdżone niebo widziane z Siwej Przełęczy po godzinie 3.20
Tam będę iść w ciągu najbliższych godzin - Kamienista 2121 m n.p.m. i Smreczyński Wierch 2068 m n.p.m.
Rozgwieżdżone niebo widziane z Siwej Przełęczy po godzinie 3.20
Tam będę iść w ciągu najbliższych godzin - Kamienista 2121 m n.p.m. i Smreczyński Wierch 2068 m n.p.m.
BŁYSZCZ 2159 m n.p.m. i BYSTRA 2248 m n.p.m.
Będąc na Siwym Zworniku czułem, że wiatr jest bardziej nieprzyjemny i na razie musiałem przyjąć do świadomości, że lepiej nie będzie, a to dlatego, że powoli przekraczałem granicę 1950 m n.p.m. Poszedłem nieco w lewo od Zwornika – na Przełęcz Gaborową Niżną 1938 m n.p.m., skąd miałem bardzo piękny widok na Starorobociański Wierch 2176 m n.p.m. Jak zawsze wpatrywałem się w jego poszarpaną grań, która teraz błyszczała od światła Księżyca. Niestety nie miałem w planach tej góry, ponieważ wiedziałem, że w tych warunkach, gdzie całą trasę musiałem sobie samemu przecierać, powrót do schroniska zająłby mi zbyt wiele czasu, dlatego wolałem iść ciągle przed siebie, by zobaczyć coś nowego i innego. Zakładałem, że zdążę wejść na Bystrą, by stamtąd podziwiać wschód słońca. Mróz przybrał jeszcze na sile. Temperatura spadła do -15’C. Miała to być najniższa temperatura doby, więc cieszyłem się, że bardziej zimno już nie będzie. Popatrzyłem w stronę Błyszcza i długich, ale bardzo nieregularnych Liliowych Turni. Po lewej stronie w lecie, często widać tutaj przepaście i niebezpieczne miejsca, gdy podejdzie się zbyt blisko krawędzi. Śnieg rysował wyraźne granice grani i na szczęście nie powstawały nawisy nad urwiskami. Mimo wszystko zachowałem znacznie większą ostrożność, bo wyszukiwałem kolejnych słupków granicznych i do nich dodawałem kolejne 5-8m odległości w prawo, by przechodzić z dala od przepaści. Po tej stronie szedłem tylko i wyłącznie w przysypanym śniegiem trawiastym terenie, więc nie narażałem się na niebezpieczeństwo. Szedłem ponad godzinę, zanim dotarłem do Bystrego Karbu 1946 m n.p.m. Spowolnione tempo oczywiście wymusił nieprzetarty szlak, przez co musiałem iść regularnie, ale wolno. Czułem się trochę, jakbym jechał w korku, mając szybki samochód. Nogi mówiły „rusz się!”, a teren na to nie pozwalał… Widząc, co jest przede mną, ogarnęła mnie radość i stwierdziłem, że do Błyszcza miałem już wiele pięknych przygód, a mogłem zobaczyć znacznie więcej…
Widok z Liliowych Turni w stronę pasma Ornaków (po lewej grań Starorobociańskiego Wierchu)
Poszarpana grań Liliowych Turni
Będąc na Siwym Zworniku czułem, że wiatr jest bardziej nieprzyjemny i na razie musiałem przyjąć do świadomości, że lepiej nie będzie, a to dlatego, że powoli przekraczałem granicę 1950 m n.p.m. Poszedłem nieco w lewo od Zwornika – na Przełęcz Gaborową Niżną 1938 m n.p.m., skąd miałem bardzo piękny widok na Starorobociański Wierch 2176 m n.p.m. Jak zawsze wpatrywałem się w jego poszarpaną grań, która teraz błyszczała od światła Księżyca. Niestety nie miałem w planach tej góry, ponieważ wiedziałem, że w tych warunkach, gdzie całą trasę musiałem sobie samemu przecierać, powrót do schroniska zająłby mi zbyt wiele czasu, dlatego wolałem iść ciągle przed siebie, by zobaczyć coś nowego i innego. Zakładałem, że zdążę wejść na Bystrą, by stamtąd podziwiać wschód słońca. Mróz przybrał jeszcze na sile. Temperatura spadła do -15’C. Miała to być najniższa temperatura doby, więc cieszyłem się, że bardziej zimno już nie będzie. Popatrzyłem w stronę Błyszcza i długich, ale bardzo nieregularnych Liliowych Turni. Po lewej stronie w lecie, często widać tutaj przepaście i niebezpieczne miejsca, gdy podejdzie się zbyt blisko krawędzi. Śnieg rysował wyraźne granice grani i na szczęście nie powstawały nawisy nad urwiskami. Mimo wszystko zachowałem znacznie większą ostrożność, bo wyszukiwałem kolejnych słupków granicznych i do nich dodawałem kolejne 5-8m odległości w prawo, by przechodzić z dala od przepaści. Po tej stronie szedłem tylko i wyłącznie w przysypanym śniegiem trawiastym terenie, więc nie narażałem się na niebezpieczeństwo. Szedłem ponad godzinę, zanim dotarłem do Bystrego Karbu 1946 m n.p.m. Spowolnione tempo oczywiście wymusił nieprzetarty szlak, przez co musiałem iść regularnie, ale wolno. Czułem się trochę, jakbym jechał w korku, mając szybki samochód. Nogi mówiły „rusz się!”, a teren na to nie pozwalał… Widząc, co jest przede mną, ogarnęła mnie radość i stwierdziłem, że do Błyszcza miałem już wiele pięknych przygód, a mogłem zobaczyć znacznie więcej…
Widok z Liliowych Turni w stronę pasma Ornaków (po lewej grań Starorobociańskiego Wierchu)
Poszarpana grań Liliowych Turni
Około godziny 4.50 zacząłem podchodzić na Błyszcz
2159 m n.p.m. Stromość zbocza powodowała, że po jednej stronie wiatr wywiał
znaczne ilości śniegu, a w ich miejscu powstawały kryształy śniegu o kształcie
piór. Dzięki nim mogłem podchodzić znacznie szybciej. W niecałe pół godziny
wszedłem na szczyt, pokonując kolejne zygzakowate trawersy. Nawet z daleka
mogłem dostrzec ich przebieg oraz całą ścieżkę prowadzącą do góry. Nie trzeba
dużo mówić, że widoki z Błyszcza były przepiękne!. Po prostu, kto jeszcze nie
wszedł na jego wierzchołek, ten koniecznie musi tam wejść! Widok na błyszczący,
nocny Starorobociański Wierch zdecydowanie głęboko zapisał mi się w pamięci.
Biała góra oświetlana światłem odbijanym przez Księżyc jest niesamowita! Nie
tylko w tą stronę patrzyłem, bo jeszcze czekało mnie wejście na Bystrą. Z
Błyszcza spojrzałem również na Kamienistą 2121 m n.p.m., Smreczyński Wierch
2066 m n.p.m. i Tomanowy Wierch 1977 m n.p.m. Pomyślałem: skoro mam tak długi
powrót do schroniska, to czy nie lepiej będzie, jak pójdę przez wymienione trzy
pozaszlakowe szczyty i zejdę Doliną Tomanową na Halę Ornak? Tą myśl długo przerabiałem
w głowie i chyba powoli przyzwyczajałem się do niej. Oznaczało to, że po Bystrej
będę miał jeszcze do przejścia trzy dwutysięczniki. Założyłem sobie, że o
godzinie 12.00 muszę być w schronisku Ornak. Patrząc na Księżyc myślałem, że
pozostało jeszcze kilka godzin nocnych, więc na pewno zdążę. Poszedłem dalej
normalnym tempem na Bystrą, gdzie w około 30min dotarłem na Bystrą. Grań i
wystające pojedyncze skały nie sprawiały żadnych trudności, bo nadal wszędzie
występowały kryształy śnieżne dające wspaniałą przyczepność. Dopiero na
Błyszczu założyłem raki, ale nie z konieczności. Założyłem je raczej do łamania
zmrożonej warstwy śniegu powyżej 2100 m n.p.m. Zdecydowanie ułatwiały mi
stawianie kroków i pozostawianie za sobą wyraźnych śladów. Ze względu na wiatr
i ponad 1h 40min do wschodu słońca postanowiłem, że nie zostanę u góry, bo nie opłaca
się już rozbijać namiotu, ani też spać, dlatego, żeby nie marznąć, powiedziałem
sobie, że pójdę w stronę Kamienistej i na pewno na grani zobaczę piękny wschód.
Nie musiałem być na samym szczycie, ponieważ słońca i tak bym nie zobaczył.
Raczej chodziło o podziwianie Bystrej oświetlanej wczesnoporannym, fioletowym i
pomarańczowym światłem. Takiego widoku nigdy jeszcze nie widziałem, dlatego
chciałem poznać coś nowego i na dodatek niedostępnego dla większości. Na
Bystrej byłem już wiele razy, dlatego perspektywa wschodu słońca z Kamienistej
z pewnością stałaby się dla mnie czymś nowym i nieznanym. Z tego względu nie
zatrzymywałem się na Bystrej ani na chwilę. Nawet nie robiłem zdjęć, ponieważ
wiał dość silny wiatr, który poruszał plecakiem, gdy ten stał na śniegu, więc i
tak nie zrobiłbym ostrego zdjęcia. Na Błyszczu jeszcze mogłem jakoś zrobić dobre
zdjęcia, ponieważ stanąłem za niewielkim wzniesieniem, przez które wyznaczono
ostatni trawers i tam mogłem osłonić się od mroźnego wiatru. Dzięki temu mam sfotografowany
widok na Starorobociański Wierch nocą i Liliowe Turnie. Niestety z Bystrej nie
miałem takiej możliwości. Nie martwiłem się tym za bardzo, bo cały czas
myślałem, że z Kamienistej będę miał znacznie lepszy widok i na dodatek mi nieznany.
Idę w stronę góry Błyszcz 2159 m n.p.m. i Bystra 2248 m n.p.m.
Idę w stronę góry Błyszcz 2159 m n.p.m. i Bystra 2248 m n.p.m.
Z Bystrej mogłem wracać znacznie szybciej po moich
śladach, gdzie już nic nie zapadało się pod stopami. W ten sposób dotarłem na
godzinę 6.20 z powrotem do Błyszcza. Właśnie wtedy zrobiłem krótką sesję foto, żeby
nie tracić czasu pozostałego do wschodu. Miałem w świadomości fakt, że muszę jeszcze
zejść z wysokości 2159 m n.p.m. do Pyszniańskiej Przełęczy, położonej na
wysokości 1788 m n.p.m., a później z powrotem wejść na poziom 2121 m n.p.m.
Wiedziałem, że wchodząc, średnio pokonuje się 300m w pionie w jedną godzinę.
Teraz musiałem zejść około 370m i wejść 340m do góry. Po krótkiej serii zdjęć
zacząłem schodzić z Błyszcza. Grań rysowała się dość nieregularną linią. Mimo
wszystko trzymałem się jej grzbietu. Na szczęście po obu stronach widniały
tylko dość strome zbocza a nie przepaście, jak przed Błyszczem. Z tego względu
najlepszą opcją była wędrówka środkiem, nie zbaczając ani na lewo, ani na
prawo. Pomimo tego, że schodziłem, to nie przyspieszyłem ani trochę tempa.
Konieczność przecierania zasp powodowała, że ciągle szedłem za wolno. Za każdym
razem musiałem zapaść się i dopiero mogłem postawić kolejny krok. Z Błyszcza
widziałem piękną, czerwoną linię na południowym-wschodzie, co informowało mnie,
że za około 50min rozpocznie się wschód słońca. Na Przełęcz Pyszniańską
doszedłem o godzinie 6.50. Wiedziałem, że nie zdążę wejść na szczyt Kamienistej
w tak krótkim czasie. Jednak nie próbowałem przyspieszać, bo wiedziałem, że
będąc na tym wierzchołku, słońca nie zobaczę, a jedynie piękne barwy stoków od
wczesnoporannych promieni. Ten sam efekt widać ze znacznie niższego poziomu,
dlatego nie straciłem niczego z pięknego widowiska. Tuż przed przełęczą grań
rozdziela się na dwoje i teraz mogłem wybierać, którą pójdę. Obie prowadzą w
pofałdowanym terenie, przez co widok jest dość ciekawy. Na przełęczy widziałem
świeże ślady. Ktoś szedł od strony słowackiej z Podbańska i zawrócił. Wyglądało
to tak, jakby ta osoba próbowała wejść na Bystrą, ale poddała się u stóp
Błyszcza. Za Przełęczą ponownie nie było widać żadnych śladów. Od tego momentu
szedłem pozaszlakowo w nieznane mi góry. Niebo zdecydowanie pojaśniało i
zrobiło się bardzo przyjemnie, pomimo tego, że termometr wskazywał nadal -15’C.
To normalne, ponieważ przed wschodem słońca jest zawsze najniższa temperatura,
przy założeniu, że nie ma chmur.
Nieco dalej od Pyszniańskiej Przełęczy 1788 m n.p.m. - po godzinie 6.55 ujrzałem pierwsze promienie słońca
Nieco dalej od Pyszniańskiej Przełęczy 1788 m n.p.m. - po godzinie 6.55 ujrzałem pierwsze promienie słońca
KAMIENISTA 2121 m n.p.m.
Na Przełęczy Pyszniańskiej nie przerwałem wędrówki, żebym mógł wejść jak najwyżej, zanim ciepłe promienie rozświetlą wierzchołek Bystrej. Widząc podejście na Kamienistą stwierdziłem, że to góra-potwór. Z tego miejsca wyglądała bardzo potężnie i wysoko, dlatego pomyślałem, że wiele czasu upłynie, zanim wejdę na jej wierzchołek. Szedłem równomiernym krokiem, przecierając kolejne porcje śniegu. Chciałem się napić, ale zauważyłem, że moja butelka z sokiem prawie cała zamarzła! Upiłem więc tylko to, co mogłem, wraz z kryształkami lodu i zjadłem szybko jedną tabliczkę czekolady. Pierwsze promienie zobaczyłem na jakieś 10min drogi do szczytu Kamienistej. Pomyślałem, że i tak wysoko udało mi się wejść w tych warunkach. Nie wyciągałem jeszcze aparatu, ale raczej zwiększyłem nieznacznie tempo, żeby podejść jeszcze wyżej. Teraz wierzchołek miałem odległy o zaledwie 5min wędrówki przed sobą. Szedłem dalej, bo fioletowe światło jeszcze słabo oświetlało Bystrą, dlatego chciałem, żeby było silniejsze. Po tych 5min stanąłem i zacząłem fotografować Bystrą i jej wschodnie stoki. Piękne, białe ściany śnieżne stawały się intensywnie pomarańczowe, dlatego zrobiłem tutaj więcej ujęć. Widok po prostu wgniatał w ziemię, tym bardziej, że nad Błyszczem widniał cały czas Księżyc! Dawno nie widziałem takich wspaniałości! Po wykonaniu kilku zdjęć podchodziłem co kilka metrów i stawałem, by zrobić kolejne. Widok zmieniał się z minuty na minutę. W szczególności, gdy granica światła i cienia przebiegała w okolicach Pyszniańskiej Przełęczy. Na pofałdowanym terenie powstawały małe punkty oświetlane przez słońce, które za chwilę zlewały się w jedną całość. Po godzinie 7.35 doszedłem na szczyt Kamienistej. Wydeptana latem dość widoczna ścieżka, prowadziła znacznie poniżej, omijając jej wierzchołek. Ja jednak chciałem zobaczyć wspaniałe panoramy z góry, wiedząc, że przebywam na wysokości około 2121 m n.p.m. Dlaczego tyle? Dlatego, że przede mną widniał szczyt o rozległej kopule ze słupkiem granicznym i to dopiero on był właściwym wierzchołkiem Kamienistej. Poszedłem więc dalej, by zobaczyć inne widoki, między innymi na Krywań. Wędrówka w tutejszym terenie nie sprawiała żadnych problemów, ponieważ przechodziłem przez wielkie i prawie płaskie pole śnieżne. Porowata powierzchnia ciągle zapewniała idealną przyczepność. Jedynym minusem było ciągłe zapadanie się o 20-30cm w głąb pokrywy. Teraz mogłem zobaczyć, dlaczego ta góra zwana jest Kamienistą. Z pierwszego szczytu widać potężną grań opadającą w dół Kokawskiego Zawratu. Nie wygląda jak typowa grań, ale raczej, jakby usypano nią z setek tysięcy luźnych kamieni. O tej porze dnia słońce oświetlało skały promieniami o ciepłej barwie, przez co widok jeszcze bardziej przyciągał wzrok.
Bystra 2248 m n.p.m. widziana z podejścia na Kamienistą 2155 m n.p.m.
Babia Góra 1725 m n.p.m. oglądana z podejścia na Kamienistą 2121 m n.p.m.
Bystra 2248 m n.p.m. 10 min później...
Widoki ze szczytu Kamienistej 2121 m n.p.m. - godzina 7.35
Na Przełęczy Pyszniańskiej nie przerwałem wędrówki, żebym mógł wejść jak najwyżej, zanim ciepłe promienie rozświetlą wierzchołek Bystrej. Widząc podejście na Kamienistą stwierdziłem, że to góra-potwór. Z tego miejsca wyglądała bardzo potężnie i wysoko, dlatego pomyślałem, że wiele czasu upłynie, zanim wejdę na jej wierzchołek. Szedłem równomiernym krokiem, przecierając kolejne porcje śniegu. Chciałem się napić, ale zauważyłem, że moja butelka z sokiem prawie cała zamarzła! Upiłem więc tylko to, co mogłem, wraz z kryształkami lodu i zjadłem szybko jedną tabliczkę czekolady. Pierwsze promienie zobaczyłem na jakieś 10min drogi do szczytu Kamienistej. Pomyślałem, że i tak wysoko udało mi się wejść w tych warunkach. Nie wyciągałem jeszcze aparatu, ale raczej zwiększyłem nieznacznie tempo, żeby podejść jeszcze wyżej. Teraz wierzchołek miałem odległy o zaledwie 5min wędrówki przed sobą. Szedłem dalej, bo fioletowe światło jeszcze słabo oświetlało Bystrą, dlatego chciałem, żeby było silniejsze. Po tych 5min stanąłem i zacząłem fotografować Bystrą i jej wschodnie stoki. Piękne, białe ściany śnieżne stawały się intensywnie pomarańczowe, dlatego zrobiłem tutaj więcej ujęć. Widok po prostu wgniatał w ziemię, tym bardziej, że nad Błyszczem widniał cały czas Księżyc! Dawno nie widziałem takich wspaniałości! Po wykonaniu kilku zdjęć podchodziłem co kilka metrów i stawałem, by zrobić kolejne. Widok zmieniał się z minuty na minutę. W szczególności, gdy granica światła i cienia przebiegała w okolicach Pyszniańskiej Przełęczy. Na pofałdowanym terenie powstawały małe punkty oświetlane przez słońce, które za chwilę zlewały się w jedną całość. Po godzinie 7.35 doszedłem na szczyt Kamienistej. Wydeptana latem dość widoczna ścieżka, prowadziła znacznie poniżej, omijając jej wierzchołek. Ja jednak chciałem zobaczyć wspaniałe panoramy z góry, wiedząc, że przebywam na wysokości około 2121 m n.p.m. Dlaczego tyle? Dlatego, że przede mną widniał szczyt o rozległej kopule ze słupkiem granicznym i to dopiero on był właściwym wierzchołkiem Kamienistej. Poszedłem więc dalej, by zobaczyć inne widoki, między innymi na Krywań. Wędrówka w tutejszym terenie nie sprawiała żadnych problemów, ponieważ przechodziłem przez wielkie i prawie płaskie pole śnieżne. Porowata powierzchnia ciągle zapewniała idealną przyczepność. Jedynym minusem było ciągłe zapadanie się o 20-30cm w głąb pokrywy. Teraz mogłem zobaczyć, dlaczego ta góra zwana jest Kamienistą. Z pierwszego szczytu widać potężną grań opadającą w dół Kokawskiego Zawratu. Nie wygląda jak typowa grań, ale raczej, jakby usypano nią z setek tysięcy luźnych kamieni. O tej porze dnia słońce oświetlało skały promieniami o ciepłej barwie, przez co widok jeszcze bardziej przyciągał wzrok.
Bystra 2248 m n.p.m. widziana z podejścia na Kamienistą 2155 m n.p.m.
Babia Góra 1725 m n.p.m. oglądana z podejścia na Kamienistą 2121 m n.p.m.
Bystra 2248 m n.p.m. 10 min później...
Widoki ze szczytu Kamienistej 2121 m n.p.m. - godzina 7.35
Po nacieszeniu się tymi wspaniałymi widokami
jeszcze przez chwilę spojrzałem na znany mi ciąg Ornaków, czy też na Wołowca,
Grzesia, Rakonia, Kominiarski Wierch i Babią Górę w oddali. Wszystkie góry dopiero
zaczynało oświetlać słońce, przez co w rozległej dolinie cienia powstawały
plamy światła. Okolica wyglądała przepięknie i niesamowicie! Teraz mogłem
schodzić w stronę Hlińskiej Przełęczy 1907 m n.p.m., skąd dalej mógłbym pójść
na Smreczyński Wierch. Zejście z Kamienistej początkowo było łagodne pod
względem technicznym, podobnie, jak droga, którą przyszedłem. Z tej strony
trasa prowadziła zupełnie w innym terenie. Przez najbliższe 10min przecierałem
zaspy śnieżne, po czym kończyły się one dość długim, skalistym i bardzo stromym
zejściem. Po lewej stronie widziałem ciągle przepaść, albo skraj urwiska. Na
szczęście lód nie pokrywał kamieni, ale w całości „oblepiły” je śnieżne,
porowate kryształki, które jeszcze bardziej zwiększały przyczepność. Zejście
skałami przypominało mniej, więcej fragment szlaku na Mięguszowiecką Przełęcz
pod Chłopkiem, z tą różnicą, że tutejsze kamienie leżały luźno – nie tworzyły
zwartej grani. Bardzo przypominały formą Siwe Skały, którymi przechodziłem w
nocy. Osoba, która chodzi po Tatrach nie napotka tu większych trudności,
ponieważ kamienie dawały możliwość wyboru kilku dróg i sprawnego zejścia.
Jedynie w pewnym miejscu jest trochę wąsko, gdzie trzeba przejść na skraju
przepaści, schodząc jednocześnie trzema kamieniami stromo w dół. Idąc przodem,
dość łatwo jest o potknięcie i tym samym o upadek w urwisko. Kiedy jednak zdecydujemy
się na opuszczanie przodem, niejako przesiadając się z kamienia na kamień, to
warto zdjąć plecak, bo przy zejściu pcha on mocno do przodu i przy pokonywaniu
każdego stopnia plecak nagle pcha w stronę przepaści. Z tego względu, jeśli nie
mamy odwagi iść tyłem, to warto najpierw opuścić go na najniższy stopień, by
tam go później odebrać. Skały nie są pochyłe, dlatego schodziłem trochę jak po
schodach, ale plecami do stoku, ponieważ musiałem stawiać znacznie dłuższe
kroki i na dodatek stromo w dół. Tutejsze skały mogą sprawić najwięcej
problemów. Trochę niżej, po pokonaniu małej serii kamieni, doszedłem do małego
kominka, podobnego do tego z Kościelca. Polecam ponownie schodzić tyłem i powoli
opuszczać prawą nogę, by złapać dobry punkt podparcia. Dopiero po wyszukaniu
solidnych chwytów, możemy opuszczać się w dół kominka. Jego wysokość oceniam na
około dwa metry. Po pokonaniu trudności mamy ciągle wrażenie, że za wąską
kamienną granią jest tylko urwisko, ale za każdym kopcem odsłania nam się
krótki fragment szlaku, często prowadzący stromymi trawersami. Jak dla mnie, ta
trasa jest bardzo ciekawa pod względem widokowym. Gdyby jednak zalegały tu choć
małe fragmenty lodu, nie poszedłbym dalej. Zbyt łatwo mógłbym spaść w urwisko.
Przepaściste zejście z Kamienistej na Hlińską Przełęcz 1907 m n.p.m.
Hlińska Przełecz 1907 m n.p.m. i droga na Smreczyński Wierch 2068 m n.p.m.
Przepaściste zejście z Kamienistej na Hlińską Przełęcz 1907 m n.p.m.
Hlińska Przełecz 1907 m n.p.m. i droga na Smreczyński Wierch 2068 m n.p.m.
SMRECZYŃSKI WIERCH 2086 m n.p.m.
Pokonanie kamiennej grani zajęło mi jakieś 25min. Starałem się stawiać kroki ostrożnie i powoli. Nic mnie nie goniło i zależało mi na bezpiecznym zejściu. Za ostatnimi kamieniami ponownie wszedłem na śnieżny grzbiet, gdzie tym razem przechodziłem raz na lewą, a raz na prawą stronę. Najbardziej odczuwalny był teraz głód. W ciągu nocy zjadłem tylko dwie czekolady, a przed Kamienistą trzecią. Chciałem zjeść bułki, ale po dwóch ugryzieniach stwierdziłem, że nic z tego nie będzie, ponieważ zamarzły na kamień. Tymbark zresztą też... Mogłem wypić jedynie resztki z dna, bo całość stanowiła już bryłę lodu. Musiałem iść dalej o głodzie. Miałem przy sobie jeszcze czwartą czekoladę, ale stwierdziłem, że mam dużo sił i poczekam na słońce, kiedy bardziej rozświetli Tatry, to zrobi się cieplej i bułki oraz sok odmarzną. Szedłem dalej, mogąc podziwiać piękne widoki bez konieczności uważania na skały. Przede mną wyrastał Smreczyński Wierch, którego również nazwałem „potworem”. Ponownie myślałem o stromym podejściu, jego długości i o wysokości, którą mam do pokonania. Dodatkowo dojście do Hlińskiej Przełęczy i dalsza część trasy wyglądała dość nietypowo. To znaczy, że grań ponownie dzieliła się na dwoje i żebym mógł przejść, musiałem wybrać odpowiednią drogę. Pomyślałem tak, że lewa grań jest w całości po stronie polskiej, a prawa stanowi granicę państw. Widziałem nawet słupki graniczne. Jako że pomiędzy nimi widniało dość duże zagłębienie terenu, to nie chciałem przechodzić tamtędy, by zachować bezpieczeństwo. Wybrałem na razie polski odcinek. Dlaczego piszę „na razie”? Dlatego, że ciągnie się on od połowy zejścia z Kamienistej (rozpoczyna się tuż za skalistym zejściem) do poziomu trochę niższego niż połowa podejścia na Smreczyński Wierch. Polska grań zakończona jest wysokim usypiskiem kamieni, za którym zbocze opada prawie pionowo w dół. Nie ma tam po prostu przejścia. Musiałem dojść do stóp ostatniego usypiska, po czym przejść na drugą stronę – do granicy państw, na drugą grań. Stromizny w zagłębieniu terenu są najmniejsze i śnieg tworzy równe pola śnieżne. Wydeptałem tamtędy ścieżkę i za chwilę byłem już po drugiej stronie. Smreczyński Wierch wygląda nietypowo, ponieważ idąc do góry, będziemy widzieli aż trzy wierzchołki, ale nie wszystkie naraz. Niech nie zwiedzie nas myśl, że tak blisko jest do szczytu. Za pierwszym razem widzimy mocno skalisty i szpiczasty wierzchołek, który nakłada się ze skalistą kopułą powyżej. Jeśli dobrze popatrzymy do góry, to zauważymy, że dużo powyżej widać śnieżny szczyt i dalej, długie przejście w prawo na właściwy wierzchołek.
Mocno kamieniste podejście na Smreczyński Wierch 2068 m n.p.m.
Kamienista 2121 m n.p.m. i Hlińska Przełecz 1907 m n.p.m. widziana z kamienistego podejścia na Smreczyński Wierch
Pokonanie kamiennej grani zajęło mi jakieś 25min. Starałem się stawiać kroki ostrożnie i powoli. Nic mnie nie goniło i zależało mi na bezpiecznym zejściu. Za ostatnimi kamieniami ponownie wszedłem na śnieżny grzbiet, gdzie tym razem przechodziłem raz na lewą, a raz na prawą stronę. Najbardziej odczuwalny był teraz głód. W ciągu nocy zjadłem tylko dwie czekolady, a przed Kamienistą trzecią. Chciałem zjeść bułki, ale po dwóch ugryzieniach stwierdziłem, że nic z tego nie będzie, ponieważ zamarzły na kamień. Tymbark zresztą też... Mogłem wypić jedynie resztki z dna, bo całość stanowiła już bryłę lodu. Musiałem iść dalej o głodzie. Miałem przy sobie jeszcze czwartą czekoladę, ale stwierdziłem, że mam dużo sił i poczekam na słońce, kiedy bardziej rozświetli Tatry, to zrobi się cieplej i bułki oraz sok odmarzną. Szedłem dalej, mogąc podziwiać piękne widoki bez konieczności uważania na skały. Przede mną wyrastał Smreczyński Wierch, którego również nazwałem „potworem”. Ponownie myślałem o stromym podejściu, jego długości i o wysokości, którą mam do pokonania. Dodatkowo dojście do Hlińskiej Przełęczy i dalsza część trasy wyglądała dość nietypowo. To znaczy, że grań ponownie dzieliła się na dwoje i żebym mógł przejść, musiałem wybrać odpowiednią drogę. Pomyślałem tak, że lewa grań jest w całości po stronie polskiej, a prawa stanowi granicę państw. Widziałem nawet słupki graniczne. Jako że pomiędzy nimi widniało dość duże zagłębienie terenu, to nie chciałem przechodzić tamtędy, by zachować bezpieczeństwo. Wybrałem na razie polski odcinek. Dlaczego piszę „na razie”? Dlatego, że ciągnie się on od połowy zejścia z Kamienistej (rozpoczyna się tuż za skalistym zejściem) do poziomu trochę niższego niż połowa podejścia na Smreczyński Wierch. Polska grań zakończona jest wysokim usypiskiem kamieni, za którym zbocze opada prawie pionowo w dół. Nie ma tam po prostu przejścia. Musiałem dojść do stóp ostatniego usypiska, po czym przejść na drugą stronę – do granicy państw, na drugą grań. Stromizny w zagłębieniu terenu są najmniejsze i śnieg tworzy równe pola śnieżne. Wydeptałem tamtędy ścieżkę i za chwilę byłem już po drugiej stronie. Smreczyński Wierch wygląda nietypowo, ponieważ idąc do góry, będziemy widzieli aż trzy wierzchołki, ale nie wszystkie naraz. Niech nie zwiedzie nas myśl, że tak blisko jest do szczytu. Za pierwszym razem widzimy mocno skalisty i szpiczasty wierzchołek, który nakłada się ze skalistą kopułą powyżej. Jeśli dobrze popatrzymy do góry, to zauważymy, że dużo powyżej widać śnieżny szczyt i dalej, długie przejście w prawo na właściwy wierzchołek.
Mocno kamieniste podejście na Smreczyński Wierch 2068 m n.p.m.
Kamienista 2121 m n.p.m. i Hlińska Przełecz 1907 m n.p.m. widziana z kamienistego podejścia na Smreczyński Wierch
Widząc ile mam punktów odniesienia na trasie musiałem
pójść dość sprawnie, żeby góra-potwór nie pokonała mnie psychicznie. Przeszedłem
na drugą grań i podchodziłem nią jeszcze przez około 10min, aż dotarłem do
wielkich skał. Widziałem tylko wielką kopułę z kamieni i szpiczaste usypisko
skalne. Chciałem wejść na wszystkie trzy lokalne szczyty, żeby mieć lepsze
widoki. Tak zrobiłem, bo trasa grzbietem wydawała się najłatwiejsza, ale
wymagała dużo sił na pokonywanie różnic wysokości. Wydeptana ścieżka latem
prowadzi bokiem po polskiej stronie, omijając zupełnie wszystkie wierzchołki
Smreczyńskiego Wierchu, pozwalając szybko dostać się na Smreczyńską Przełęcz
1799 m n.p.m. Teraz nawet nie widziałem tej ścieżki, ale wiedziałem, że gdzieś jest
dużo poniżej. Przed podejściem na kamienny stok wchodzimy na dość równą, ale
małą polankę, która teraz była przysypana śniegiem. Za nią idziemy na strome,
skaliste zbocze, gdzie podchodzimy luźnymi kamieniami. Co ciekawe, przejście
jest bardzo łatwe i nie występują tu żadne trudności. Kiedy stoimy na polance,
warto wybrać ukośnie prowadzącą ścieżkę skręcającą w prawo pomiędzy kamieniami,
którą po prostu będziemy szli do góry. W tym miejscu miałem ciekawe spotkanie z
kozicami. Około dziesięć metrów ode mnie przechodziła jedna z nich. Za chwilę,
wysoko nade mną, druga wystawiła głowę zza skał. Za moment dołączyła do niej
następna. Czwarta wyszła pomiędzy dwoma obserwującymi a tą w pobliżu mnie.
Teraz widziałem cztery kozice i patrzyłem, jak ciekawskim wzrokiem mnie
obserwują. Nie bały się, dlatego zdążyłem zdjąć i położyć plecak oraz wykonać
szczegółową serię zdjęć. Ta najbliżej mnie miała lód na swoich rogach, a na
sierści wisiały fragmenty mocno zamarzniętego i zbitego śniegu. Patrzyłem na
naturalną ścieżkę biegnącą wśród kamieni na prawo, żeby nie płoszyć kozic.
Udawałem, że mnie nie interesują. Nie czuły najwidoczniej zagrożenia, ponieważ
tylko dwie górne mnie obserwowały, a te chodzące poniżej odkopywały kępy traw
ze śniegu. Mimo wszystko nie dało się całkowicie obojętnie obok nich przejść,
ponieważ niecodziennie miałem możliwość obserwowania kozic w ich naturalnym
środowisku. Szybko je pożegnałem, ponieważ ścieżka zakręcała za skałami,
omijając tym samym szpiczaste usypisko kamienne. Właśnie z tego poziomu dwie z
nich mnie obserwowały. Kiedy obszedłem wierzchołek dookoła, zauważyłem, że
wszystkie zeszły trochę niżej i razem szukały traw. Nadal nie stałem na właściwym
szczycie Smreczyńskiego Wierchu. Pozostało mi do niego jeszcze dość sporo, bo
teraz patrzyłem na śnieżną kopułę widniejącą przede mną. Wystarczyło podchodzić
pojedynczą, śnieżną granią bez żadnych trudności. W końcu po 15min dotarłem na
jej wierzchołek. Tutaj zrobiłem krótką przerwę nie ze względu na brak sił, ale
raczej ze względu na zdjęcia. Chciałem pokazać jej kryształy śniegu w kształcie piór. Dawno takich nie
widziałem, dlatego zaciekawiły mnie bardzo. Pomyślałem, że będzie to fajna
ciekawostka dla Moni. Przede mną nadal rozciągało się dość długie, ale niestrome
podejście w stronę szczytu góry. Po krótkiej przerwie na zdjęcia poszedłem
dalej. Wędrówka odbywała się grzbietem śnieżnej grani, gdzie po obu stronach
widziałem łagodnie opadające stoki. Blisko 15min zajęło mi dojście na szczyt,
ponieważ ciągle musiałem przecierać nietknięte masy śniegu. Od czasu, do czasu
widziałem tylko kilka śladów kozic. Niestety były zbyt lekkie, żeby mocniej ubić
śnieg.
Spotkanie z kozicami na Smreczyńskim Wierchu
Kryształy śniegu i lodu w kształcie piór
Spotkanie z kozicami na Smreczyńskim Wierchu
Kryształy śniegu i lodu w kształcie piór
Smreczyński Wierch nie przestaje zaskakiwać nawet
u samej góry. Z łatwością zauważyłem tutaj zmrożony, kamienny krąg, który służy
jako osłona przed wiatrem dla… namiotu. Niby nie ma wytyczonego oficjalnego
szlaku, ale miejsce pod namiot jest… Obowiązkowo zrobiłem zdjęcia tego miejsca.
Widoki ze szczytu Smreczyńskiego również bardzo mi się podobały, ponieważ
widziałem stąd całe pasmo Ornaków, oraz z dużej odległości Bystrą, czy
Kamienistą. Najciekawiej jednak było w okolicach Tatr Wysokich, ponieważ
Świnica zdecydowanie górowała nad resztą Tatr. Z tej perspektywy wyglądała
monumentalnie i jak gdyby nieosiągalna. Widok w stronę Bystrej najbardziej
przyciągał wzrok, ponieważ cztery góry: Starorobociański Wierch, Bystra,
Kamienista i śnieżna kopuła Smreczyńskiego Wierchu (drugi wierzchołek),
nakładały się częściowo na siebie i na dodatek każdą z nich w połowie oświetlało
słońce. Drugą połowę zakrywał ciągle cień. Tworzyły one ciekawe figury
geometryczne. Wyszedł bardzo ciekawy kadr, bo wtedy wszystkie ustawiłem jako
tło do kamiennego kręgu. Z pewnością na długo zapamiętam ten widok. Po
przejściu obu szczytów czułem, że wybór dłuższej trasy, a nie powrót pasmem
Ornaków, okazał się strzałem w dziesiątkę! Podobnych tatrzańskich panoram nigdy
nie widziałem i dlatego tym bardziej większa była moja radość! Na Smreczyński
Wierch doszedłem o godzinie 9.20, stąd wiedziałem, że nawet, gdybym
pozaszlakowo poszedł po linii prostej przez lasy w kierunku Hali Ornak, to i
tak nie zdążyłbym na godzinę 12.00 do schroniska. Z tego względu zastanawiałem
się, czy odpuścić sobie Tomanowy Wierch. Tak, jak Daniel marzył, żeby wejść na
Kamienistą, tak ja marzyłem, żeby być na Tomanowym. Zawsze przyciągały mnie
trzy charakterystyczne wierzchołki tworzące ramiona, widziane z wielu szczytów
Tatr Zachodnich. Pomyślałem sobie: skoro tyle już przeszedłem i nadal mam siły,
a praktycznie cały dzień miałem przed sobą, to przejdę jeszcze Tomanowy Wierch.
W końcu nie wiedziałem, kiedy będę tu w przyszłości, a tym bardziej zimą. Zatem
nie zakończyłem jeszcze mojej wyprawy. Na Smreczyńskim Wierchu zrobiłem sobie
dwa pamiątkowe zdjęcia i poszedłem na dół – w stronę Smreczyńskiej Przełęczy,
położonej na wysokości 1799 m n.p.m. Śnieżna grań zejściowa była bardzo łatwa,
ponieważ wiatr nawiał szeroką „drogę”, którą wystarczyło schodzić, idąc cały
czas grzbietem. Ponownie po obu stronach widniały tylko łagodnie opadające
zbocza, nie stanowiące żadnego zagrożenia. Jedynym problemem było ciągłe
przecieranie szlaku, bo nadal zapadałem się kilkanaście do kilkudziesięciu
centymetrów w głąb. Nie ukrywam, że straciłem wiele sił, bo licząc czas od
godziny 21.30, szedłem już 12h 30min. Wiedziałem, że pozostały mi jeszcze co
najmniej cztery godziny wędrówki. Musiałem przecież przejść na drugą stronę
Tomanowego Wierchu i zejść Tomanową Doliną.
Na szczycie Smreczyńskiego Wierchu 2068 m n.p.m. - kamienny krąg mający ochraniać namiot przed wiatrem
Na szczycie Smreczyńskiego Wierchu 2068 m n.p.m. - kamienny krąg mający ochraniać namiot przed wiatrem
Widoki ze Smreczyńskiego Wierchu
TOMANOWY WIERCH 1977 m n.p.m.
Mając ciągle zamarznięte na kamień bułki nastawiłem się bardzo pozytywnie do dalszego przejścia po tym, co już zobaczyłem. Nie myślałem o głodzie. Podsumowywałem sobie rzeczy, które już zobaczyłem, czyli dwa morza chmur, pełnia w nocy, rozgwieżdżone niebo, spotkania z kozicami, wspaniały wschód słońca i pomarańczowa Bystra z Księżycem w tle. Tylu atrakcji dawno nie miałem podczas jednego wyjścia w góry. Szeroką drogą śnieżną schodziłem do Przełęczy Smreczyńskiej. W tym rejonie zauważyłem kolejną kozicę. Poszukiwała jedzenia. Kiedy dochodziłem do przełęczy, zauważyła mnie. Szeroka droga rozwidlała się na dwoje i teraz kozica szła lewą stroną grzbietem, a ja prawą. Nie uciekała, dlatego mogłem zrobić jej kilka ujęć. Nawet sfotografowałem moment, kiedy patrzyła w kierunku oddalonego zbocza, a jej ogon kończył wielki pompon. Przez przełęcz przechodziłem spokojnie, dlatego kozica nie odeszła ani na chwilę. Nawet zaczęła skubać kępę trawy. Po udanej serii zdjęć nie robiłem dalszych przerw, żeby nie tracić czasu, którego i tak już niewiele mi zostało, ponieważ jeszcze tego samego dnia musiałem wrócić autobusami i komunikacją miejską do domu. Stwierdziłem jednak, że wszystko jest możliwe do zrobienia – trzeba tylko chcieć. Ze Smreczyńskiej Przełęczy zacząłem stopniowo podchodzić na niezbyt strome zbocza. Po tylu godzinach wędrówki mimo wszystko bardziej odczuwałem pochyłości terenu, ale nadal nie zmniejszyłem prędkości podchodzenia i przecierania trasy. W umyśle górę podzieliłem sobie na dwie części: pierwsza, to wejście na Tomanową Kopę 1892 m n.p.m., a druga, to wejście na szczyt właściwy. Wiedziałem, że dalej będę tylko schodzić – za wyjątkiem ramienia po przeciwnej stronie góry, gdzie czekało mnie ostatnie, ale bardzo krótkie podejście przez skały. Tomanowa Kopa wyznaczała dokładnie połowę stromizny na Tomanowy Wierch. Podczas wędrówki mogłem zobaczyć nawet przebieg ścieżki, którą przysypał śnieg. Szło się nią niewygodnie, dlatego raz wybierałem jej lewą, a raz prawą stronę. Szedłem tam, gdzie wystawały kępy traw spod pokrywy białego puchu. Wtedy mogłem przyspieszać kroku i nie musiałem przecierać zasp, których tutaj nie brakowało. Kiedy zachciało mi się pić zauważyłem, że prawie w całości butelka odmarzła. W końcu mogłem wypić tyle, ile chciałem. Bułek nadal nie zjadłem i napędzany myślą, że jeszcze mam dużo do pokonania, poszedłem bez posiłku. Pomyślałem, że gdzieś niżej je zjem, bo teraz chciałem przejść trasę póki sprzyjały warunki ku temu. Mróz powoli stawał się coraz lżejszy, ale termometr ciągle wskazywał -7’C.
W drodze na Tomanowy Wierch 1977 m n.p.m. spotkałem kolejną kozicę
Mając ciągle zamarznięte na kamień bułki nastawiłem się bardzo pozytywnie do dalszego przejścia po tym, co już zobaczyłem. Nie myślałem o głodzie. Podsumowywałem sobie rzeczy, które już zobaczyłem, czyli dwa morza chmur, pełnia w nocy, rozgwieżdżone niebo, spotkania z kozicami, wspaniały wschód słońca i pomarańczowa Bystra z Księżycem w tle. Tylu atrakcji dawno nie miałem podczas jednego wyjścia w góry. Szeroką drogą śnieżną schodziłem do Przełęczy Smreczyńskiej. W tym rejonie zauważyłem kolejną kozicę. Poszukiwała jedzenia. Kiedy dochodziłem do przełęczy, zauważyła mnie. Szeroka droga rozwidlała się na dwoje i teraz kozica szła lewą stroną grzbietem, a ja prawą. Nie uciekała, dlatego mogłem zrobić jej kilka ujęć. Nawet sfotografowałem moment, kiedy patrzyła w kierunku oddalonego zbocza, a jej ogon kończył wielki pompon. Przez przełęcz przechodziłem spokojnie, dlatego kozica nie odeszła ani na chwilę. Nawet zaczęła skubać kępę trawy. Po udanej serii zdjęć nie robiłem dalszych przerw, żeby nie tracić czasu, którego i tak już niewiele mi zostało, ponieważ jeszcze tego samego dnia musiałem wrócić autobusami i komunikacją miejską do domu. Stwierdziłem jednak, że wszystko jest możliwe do zrobienia – trzeba tylko chcieć. Ze Smreczyńskiej Przełęczy zacząłem stopniowo podchodzić na niezbyt strome zbocza. Po tylu godzinach wędrówki mimo wszystko bardziej odczuwałem pochyłości terenu, ale nadal nie zmniejszyłem prędkości podchodzenia i przecierania trasy. W umyśle górę podzieliłem sobie na dwie części: pierwsza, to wejście na Tomanową Kopę 1892 m n.p.m., a druga, to wejście na szczyt właściwy. Wiedziałem, że dalej będę tylko schodzić – za wyjątkiem ramienia po przeciwnej stronie góry, gdzie czekało mnie ostatnie, ale bardzo krótkie podejście przez skały. Tomanowa Kopa wyznaczała dokładnie połowę stromizny na Tomanowy Wierch. Podczas wędrówki mogłem zobaczyć nawet przebieg ścieżki, którą przysypał śnieg. Szło się nią niewygodnie, dlatego raz wybierałem jej lewą, a raz prawą stronę. Szedłem tam, gdzie wystawały kępy traw spod pokrywy białego puchu. Wtedy mogłem przyspieszać kroku i nie musiałem przecierać zasp, których tutaj nie brakowało. Kiedy zachciało mi się pić zauważyłem, że prawie w całości butelka odmarzła. W końcu mogłem wypić tyle, ile chciałem. Bułek nadal nie zjadłem i napędzany myślą, że jeszcze mam dużo do pokonania, poszedłem bez posiłku. Pomyślałem, że gdzieś niżej je zjem, bo teraz chciałem przejść trasę póki sprzyjały warunki ku temu. Mróz powoli stawał się coraz lżejszy, ale termometr ciągle wskazywał -7’C.
W drodze na Tomanowy Wierch 1977 m n.p.m. spotkałem kolejną kozicę
Droga na Tomanową Kopę nie przedstawia żadnych
trudności, dlatego w około 20min doszedłem na jej wierzchołek. Popatrzyłem na
główny szczyt i najpierw zszedłem kilka metrów z kopy, po czym rozpocząłem
bardzo podobne podejście, jak to, które już przeszedłem. Wiedziałem, że tyle
samo czasu powinno zająć mi wejście na Tomanowy Wierch. Nie ukrywam, że
najbardziej ciekawiły mnie widoki ze szczytu, ponieważ od zawsze marzyłem, żeby
wejść na Tomanowy Wierch. Ciekawostką jest fakt, że z Tomanowej Kopy widać
drugie ramię góry, czyli Suchy Wierch Tomanowy 1860 m n.p.m. Mamy tym samym
widok na cały przebieg trasy – bo trudno nazwać tę drogę szlakiem. Podejście na
Tomanowy Wierch jest równie łatwe i nie ma tu żadnej skałki. Idziemy po prostu
szerokim grzbietem śnieżnym przez około 20min. Widoki z wierzchołka są
fenomenalne! W szczególności rzuca się w oczy monumentalna Świnica, która stąd
wygląda jeszcze bardziej potężnie i nieosiągalnie. W oddali widać piękny Krywań
i mamy świadomość, że za pierwszym rzędem wysokich gór jest już Dolina Pięciu
Stawów Polskich. Trzeba przyznać, że Ciemniak prezentuje się stąd równie
okazale, a w dole możemy zobaczyć Tomanową Przełęcz, która nieraz kusiła
niejedną osobę, by pójść w zupełnej ciszy w dziką część Tatr. Właśnie
realizowałem swoje marzenie, ale od drugiej strony. Bardzo efektownie wyglądała
falista grań od Świnicy aż do Kondrackiej Kopy. O tej porze dnia mogłem
zobaczyć mnóstwo w połowie oświetlonych gór, dzięki czemu powstała istna
mozaika tworząca figury geometryczne. Widok na Tatry w środku dnia jest po
prostu przepiękny! Na Tomanowym Wierchu starałem się uchwycić panoramę tych gór
na wszystkie strony. Najbardziej fascynował mnie Kominiarski Wierch, który
wyglądał jak zapadnięty wulkan z wielkim kotłem w środku. Nie zobaczymy tego z
Doliny Chochołowskiej, czy podczas wędrówki granią Ornaków. Z tego względu
długo podziwiałem Kominiarskiego. Z Ciemniaka nie widać już tego samego. Zejście
z Tomanowego do Suchego Wierchu zajęło mi tylko 10min. Po obu stronach grzbietu
leżą luźne i duże kamienie. Drugie ramię Tomanowego jest bardzo skaliste, co
zapowiada jeszcze jedną i ostatnią przeprawę z małymi utrudnieniami. Idziemy
tutaj na kamienną kopułę, ale nie wchodzimy na jej szczyt. Obszedłem ją kilka
metrów przed wierzchołkiem po lewej stronie, żeby było łatwiej. W kamienistym
terenie za skałami (oczywiście teraz zaśnieżonymi) obszedłem kopułę i skręciłem
jednocześnie w prawo, żeby wyrównać do głównego ciągu grzbietu, którym dalej
schodziłem do Tomanowej Przełęczy. Od tej strony mogłem zobaczyć, jak naprawdę
„poskręcana” jest grań pomiędzy szczytem głównym, a Suchym Wierchem Tomanowym.
Grzbiet tworzył „esowato” wygiętą linię, co w drodze dojściowej utrudniało
wędrówkę, ponieważ w takich miejscach wiatr gromadził większe ilości śniegu
tworzące zaspy, które teraz musiałem przecierać. Przyznam, że widok w stronę
Tomanowej Przełęczy 1686 m n.p.m. trochę mnie przytłoczył, bo znajdowała się
ona dopiero 350m poniżej, co oznaczało długie, męczące i strome zejście. Nie cieszyłem
się na tę myśl, ponieważ wszędzie dookoła teren wyglądał podobnie – rosły
pojedyncze krzewy kosodrzewiny, a pomiędzy nimi leżało mnóstwo dużych kamieni
utrudniających wędrówkę. Dodatkowo śnieg na zboczu stał się zupełnie inny i
uciążliwy.
Niesamowite widoki z Tomanowego Wierchu 1977 m n.p.m. (najwyższa góra to Świnica 2301 m n.p.m.)
Widoki z Tomanowego Wierchu 1977 m n.p.m.
Niesamowite widoki z Tomanowego Wierchu 1977 m n.p.m. (najwyższa góra to Świnica 2301 m n.p.m.)
Widoki z Tomanowego Wierchu 1977 m n.p.m.
Zacząłem zejście z Suchego Wierchu Tomanowego.
Zbocze opadało dość stromo, bardzo szeroko i równo, aż do samej przełęczy.
Wędrówka odbywała się pomiędzy częściowo przysypaną kosodrzewiną. Śnieg
sprawiał najwięcej problemów, ponieważ po tej stronie góry zmienił całkowicie
swoją strukturę. W ciągu dnia najwidoczniej topniał, po czym ponownie zamarzał.
Powstała około dwucentymetrowa skorupa – śnieg pomieszany z lodem. Na szczęście
pokrywa zapewniała bardzo dobrą przyczepność i pomimo nachylenia zbocza
górskiego buty w ogóle nie ślizgały się. Najbardziej męczyło stawianie
kolejnych kroków, ponieważ przecierałem „szlak”. Każda próba podniesienia stopy
do góry powodowała załamanie mieszanki lodowo-śnieżnej, przez co za każdym razem
zapadałem się co najmniej do łydek lub kolan. Pomimo stromego zejścia ani
trochę nie mogłem przyspieszyć tempa, ponieważ, kiedy wpadałem do śniegu
musiałem uważać, żeby nie iść do przodu, bo piszczelami napierałem na zbity lód
i ocierałem skórę. Za każdym razem musiałem najpierw pionowo do góry wyciągnąć
stopę z zaspy i dopiero mogłem postawić kolejny krok naprzód, gdzie ponownie wpadałem
do śniegu. Nie muszę chyba dodawać, że dalsza wędrówka bardzo szybko stała się
dla mnie mocno uciążliwa i miałem nadzieję, że dość szybko pokonam ostatni
fragment na Tomanowym Wierchu. Ciągle spoglądałem na Tomanową Przełęcz i szukałem
pocieszenia w tym, że na dole będzie lżej. Około pół godziny zajęło mi zejście
z Suchego Wierchu Tomanowego na przełęcz. Dookoła nie widziałem żadnego śladu.
Nawet zwierzęta tędy nie przechodziły. Przecierałem dziką część Tatr. Dopiero
na przełęczy zauważyłem dwa metalowe ceowniki, które kiedyś utrzymywały
drogowskaz ze znakami. Teraz panowała zupełna cisza. Przed sobą widziałem dwa
żleby, którymi teoretycznie mogłem zejść. Z powodu uciążliwości pokrywy
śnieżnej wybrałem najbliższy, żebym jak najszybciej mógł wrócić do Doliny
Kościeliskiej. Słońce pomału zachodziło za wysokimi górami. Tomanowy Wierch
wyglądałstąd bardzo potężnie i okazale. Jego stok można porównać do stromizn,
jakie mamy za Iwaniacką Przełęczą, w drodze na Suchy Ornaczański Wierch. Trudno
aż było pomyśleć, że ktoś zdecydowałby się wchodzić tędy na szczyt. Z pewnością
musiałby poświęcić wiele sił i czasu. Na Tomanowej Przełęczy przystanąłem na
chwilę, tylko po to, żeby zrobić dwa zdjęcia pokazujące piękno Tatr. Widoki
naprawdę zachęcały do dłuższej przerwy. W szczególności najbardziej górujący
nad okolicą Ciemniak, wyglądał monumentalnie. W oddali widziałem jak schodziło
z niego czterech turystów. Przyglądałem się, jak słońce oświetla coraz mniejszą
część grani. Zejście z Tomanowego Wierchu w całości przypadło mi w cieniu. Od
godziny światło nie docierało już do Tomanowej Doliny. Wiedziałem, że teraz
będzie tylko zimniej.
Tomanowa Przełęcz 1686 m n.p.m.
Tomanowa Przełęcz 1686 m n.p.m.
POWRÓT Z TOMANOWEJ PRZEŁĘCZY DO DOLINY KOŚCIELISKA
Po zrobieniu dwóch zdjęć zacząłem schodzić z Tomanowej Przełęczy. Liczyłem, że będę miał lżejszy śnieg, ale niestety uciążliwa mieszanka lodowo-śnieżna ciągnęła się do samego końca. Przeliczałem ją na czas – o ile wydłuży moje przejście. Samo zejście z Tomanowego Wierchu do przełęczy spowodowało, że na nogach powstało kilka siniaków i w paru miejscach otarłem skórę na piszczelach. Idąc najbliższym żlebem, musiałem stawiać powoli kroki, ponieważ tu wpadałem znacznie głębiej do śniegu. Co chwilę wychodziłem z zasp po pas. Nie ukrywam, że bardzo szybko przypomniało mi się „dziadowanie śniegu” z Punta Gnifetti, kiedy to podczas ataku szczytowego w Alpach szliśmy w dokładnie takich samych warunkach. Myśl, że masz dużo sił, ale nie możesz pójść szybciej, denerwowała najbardziej! Chciałem przyspieszyć, ale nic z tego! Powolnym krokiem wytyczałem nową ścieżkę wśród zasp. Zawsze wybierałem miejsce styku dwóch zboczy, bo tam powstał wąski kanalik zasypany śniegiem. Kilkanaście metrów od przełęczy zauważyłem większe skupisko wystających kęp traw, przez co poszedłem w ich stronę. Tylko tu mogłem przejść bez zapadania się. Na moje nieszczęście kępy tworzyły tylko małe skupiska. Za nimi rozpocząłem schodzić bardziej stromo opadającym żlebem wśród drzew. Przed sobą widziałem mnóstwo śnieżnych wzniesień. Jeszcze nikt dosłownie tędy nie przechodził. Wszystko wyglądało na nietknięte, a puch był jak z bajki. Szkoda tylko, że na samej górze powstawała znienawidzona mieszanka lodowo-śnieżna utrudniająca wędrówkę. Schodząc niżej, podziwiałem wspaniałe stoki Tomanowego Wierchu, a jednocześnie bardzo denerwowała mnie cała sytuacja, że nie mogłem przyspieszyć. Stanąłem na chwilę i zrobiłem kolejne zdjęcia w stronę przełęczy, żeby pokazać jak jest pięknie. Za około 15min na miejscu styku dwóch zbiegających się zboczy górskich płynął potok. Szedłem wzdłuż niego, bo obok zaspy były zbyt wysokie. W wielu miejscach wpadałem po pas i jedną nogą do wody płynącej pod grubą warstwą śniegu. To nie koniec atrakcji, bo za chwilę wpadłem aż do ramion i poczułem, jakby na potoku powstała cienka warstwa, która teraz dodatkowo się zapadła i wpadłem jeszcze niżej. Jednym butem stanąłem dosłownie w wodzie. Szybko wyszedłem z ukrytej rynny i poszedłem dalej. Teraz wybierałem przejście w odległości około jednego metra od potoku, po lewej stronie. Przed sobą widziałem piękną Wyżnią i Niżną Tomanową Polanę z pojedynczymi świerkami na środku. Chciałem jak najszybciej tam dojść, by nacieszyć oczy wspaniałymi widokami. Moja mapa wskazywała, że przez pierwsze pół godziny schodzenia z Tomanowej Przełęczy powinienem iść czerwonym szlakiem. Jednak nie widziałem nigdzie znaków na drzewach. Z dużej wysokości, na obu polanach, widziałem równoległe ślady po nartach, co dawało mi nadzieję, że niżej może będzie trochę lżej i nie będę się już zapadać.
Zejście przez lasy poniżej Tomanowej Przełęczy
Po zrobieniu dwóch zdjęć zacząłem schodzić z Tomanowej Przełęczy. Liczyłem, że będę miał lżejszy śnieg, ale niestety uciążliwa mieszanka lodowo-śnieżna ciągnęła się do samego końca. Przeliczałem ją na czas – o ile wydłuży moje przejście. Samo zejście z Tomanowego Wierchu do przełęczy spowodowało, że na nogach powstało kilka siniaków i w paru miejscach otarłem skórę na piszczelach. Idąc najbliższym żlebem, musiałem stawiać powoli kroki, ponieważ tu wpadałem znacznie głębiej do śniegu. Co chwilę wychodziłem z zasp po pas. Nie ukrywam, że bardzo szybko przypomniało mi się „dziadowanie śniegu” z Punta Gnifetti, kiedy to podczas ataku szczytowego w Alpach szliśmy w dokładnie takich samych warunkach. Myśl, że masz dużo sił, ale nie możesz pójść szybciej, denerwowała najbardziej! Chciałem przyspieszyć, ale nic z tego! Powolnym krokiem wytyczałem nową ścieżkę wśród zasp. Zawsze wybierałem miejsce styku dwóch zboczy, bo tam powstał wąski kanalik zasypany śniegiem. Kilkanaście metrów od przełęczy zauważyłem większe skupisko wystających kęp traw, przez co poszedłem w ich stronę. Tylko tu mogłem przejść bez zapadania się. Na moje nieszczęście kępy tworzyły tylko małe skupiska. Za nimi rozpocząłem schodzić bardziej stromo opadającym żlebem wśród drzew. Przed sobą widziałem mnóstwo śnieżnych wzniesień. Jeszcze nikt dosłownie tędy nie przechodził. Wszystko wyglądało na nietknięte, a puch był jak z bajki. Szkoda tylko, że na samej górze powstawała znienawidzona mieszanka lodowo-śnieżna utrudniająca wędrówkę. Schodząc niżej, podziwiałem wspaniałe stoki Tomanowego Wierchu, a jednocześnie bardzo denerwowała mnie cała sytuacja, że nie mogłem przyspieszyć. Stanąłem na chwilę i zrobiłem kolejne zdjęcia w stronę przełęczy, żeby pokazać jak jest pięknie. Za około 15min na miejscu styku dwóch zbiegających się zboczy górskich płynął potok. Szedłem wzdłuż niego, bo obok zaspy były zbyt wysokie. W wielu miejscach wpadałem po pas i jedną nogą do wody płynącej pod grubą warstwą śniegu. To nie koniec atrakcji, bo za chwilę wpadłem aż do ramion i poczułem, jakby na potoku powstała cienka warstwa, która teraz dodatkowo się zapadła i wpadłem jeszcze niżej. Jednym butem stanąłem dosłownie w wodzie. Szybko wyszedłem z ukrytej rynny i poszedłem dalej. Teraz wybierałem przejście w odległości około jednego metra od potoku, po lewej stronie. Przed sobą widziałem piękną Wyżnią i Niżną Tomanową Polanę z pojedynczymi świerkami na środku. Chciałem jak najszybciej tam dojść, by nacieszyć oczy wspaniałymi widokami. Moja mapa wskazywała, że przez pierwsze pół godziny schodzenia z Tomanowej Przełęczy powinienem iść czerwonym szlakiem. Jednak nie widziałem nigdzie znaków na drzewach. Z dużej wysokości, na obu polanach, widziałem równoległe ślady po nartach, co dawało mi nadzieję, że niżej może będzie trochę lżej i nie będę się już zapadać.
Zejście przez lasy poniżej Tomanowej Przełęczy
Zanim tam doszedłem, dalej męczyłem przejście
wzdłuż potoku, schodząc zalesionym żlebem. Czasami musiałem odpychać gałęzie
rękoma, żeby móc pójść dalej. Około 45min czasu poświęciłem na zejście do końca
żlebu, gdzie teraz w bardziej płaskim terenie mogłem iść w stronę polan. Po
około godzinie dotarłem do Wyżniej Polany Tomanowej, na jej lewą stronę.
Zauważyłem, że mapa wskazuje tutaj zielony szlak i teraz powinienem na nim być.
Najpierw jednak musiałem przejść w poprzek całą polanę, by dostać się na jej
drugą stronę, gdzie miałem przechodzić u stóp stromo opadających zboczy
Tomanowego Grzbietu i góry Żar 1560 m n.p.m. Idąc równolegle wzdłuż
wymienionych stoków, mogłem z łatwością trafić na właściwą drogę. Praktycznie
od wschodu słońca szedłem poza oficjalnymi ścieżkami, dlatego widok zielonych
znaków na drzewach ucieszył mnie bardzo. Chciałem wykorzystać ślady po nartach,
ale niestety nie ułatwiały one sprawy. Zauważyłem, że w miejscu, gdzie świeciło
słońce, powstała ta sama utwardzona mieszanka śnieżno-lodowa, którą niezmiennie
męczyłem od Tomanowego Wierchu. Tam, gdzie promienie nie docierały, mogłem
przyspieszyć kroku do mojego normalnego tempa, ponieważ w lasach zalegał wygodny
do wędrówki puszysty śnieg. Na moje nieszczęście takich odcinków na trasie było
tylko kilka o długości, co najwyżej kilkunastu metrów. W trakcie przechodzenia
z lewej strony na prawą na Wyżniej Polanie Tomanowej przystanąłem na chwilę, by
zrobić zdjęcia ostatnich promieni słonecznych, które teraz opierały się na
skalistym zboczu Tomanowego Grzbietu. Panowała tu prawdziwie zimowa sceneria, której
na co dzień zawsze nam brakuje w grudniu. W końcu wolny czas pod koniec tego
miesiąca już dziesiąty rok z rzędu jest bez śniegu (dane z grudnia 2016). Przez
kolejne dwie godziny męczyłem powrót do Doliny Kościeliskiej. Z Wyżniej Polany
Tomanowej, gdzie na krótkim odcinku mogłem iść po wystających kępach traw,
przeszedłem do lasu. Właśnie tam, po raz kolejny mogłem przyspieszyć kroku. Za
około pięciominutowym fragmentem wśród drzew wyszedłem na Niżną Polanę
Tomanową, gdzie szlak prowadził wzniesieniem bardzo podobnym do nasypu
kolejowego. Idąc jego grzbietem, doszedłem do rozległych świerkowych lasów. Znakowana
ścieżka miała zaprowadzić już bezpośrednio do Doliny Kościeliskiej. Wiedziałem,
że od tego momentu pozostało mi jakieś 40min wędrówki, ale biorąc pod uwagę
panujące warunki, musiałem doliczyć jakieś pół godziny więcej. Podczas dalszej
wędrówki, na przemian trafiałem na fragmenty drogi, gdzie zapadałem się z
powodu cienkiej warstwy lodowo-śnieżnej i na odcinki, gdzie leżał tylko
puszysty śnieg. W trakcie marszu podziwiałem, jak szlak prowadził wzdłuż stromo
opadających, zalesionych zboczy góry Żar. Trasa przypominała nieco wędrówkę
szerokim wąwozem. Bardzo podobał mi się ten szlak i teraz uśmiech z powrotem
wrócił mi na twarz.
Idąc rozległymi lasami wydawało mi się, że ścieżka
nie ma końca. Mogłem tak pomyśleć, ponieważ zakręcała ona raz w lewo, a raz w
prawo, długimi łukami za kolejnymi drzewami. Okolica wyglądała ciągle tak samo,
dlatego chciałem nieco przyspieszyć. Bardziej zacieniony teren umożliwiał mi
szybsze przejście, z czego jak najbardziej korzystałem. Na około 13min i 7min
przed dojściem do Doliny Kościeliskiej przekroczyłem dwa drewniane mosty nad
Tomanowym Potokiem. Zresztą, tutaj wszystko było „Tomanowe”. Mosty wyglądały
bardzo efektownie, ponieważ na ich drewnianych barierkach zalegały nietknięty
czapy śnieżne, co dodawało uroku i klimatu zimowym krajobrazom. Przypominały
one widoki nieraz prezentowane na świątecznych pocztówkach. Słońce od dłuższego
czasu nie docierało w te rejony, a szkoda, bo z pewnością zrobiłbym tu kilka ciekawych
zdjęć. Do Doliny Kościeliskiej dotarłem z uśmiechem i z ogromną satysfakcją
pokonanej dzisiejszej trasy. Podsumowałem w myślach, co zobaczyłem dzisiejszego
dnia i pomyślałem: żeby to wszystko ujrzeć potrzebne byłyby z pewnością trzy
osobne wyjazdy w Tatry, a tutaj trafiłem na wszystkie atrakcje za jednym razem!
Zielony szlak kończy się w pobliżu schroniska Ornak, skąd trzeba podejść jakieś
trzy minuty, żeby do niego dotrzeć. Ja jednak spojrzałem na strzałkę w stronę
Kir, gdzie miałem jeszcze 1h 40min wędrówki. Sądząc po tym, co powiedział mi
Adrian i Justyna, stwierdziłem, że w godzinę powinienem przejść całą trasę. W
końcu nie zalegała tu zapadająca się mieszanka i mogłem iść szeroką drogą w
Dolinie Kościeliska. Narzuciłem sobie bardzo szybkie tempo, którym zawsze
chodzę w mieście i dzięki temu wyprzedzałem dosłownie wszystkich. Patrząc w
przód, wypatrzyłem sobie najbardziej oddalone osoby i pomyślałem, że i tak
szybko je dogonię. Wystarczyło kilkanaście minut, by je wyprzedzić. Na koniec
chciałem jeszcze odwiedzić Wąwóz Kraków, ale widząc, że promienie nie docierają
już w te rejony, zrezygnowałem z pomysłu, bo głównie zależało mi na
sfotografowaniu szlaku w słońcu i w warunkach zimowych. Przejście całej Doliny
Kościeliska zajęło mi równą godzinę. W Kirach za 10min przyjechał bus, którym
pojechałem do centrum Zakopanego. Za 15min miałem autobus do Krakowa, co znacznie
przyspieszyło mój powrót. W centrum Zakopanego byłem o godzinie 15.00, a do
domu wróciłem po godzinie 19.00.
PODSUMOWANIE
Cała wyprawa należy chyba do
najbardziej udanych jednodniowych, zimowych wyjazdów w Tatry. Nigdy nie miałem
możliwości zobaczenia dwóch mórz chmur w ciągu jednej nocy, a tym bardziej być
ponad nimi, oświetlonych gór przez pełnię Księżyca, wspaniałego wschodu słońca
i pomarańczowych śnieżnych ścian oraz tylu kozic! Po raz kolejny zobaczyłem, że
w Tatrach jest jeszcze wiele do odkrycia i do podziwiania. Chociaż miałem
pojechać w grupie, to zaistniała sytuacja pozwoliła mi odbyć nietypową wędrówkę
w większości przeprowadzoną w nocy, która dała mi najwięcej pozytywnych emocji,
ponieważ zobaczyłem dwa fenomenalne morza chmur. Gdyby nie złota myśl Daniela:
„jeśli widzimy takie zjawisko, to nie ma co się zastanawiać, tylko trzeba
wyciągać aparat i robić zdjęcia”, pewnie czekałbym do rana, ale wtedy nie
utrwaliłbym tych widoków na fotografiach, bo po raz kolejny mogłem zobaczyć, że
morza chmur mogą trwać dosłownie przez kilka minut i potem zniknąć. Trzeba korzystać z
każdej nadarzającej się okazji i robić zdjęcia, póki są!
POZOSTAŁE ZDJĘCIA:
POZOSTAŁE ZDJĘCIA:
Bajka ;)
OdpowiedzUsuń.. i jak nie wierzyć w istnienie Boga, gdy oglądasz takie cuda... beniamin
OdpowiedzUsuńMasz rację!
UsuńSuper!!
OdpowiedzUsuńSuper Michałku, jest moc, piękno naszych Taterek, już bym chciała tam być.... pozdrawiam Cię cieplutko �� Madga
OdpowiedzUsuńŻyczę Ci jak najwięcej Tatr. Dziękuję, i ja Ciebie pozdrawiam Madziu :).
UsuńŚwietny blog! Cudowne zdjęcia i szczegółowe, pełne ciekawostek opisy szlaków. Dziękuję i pozdrawiam ;)
OdpowiedzUsuńZdjęciowa miazga.
OdpowiedzUsuńBajka Fotografie!! ;-)
OdpowiedzUsuńEpicka wyprawa! Znakomity dystans, noc i nowe, pozaszlakowe tereny. No i w pojedynkę. Gratuluję!
OdpowiedzUsuńDzięki :). Uwielbiam samotne i długodystansowe trasy, bo wtedy mogę zobaczyć to, co naprawdę chcę.
UsuńUraczyłam się słowem i obrazem. Dziękuję. Maria. M.
OdpowiedzUsuńTo
Cieszę się, że się podobało. Tęsknię za taką zimą w zimie, bo teraz takich zim nie mamy...
UsuńBardzo ciekawy artykuł. Jestem pod wielkim wrażeniem.
OdpowiedzUsuńDawno nie było takiego artykułu. Bardzo fajny wpis.
OdpowiedzUsuńpiękne zdjęcia
OdpowiedzUsuńSuper relacja i fotki. Nie znam Cię więc no offence, ale miałeś jakieś pozwolenie na to, aby iść "pozaszlakiem"? Czy tak na przypał "co będzie to będzie"? Zapraszam też na mojego bloga: piechotadoraju.wordpress.com ;)
OdpowiedzUsuńWitaj,
UsuńPozwolenia nie miałem, bo nie robię tego często (muszę mieć jakieś specjalne warunki pogodowe, śnieżne, przyrodnicze, itp.), no i pozwolenie to tylko papier. Przyroda nie rozpoznaje kto ma jakiś papierek, a kto nie, stąd realizuję moje pomysły, kiedy są ku temu specjalne warunki. Robię tak od 15 lat i nawet pomimo opublikowania relacji w internecie, nie widzę, żeby ludzie kopiowali ten styl. Podczas tej wyprawy nie spotkałem ani jednej osoby, licząc od schroniska (początku trasy). Dzięki, zajrzę na Twojego bloga :)