Umówiliśmy się na godzinę 1.30 w nocy. Zaplanowaliśmy wyjazd
w Pieniny, żeby podziwiać piękno wiosny. Wybrane trasy nie miały nas zmęczyć,
ale raczej chcieliśmy nacieszyć oczy wspaniałą, wszechobecną zielenią. Na
początek naszych szlaków wybraliśmy Łapszankę – niewielką miejscowość, gdzieś
na uboczu Pienin z cudowną panoramą na Tatry Słowackie. Wiedzieliśmy, że o tej
porze szczyty będzie pokrywać śnieg, a my będziemy to wszystko obserwować z „poziomu”
wiosny. Dodatkowo wschód słońca tego dnia przypadał na godzinę 5.04, dlatego
koniecznie chcieliśmy zobaczyć pierwsze jego promienie opierające się na
najwyższych szczytach Tatr. Na miejsce przyjechaliśmy prawie godzinę przed
czasem. Obserwowaliśmy jeszcze, jak niebo stopniowo się rozjaśnia. Daniel
wyszedł z samochodu, żeby fotografować Tatry nocą. Monia i Ilona spały w
samochodzie. Ja obserwowałem góry z samochodu, ponieważ zdjęcia z ręki nie
wychodziły, a poza tym warunki świetlne nie nadawały się do efektownych ujęć. Czekaliśmy
wszyscy do wyznaczonej godziny 5.04. Wschód słońca rozpoczął się minutę
wcześniej. Ja i Daniel przygotowaliśmy się do sesji zdjęciowej.
Fotografowaliśmy Tatry przed wschodem. Patrzeliśmy, jak promienie stopniowo
oświetlają białe góry. Powoli przybierały pomarańczowych odcieni. Krajobraz
upiększały chmury powstające nad szczytami. Na początku przyjęły intensywnej
pomarańczowej barwy, a później przechodziły w żółty ocień. Ten dzień podobał
nam się bardzo, ponieważ wiedzieliśmy, że w całym tygodniu tylko około dwie
trzecie doby miało być pogodne, a my właśnie korzystaliśmy z tego krótkiego
czasu. Koniecznie chcieliśmy wykorzystać odrobinę słońca do wędrówek górskich. Jadąc
samochodem, bezpośrednio wjeżdża się na punkt widokowy w Łapszance. Stąd
nazwałem to miejsce samochodową turystyką górską. Widzieliśmy znaki szlaków prowadzące
w różne części gór. Dowiedzieliśmy się, że w 5h 20min można dotrzeć do
miejscowości Zdiar na Słowacji, a za 5min drogi w tamtą stronę przekroczy się
granicę polsko-słowacką. Podziwiając piękne Tatry oczekiwaliśmy na słońce,
które miało oświetlić trawiastą polanę. Upływało wiele czasu, ale nachylenie
terenu było zbyt duże, żeby promienie mogły oświetlić trawy. Czekaliśmy ponad
godzinę, ale pojawiły się tylko pojedyncze pasy światła. Widok dzięki temu stał
się jeszcze bardziej atrakcyjny. Cieszyliśmy się w szczególności wspaniałym
spokojem i rozległymi widokami. Czuliśmy się sielankowo. Wiosna dopiero
wkraczała na te tereny. Żółte mlecze również oczekiwały na słońce, by otworzyć
kwiaty. Wtedy polana stawała się bardzo piękna.
Po ponad półtoragodzinnym podziwianiu panoramy Tatr
postanowiliśmy pojechać do naszego głównego celu – w Małe Pieniny. Wybraliśmy
wejście na Wysoką 1050m n.p.m. od słowackiej strony. Nie chcieliśmy powtarzać
wejścia Wąwozem Homole, który odwiedzaliśmy w listopadzie 2013 roku. W maju
wygląda on znacznie efektowniej, ale mimo wszystko zależało nam na poznaniu
zupełnie nowej trasy. Przejazd z Łapszanki do Wielkiego Lipnika, skąd z
Przełęczy pod Tokarnią mieliśmy rozpocząć wędrówkę, dostarczył nam wielu
pięknych widoków. W międzyczasie obserwowaliśmy zielone góry, kwitnące polany, a
w okolicach Zbiornika Czorsztyńskiego powstały gęste mgły. Mogło się wydawać,
że pogorszyła się pogoda. Na szczęście mgły powstawały tylko w rejonie
zbiornika. Podziwialiśmy przedzierające się promienie przez lasy. Wyglądały
efektownie, ponieważ na mgle powstawały długie pasy światła. Kiedy objechaliśmy
Zbiornik Czorsztyński i mniejszy Sromowski Zbiornik mgły nagle zniknęły i
ponownie cieszyliśmy się słonecznym dniem. Przejechaliśmy jeszcze obok murów
Czerwonego Klasztoru i dalej udaliśmy się do Wielkiego Lipnika. W drodze
zachwycały jeszcze Haligowskie Skały. W Wielkim Lipniku bezbłędnie odnaleźliśmy
szukaną drogę prowadzącą na przełęcz, ponieważ z mapy wynikało, że w tej miejscowości
za dwoma drogami skręcającymi w prawo, pojawi się pierwsza prowadząca w lewo i
ta zaprowadzi nas do celu. Takim sposobem dotarliśmy na Przełęcz pod Tokarnią
710 m n.p.m. Jej duża wysokość nad poziomem morza pozwalała nam podziwiać
fenomenalne widoki. Słońce uniosło się trochę na niebie, dlatego pomimo
wczesnego poranka oświetlało już wszystkie trawiaste polany. Największe
wrażenie jednak sprawiały ośnieżone Tatry na tle błękitnego nieba i świeżo
zielonych traw. Wszyscy od razu wysiedliśmy z samochodu i wzięliśmy aparaty. Tak
piękny widok nie często się zdarza, dlatego długo nie mogliśmy się nim
nacieszyć. Poszliśmy poza szlak, na zachód, w stronę Trzech Koron. Tam
otwierała się wielka trawiasta równina, z której mogliśmy patrzeć na Tatry.
Dodatkowo panowała cisza. Jedynie śpiewały ptaki, ale z tego każdy bardzo się
cieszył. Czuliśmy wspaniały klimat sielanki. Teraz wszyscy mogliśmy powiedzieć,
że odpoczywamy. Nawet tatrzańskie szlaki nie dawały takiego spokoju.
Wczesnowiosenna, długo oczekiwana zieleń, każdego pozytywnie
nastrajała. Po tak długim okresie szarych dni, widok słońca i błękitnego nieba
wywoływał radość. Upłynęło wiele czasu zanim wyruszyliśmy na szlak właściwy.
Każdy chciał uchwycić białe Tatry w morzu zieleni. Kiedy odwróciliśmy się za
siebie, zauważyliśmy znajomy nam napis „Polish Fans, Ruch Chorzów” na tyłach
sklepu z pamiątkami znajdującego się na parkingu na przełęczy. Idąc w te strony
podchodziliśmy aż do pierwszego wzniesienia przed lasem. Później zawróciliśmy
do parkingu, skąd dalej poszliśmy żółtym szlakiem na Wysoki Wierch 899 m n.p.m.
Tą część uważaliśmy za najpiękniejszą. Od samego początku ścieżka bardzo szybko
zaginęła wśród traw. Od tego momentu szliśmy tylko rozległymi, zielonymi
polanami, jakby równo skoszonymi. Wszędzie, dookoła królował błękit na niebie.
Cieszyliśmy się z tych widoków, ponieważ przypominały jakże znany pejzaż z
Windowsa XP. Każdy z nas bardzo odczuwał, że w takim miejscu człowiek odpoczywa
najlepiej. Spokój i sielankowe widoki wyciszały każdego. Ledwo widoczna ścieżka
prowadziła na lekko wznoszący się stok w stronę wschodzącego słońca. Co
kilkaset metrów wbito żółty słupek ze znakiem szlaku, co ułatwiało obieranie
właściwego kierunku. Nawet, gdyby ich nie było, to nie trudno wybrać właściwą
trasę, ponieważ na ścieżce rośnie nieco ciemniejsza trawa i widać, że
regularnie jeździ tędy jakiś sprzęt rolniczy. Podchodząc na zielone wzniesienie
przyglądaliśmy się ponownie Tatrom. Z tej pespektywy wyglądały przepięknie na
tle równo „skoszonych” traw. Ze szczytu widzieliśmy dalszy przebieg trasy. Ścieżka
prowadziła najpierw na wielką przełęcz, po czym niewielkim trawersem wchodziła
w mały las złożony raczej z niskich krzewów. W oddali, po prawej, zobaczyliśmy
wielkie stado owiec. Od razu domyśliliśmy się, że jest ich więcej i że to one
„dbają” o piękny wygląd tych polan. Najbardziej podobał mi się widok na
śnieżnobiałe Tatry ze wzniesienia i w stronę Wysokiego Wierchu. Widzieliśmy
stąd ile pięknych trawiastych polan mieliśmy przed sobą.
Ze wschodu nadciągały chmury, dlatego uważałem, że
znaleźliśmy się w najlepszym czasie w najlepszym miejscu. Najciekawiej zrobiło
się na odcinku zejścia ze wzniesienia do stóp Wysokiego Wierchu. Każdy z nas fotografował
okolicę i przez to wszyscy rozdzieliliśmy się w odstępach około stumetrowych. Ja
i Monia robiliśmy zdjęcia, żeby pokazać proporcje człowieka względem gór. W
oddali, poniżej, stado owiec przemieszczało się na inne polany. Rozpoczęliśmy
podejście na Wysoki Wierch. Na początku szliśmy ścieżką przez trawy, gdzie
można zatrzymać się na drewnianej ławce, dającej widoki na pobliskie Pieniny.
Później dotarliśmy do niewielkiego lasu. Pośród krzaków jedna ze ścieżek skręca
w lewo na bardzo malutki lokalny szczyt dający widok na Trzy Korony. Jest tu
bardzo pięknie, ponieważ o tej porze, po lewej stronie wierzchołka, kwitnie
niski krzak dodający uroku okolicy. Pięknie stąd prezentuje się góra Rabsztyn
847 m n.p.m., gdzie drzewa dopiero zieleniły się. Podchodziliśmy coraz wyżej.
Będąc w lesie zauważyliśmy, że słońce schowało się za chmurami na dłużej.
Dołączyliśmy więc do Daniela i Ilony. Usiedliśmy na szczycie ukryci za krzakami
tak, żeby zimny wiatr nam bardzo nie przeszkadzał. Tego dnia zapowiadano silne
i chłodne wiatry i teraz mieliśmy okazję je odczuwać. Patrząc na chmury, wiedziałem,
że się rozpadną, ale dopiero za około półtorej godziny. Ten czas poświęciliśmy
na śniadanie i odpoczynek. Cieszyliśmy się z odległych widoków na Tatry. Wspominaliśmy
listopadową Durbaszkę 942 m n.p.m., ponieważ za chwilę mieliśmy przechodzić
przez jej szczyt, w drodze na Wysoką.
Po ponad godzinie chmury stopniowo rozpadały się. Znowu
pojawiło się słońce. Od razu zrobiło się cieplej. Wstaliśmy i poszliśmy w
stronę Durbaszki. Dotarliśmy tam w kilkadziesiąt minut, ponieważ podziwialiśmy górskie
panoramy. Niebieski szlak prowadził nas szeroką polną drogą pod lasem. Podejście
dawało dodatkowo możliwość podziwiania wspaniałych widoków na Beskid Sądecki.
Na niebie ponownie królował błękit, ale pojawiły się pierwsze małe chmury.
Dodawały one uroku panoramom. Przed Durbaszką ustawiono słup ze strzałkami.
Jedna z nich prowadziła do bacówki. My poszliśmy dalej, w stronę Wysokiej. Za
Durbaszką, która nie wyróżnia się jako odrębny szczyt, weszliśmy w las. Na
początku lasu Daniel powiedział głośniej, żebym spojrzał pod nogi. Kilka
centymetrów od mojego śladu, na ścieżce wygrzewała się żmija zygzakowata.
Wszyscy zaczęliśmy ją fotografować. Osaczony wąż zwinął się, po czym zaczął
syczeć i uciekł w trawę. Poszliśmy w zacienioną część szlaku. Przez kilka minut
ścieżka wiodła przez las. Za nim rozpoczęło się pierwsze, ale bardzo strome
podejście na Borsuczyny 939 m n.p.m. (stromy, skalisty wierzchołek). Cały trud
wejścia nie przydał się na nic, ponieważ szlak prowadził za nim stromo w dół.
Przed nami wyrosła kolejna stroma góra. I jej przejście nie wiele dało,
ponieważ po raz kolejny wytraciliśmy wysokość. Jedyne co bardzo cieszy w tych
zalesionych terenach, to piękne kwiaty i pełnia wiosny. Za obiema górami
doszliśmy na Przełęcz pod Wysoką. To jeszcze nie koniec wejścia na szczyt,
ponieważ rozpoczyna się stąd najbardziej pochylony i długi stok. Daniel był
przed nami. Na przełęczy zauważył wycieczkę szkolną z przewodnikiem. Zadzwonił
do mnie i powiedział: „pospieszcie się, żebyście na szczycie byli przed
wycieczką”. Pomimo stromizn, które dziewczyny pokonywały, zwiększyliśmy tempo.
Na przełęczy rzeczywiście duża grupa dzieci słuchała przewodnika, który
opowiadał między innymi o wichurach w Tatrach Słowackich i o Limanowej – jako
jedynej miejscowości, gdzie na każdym polu stoi jeden dom lub bacówka ze
względu na przywiązanie do ziemi. Wszystkie inne miejscowości po stronie
słowackiej tworzyły zwartą budowę. Kiedy rozpoczęliśmy ostatnie podejście na
szczyt właściwy Ilona i Monia zauważyły, że dzieci je doganiają. Mimo wszystko
zawzięły się w sobie i powiedziały, że nie dadzą się wyprzedzić i przez to
utrzymywały szybkie tempo aż do samego końca.
Monia i Ilona dotarły na wierzchołek razem z wycieczką, ale
nie dały się wyprzedzić. Tylko przez chwilę mogły cieszyć się spokojem miejsca,
ponieważ szczyt szybko wypełniał się hałaśliwymi uczniami. Moją uwagę nie
przyciągały słowa przewodnika o górach i tego, co stąd widać, ale raczej to, co
powiedział o współczesnym świecie. Słusznie stwierdził, że dzisiaj żyje pokolenie
„smartfonowo-tabletowo-facebookowe”, które nic więcej nie potrzebuje. Przyznał,
że piękne idee górskie dawno zaginęły, te spotkania w bacówkach, ten klimat
górski, czy też chęć wykazywania inicjatywy i działania. Przewodnik mówił o
tym, ponieważ wspominał dawne czasy, jak to wyglądało kiedyś, a jak teraz. I ja
będąc w moim klubie górskim zauważyłem ten sam trend, dlatego go oddałem w inne
ręce w 2010 roku, bo współczesne idee młodych ludzi nie były mi potrzebne do
niczego, które promowało się w tamtym klubie. W pełni zgadzałem się ze słowami
przewodnika. Dodatkowo wspomniał jeszcze na wynik badań naukowców, którzy
podsumowali wyniki z ankiet dotyczących kontaktów międzyludzkich. Wywnioskowano
tam, że za 20-30 lat młodzi będą komunikować się tylko za pomocą Internetu, bo
nie będą potrzebować bezpośrednich rozmów. Tak ich świat uczy. W tym temacie
można by było wiele powiedzieć, bo trudno nie zgodzić się tym, co obserwujemy
na co dzień. Niestety świat i jego wartości upadają. Wystarczyło popatrzeć na
dzieci, które ten pan prowadził. Na szczycie nie interesowały ich góry, ale raczej
przeglądały zawartość swoich smartfonów i rozmawiały na ich temat. Kto by
pomyślał, chociażby w moich czasach, żeby dzieci miały tak drogie telefony… Wracając
do gór, my patrzeliśmy na nie zupełnie inaczej. Cieszyliśmy się wspaniałą
wiosną oraz tym, co widzimy dookoła. Staraliśmy się chłonąć każdy widok i odpoczywać
od wielkomiejskiego zgiełku.
Podsłyszeliśmy, że wycieczka planuje wracać przez Durbaszkę
na stronę Polską do Jaworek. Nie czekaliśmy więc dłużej i zaczęliśmy schodzić. Bardzo
szybko doszliśmy do przełęczy. Na drugim stromym podejściu mijaliśmy kolejną
wycieczkę idącą na Wysoką. Dwóch chłopaków zapytało nas, czy widzieliśmy grupę,
bo oni szli jako ostatni. Trzecie skaliste podejście obeszliśmy leśną ścieżką,
dzięki czemu dziewczyny nie musiały się męczyć. Dalej wracaliśmy lasem na
Durbaszkę. Ponownie ucichło dookoła i wszędzie panowała wiosna. Korzystaliśmy z
tej niesamowitej ciszy. Szliśmy powoli przyglądając się górom w oddali. Co
chwilę chmury zasłaniały słońce i po chwili ponownie nam świeciło. Patrzeliśmy
również na stare drzewa w drodze na Wysoki Wierch, ponieważ po prawej stronie ścieżki
rosły pojedynczo i wyglądały okazale na tle zielonych gór. Najbardziej jednak radował
mnie niesamowity spokój. Tego właśnie potrzebowałem najbardziej, by odciąć i
wyciszyć się od wszystkiego, i nasycić oczy świeżą, wiosenną zielenią. Podchodząc
na szczyt Wysokiego Wierchu cieszyliśmy się jeszcze z jednego widowiska. Paź
królowej – motyl, który w Polsce jest pod ochroną – występował tu bardzo
licznie. Nawet podsumowałem to, co przed chwilą zobaczyliśmy, słowami: „w
Polsce te motyle są na skraju wyginięcia i jeden można zobaczyć raz na kilka
lat, a tutaj sześć się gania nad głową”. Nie tylko widzieliśmy te sześć motyli,
ale wraz z każdym krokiem z kolejnych zarośli wylatywały następne. Wszędzie
fruwały dookoła nas. Poświęciliśmy im więcej czasu przyglądając się ich żółtym
skrzydłom z czerwonymi i niebieskimi zdobieniami w czarnych obwódkach. Ten
widok z pewnością zachwycił każdego, kto wiedział, jak rzadko występujący to
jest motyl w Polsce. Na wierzchołku zatrzymaliśmy się, ale nie na długo. Wiał
dość chłodny wiatr i kiedy słońce znikało za chmurami nagle spadała temperatura.
Z tego względu postanowiliśmy, że idąc tą samą drogą, którą przyszliśmy, usiądziemy
pod jakimś małym wzniesieniem pod krzakami. Za szczytem Wysokiego Wierchu zeszliśmy
na żółty szlak. Ponownie przechodziliśmy przez niewielki zalesiony teren. Przez
chwilę mogliśmy odetchnąć od chłodnych podmuchów wiatru. Tuż za granicą
karłowatych lasów usiedliśmy pod krzakami. Wszyscy cieszyliśmy się spokojem, ponieważ
wiatr tutaj już nie dokuczał.
Czytaj również: Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem, Czerwona Ławka, Maria 5, Zbójnicka Chata, Chata Teryho, Ciemniak zimą, szlak na Ciemniak
Super wycieczka. A ta żmija to zapozowała jak modelka do zdjęcia! ;)
OdpowiedzUsuń