Trasa: Palenica Białczańska - Mięguszowiecka Przełęcz pod
Chłopkiem - Czarny Staw Pod Rysami - Rysy - Popradzkie Pleso - Osterva -
Batizovske Pleso - Slezky Dom - Polsky Hreben - Vychodna Vysoka - Rohatka -
Velka Studena Dolina - Mala Studena Dolina - Lodowa Przełęcz - Dolina Javorowa
– Łysa Polana.
Na mapie pogodowej zobaczyłem, że przez cztery kolejne dni
ma być mnóstwo słońca. Obowiązkowo chciałem wykorzystać takie warunki. Długo
zastanawiałem się kto da mi urlop na tyle dni i jaką ewentualnie trasę mógłbym
wybrać. Sprawa z urlopem ułożyła się sama, ponieważ przeniesiono mnie na inną
linię, a lider tamtej linii bez problemu dał mi cztery dni wolnego. Teraz
obmyślałem plan – gdzie iść… Jako, że dobra pogoda przydarzyła się w sierpniu,
to obowiązkowo musiałem odwiedzić Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem ze
względu na piękny kwiat, którego podziwiam co roku. Mowa oczywiście o kukliku
rozesłanym, charakteryzującym się czerwoną „włochatą” głową. Jest niezwykły ze
względu na swój kształt. Jako, że nie mogłem liczyć na drugą osobę, która
dołączyłaby do mnie, musiałem zdać się na środki komunikacji publicznej.
Postanowiłem, że dojadę do Zakopanego i później pierwszym busem do Morskiego
Oka. Przejście drogi asfaltowej do Morskiego Oka zajmuje mi zwykle 1h 16min do
1h 19min, dlatego wiedziałem, że zdążę jeszcze przed tłumami i będę cieszyć się
wspaniałą pogodą, widokami oraz ciszą w górach.
Wyruszyłem tak, jak zaplanowałem. Do Zakopanego dotarłem w
nocy, dzięki czemu udało mi się załapać na pierwszego busa do Morskiego Oka. O
tej porze swoją wędrówkę rozpoczęło około sto osób, ale dzięki utrzymywaniu
szybkiego tempa, wyprzedzałem je kolejno tak, że za Wodogrzmotami Mickiewicza
szedłem już tylko sam. Cieszyła mnie przepiękna bezchmurna i słoneczna pogoda.
Czułem lato w pełni. Pomyślałem, że nawet jeśli idę samemu, to i tak na pewno
kogoś spotkam na szlaku i będę miał z kim porozmawiać. Do Morskiego Oka
dotarłem dokładnie w 1h 16min, co dawało mi sporą przewagę nad pierwszymi tłumami.
Teraz bez odpoczynku obrałem cel na Czarny Staw pod Rysami. Stamtąd chciałem
iść na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem. Droga do Czarnego Stawu trochę
dłużyła mi się, a to ze względu na piękne odbicia gór w Morskim Oku. Co chwilę
przystawałem, żeby zrobić zdjęcie. Zachwycałem się soczystą zielenią traw i
spokojem, którego jeszcze nikt, oprócz mnie, nie zdążył zmącić. Obchodząc
Morskie Oko dostrzegałem, jak zmienia się odbicie gór w jego wodach. Z początku
widziałem Mięguszowieckie Szczyty i Mnicha, a teraz podziwiałem Miedziane i Opalone.
Na podejściu na Czarny Staw pod Rysami postanowiłem nieco podgonić tempo, żeby
zostawić sobie dużą przewagę nad tłumami ludzi, z którymi zaczynałem wędrówkę. Odcinek
z Morskiego Oka na Czarny Staw zajął mi dwadzieścia pięć minut. Teraz widziałem,
jak wielką miałem przewagę, ponieważ większość ludzi zatrzymało się nad Morskim
Okiem przy schronisku. Tylko nieliczni szli dalej – z pewnością na Rysy.
W drodze na przełęcz, uskoki skalne, czy siedem klamer,
które można tam zobaczyć, nie sprawiały nam problemów. Wcześniej przeszliśmy wiele
tego typu szlaków, dlatego nasz stał się kolejnym na liście, który chcieliśmy
przejść. Na jednym z uskoków, gdzie jest klamra, a skały schodzą się do siebie
pod ukosem, wspomniałem o pewnej Ewelinie, którą prowadziłem tą samą trasą trzy
lata temu, ze względu na brak doświadczenia górskiego. Sama powiedziała wówczas,
że nie przejdzie tej trasy z powodu trudności i braku doświadczenia górskiego.
Wymieniłem ją w kontekście tego, że kiedy wyruszałem samemu, to zawsze spotkałem
kogoś ciekawego i raczej nigdy nie kontynuowałem swojej wędrówki w pojedynkę.
Tak zwykle miałem w Tatrach. Zauważyłem coś jeszcze. Nakładając obrazy z
czterech kolejnych lat (2007-2011) zaobserwowałem postępujące zamieranie lasów
tatrzańskich. Coraz więcej pojawiało się szarych plam utworzonych z martwych
drzew i o zwiększającym się rokrocznie promieniu, co wywoływało u mnie myśl, że
kiedyś lasy tatrzańskie będą wyglądały tak samo, jak w Beskidzie Śląskim... Aż
strach było myśleć, ale tych plam widziałem coraz więcej... Dlatego dopowiedziałem:
kto może, niech odwiedza Tatry teraz, bo później może być... za późno – nie będą
już takie piękne. Wspomniałem też o czterdziestoletniej kobiecie, którą
oprowadzałem po szlakach Czerwonych Wierchów, a w szczególności miałem na myśli
niebieski z Małołączniaka po tym, jak stwierdziła, że mieszka w Zakopanem i
jest jej wstyd, gdy turyści pytają ją o szlaki, a ona sama nie zna ich i nawet
nie wiedziała, że takie miejsca istnieją. Dzięki temu mieliśmy temat do rozmowy
i wymienialiśmy się naszymi doświadczeniami. Za rok planowałem moją większą
wyprawę w Alpy, dlatego wybrałem tak długą trasę, o czym później
dopowiedziałem. Na Przełęcz pod Chłopkiem dotarliśmy po godzinie 10.06 rano.
Zachwycaliśmy się idealną pogodą, bezchmurnym niebem i w drodze – tuż pod
przełęczą – pokazałem kuklika rozesłanego. Stwierdzili, że byli tu kilka razy,
ale nigdy nie zwrócili na niego uwagi. Przyznali, że jest niezwykły. Dzięki
temu mogłem opowiedzieć Irkowi i Natalii historię, jak to się zaczęło, że co
roku przyjeżdżam na Przełęcz pod Chłopkiem. Pomimo późnej części sierpnia
kwiaty trzymały się bardzo dobrze. Nad urwiskami widzieliśmy wszędzie mnóstwo
czerwonych główek oświetlanych przez słońce. Zwracaliśmy uwagę nie tylko na te
małe rzeczy, ale również na kilka stawów, które mogliśmy stąd podziwiać.
Przepięknie prezentował się stąd Wielki Hińczowy Staw, Morskie Oko, kawałek
Czarnego Stawu pod Rysami, czy też najwyższe szczyty Tatr i widok na Koprovsky
Stit 2363 m n.p.m. Na przełęczy dodatkowo wyciągnąłem flagę ze zdjęciami z gór,
na której widniał duży napis „pozdrowienia z gór wysokich”. Obowiązkowo
zrobiliśmy sobie zdjęcie, pozdrawiając tym samym innych.
Pięknymi widokami cieszyliśmy się bardzo długo. Jednak
nadszedł czas, by schodzić. Postanowiliśmy, że zejdziemy razem do Czarnego
Stawu pod Rysami i tam się pożegnamy. Zejście upływało w miłej atmosferze. Podziwialiśmy
zieleń traw, kaskady i inne piękne miejsca. Przy kaskadach zatrzymałem się i
opowiedziałem o kolejnych ciekawostkach tego szlaku. W rejonie kaskady, którą
przecina szlak, nieco ponad ścieżką widać większą połać porośniętą żywo
zielonym mchem. Jedno miejsce przypominało człowieka leżącego na plecach z
wyciągniętymi rękoma do góry zarośniętego mchem. Ten widok bardzo nas
zachwycał. Jeszcze inną ciekawostką, o której musiałem obowiązkowo wspomnieć,
to odpowiedni czas przybycia nad kaskady. W godzinach 10.30 – 11.30 w sierpniu
przechodzi przez nie granica słońca i cienia, dzięki czemu wody, które przepływając
przez ostre skały rozszczepiane są na pojedyncze kropelki i przez to mienią się
tysiącami barw. Widowisko jest tak niezwykłe, że co roku przyjeżdżam podziwiać
je tak samo, jak kuklika rozesłanego. Schodząc niżej wspomniałem jeszcze o
„przebieralni”, czyli o wielkim głazie leżącym na buli, gdzie ludzie zwykle
przebierają się, bo tam nie widać niczego ze szlaku. Głaz wyróżnia się swoimi
rozmiarami i położeniem, ponieważ na buli stoi sam, jakby go tam zrzucono.
Zdążył zarosnąć już paprociami i mchem.
Pomału docieraliśmy do Czarnego Stawu pod Rysami. Pożegnałem
Irka i Natalię i teraz pozostałem sam. Teraz była najlepsza pora, by podziwiać
głębię kolorów nad Czarnym Stawem pod Rysami. Słońce oświetlało go prawie w
pełni, a wody mieniły się dziesiątkami odcieni turkusu, zieleni i błękitu. Ten
widok zawsze mnie przyciągał – podobnie, jak poranne Morskie Oko. Ze względu na
porę dnia wiedziałem, że będę musiał dołączyć do tłumów ludzi idących na Rysy.
Tego raczej nie dało się uniknąć. Okrążając Czarny Staw nagle zauważyłem…
spadającego wspinacza z Wyżniej Świany Czarnostawiańskiej Mięguszowieckiego
Kotła. Widziałem moment oderwania się od skały i kilkudziesięciometrowy lot
tego pana. Na końcu uderzył z dużą prędkością o stromy trawiasty stok, po czym
nieprzytomny stoczył się trochę niżej. Zaledwie po krótkiej chwili usłyszałem
śmigłowiec – to znaczy, że ktoś zdążył już poinformować o wypadku. Działania
odbywały się bardzo szybko, ponieważ przygotowano śmigłowiec przy schronisku
Morskie Oko, dzięki czemu ratownicy mogli podjąć akcję natychmiastowo. W tym
momencie rozpocząłem okrążanie Czarnego Stawu pod Rysami, żeby nie stać na
drodze przelotu śmigłowca, bo zwykle pilot przelatuje tam, gdzie gromadzi się
najwięcej ludzi, a dodatkowo siła wiatru wytwarzana przez łopaty jest tak duża,
że woda ze stawu jest rozwiewana we wszystkich kierunkach. Z tego powodu,
szybkim tempem, poszedłem czerwonym szlakiem na Rysy, żeby zatrzymać się
dopiero przy pierwszym płacie śnieżnym. Tam z pewnością nie przeszkadzałbym w
akcji. Przyglądałem się, jak tłumy gapiów – turystów wypoczywających nad
Czarnym Stawem – nagle zaczęły uciekać, ponieważ siła nośna śmigłowca wyrzucała
ogromne ilości wody ze stawu między innymi na nich. Wszyscy dostali zimny
prysznic, ponieważ wody z tatrzańskich stawów nawet w lecie są lodowate. Ja
tymczasem przyglądałem się temu wszystkiemu z boku, z dala od tłumów.
Teraz rozpocząłem podejście na Rysy. Wiedziałem, że szlak
będzie wymagający kondycyjnie i na dodatek wędrówkę zaczęły już całe masy
ludzi. Nawet gdybym poszedł szybciej, to w pewnym momencie stanąłbym w „korku”
w drodze na szczyt, dlatego raczej utrzymywałem stałe tempo i nie wyprzedzałem
nikogo. W międzyczasie przyglądałem się żółtym kwiatom rosnącym przy szlaku i innej
roślinności, która jest charakterystyczne dla tego miejsca. Kamienne schody
ponad płatem śnieżnym, który nigdy się nie topi, stawały się coraz bardziej
strome i przez to bardziej męczące. Znane są ze stromości, ponieważ ułożono je,
jak gdyby na „półtorej kroku”. Podchodząc, zachwycałem się jeszcze pięknymi
dwoma kamieniami zanurzonymi pod powierzchnią lustra wody Czarnego Stawu. W
międzyczasie widziałem, jak śmigłowiec zabiera poszkodowanego i nagle po tym wydarzeniu
wszystko ucichło. Każdy szedł dalej w swoje zaplanowane strony. Nieco wyżej, na
kamiennych schodach zauważyłem gołębia powoli wskakującego na kolejne stopnie.
Inni przechodzili obok niego, nie zauważając go. Zwróciłem uwagę innym, że na
kamieniu siedzi gołąb prawdopodobnie ze zranioną nogą. Widząc, że jest
zagrożony lekko popychałem go, żeby zszedł w prawo ze schodów na trawę. Wtedy
nikt nie zadeptałby go przypadkowo. Podchodząc w rejon Buli pod Rysami cieszyłem
się przepięknym widokiem na Morskie Oko i Czarny Staw „zamknięte” w skalną
u-kształtną bramę. To ujęcie niezmiennie króluje na pocztówkach z Rysów. Ponad
bulą trasa jeszcze trochę prowadziła skalnymi schodami, po czym rozpoczęły się
odcinki ubezpieczone łańcuchami. Z pewnością występują tu najdłuższe fragmenty z
łańcuchami w Tatrach ciągnące się praktycznie pod sam szczyt. Nieco wyżej
spotkałem starszą kobietę w białej bluzce, która bardzo bała się tego szlaku i płacząc
mówiła: „po co ja tu przyszłam?”. Nie chciała zawracać, bo wiedziała, że będzie
miała jeszcze trudniej. Ludzie mówili, żeby dokończyła przejście i zeszła na
stronę słowacką, bo tam nie ma takich trudności, a stamtąd kursują busy do
Zakopanego. Widząc ją postanowiłem, że pomogę jej w wędrówce na szczyt. Przy
każdym łańcuchu podpowiadałem, gdzie ma stawiać kroki i od której strony trzeba
złapać się łańcucha. Przez większą część trasy szła wystraszona, ale
przynajmniej równym krokiem, dzięki czemu dość szybko pokonywała trudności na
szlaku. Najbardziej obawiałem się ostatniej przełęczy pod szczytem, ponieważ
trzeba tam przejść nad dużą przepaścią ubezpieczoną trzema odcinkami łańcuchów.
Spodziewałem się, że nad nią będzie wystraszona najbardziej. Tak w rzeczywistości
było, ponieważ zobaczyła tłumy ludzi czekających w kolejce na przejście tego
odcinka. Dodatkowo inni czekali, żeby zejść ze szczytu. Na przełęczy zrobiło
się nerwowo, ale uspokajałem kobietę mówiąc, że przejdziemy ten fragment razem
i ludzie poczekają, bo najważniejsze jest bezpieczeństwo. W takich sytuacjach
nie wolno nikogo poganiać, bo wtedy najłatwiej popełnić błąd. Po drodze
spotkaliśmy inne dwie kobiety, które przeczytały o możliwości przejścia ze
Słowacji przez Rysy na stronę polską. Obie płakały, bo nie zdawały sobie
sprawy, że po polskiej stronie występuje tyle trudności. Dla nich szlak na Rysy
okazał się nie do przejścia, bo nie mając doświadczenia i obycia z łańcuchami
od razu „wypuściły” się na taką trasę. Osoby, chodzące po Tatrach regularnie,
nie narzekają na trudniejsze miejsca tego szlaku, dlatego zawsze polecam go
tylko tym, którzy przeszli już kilka innych tras w Tatrach. Trzeba pamiętać, że
z chodzenie po górach ma dawać radość, a wyjście bez doświadczenia na szlaki z
ubezpieczeniami może bardzo łatwo zniechęcić.
Po przejściu najtrudniejszego odcinka, jakim była z
pewnością przepaść pod szczytem, doszliśmy na wierzchołek razem. Podziękowałem
tej kobiecie za wspólną wędrówkę i powiedziałem, że teraz będzie miała o wiele łatwiej
po stronie słowackiej. Nie musiała szukać szlaku, bo wystarczyło iść za ludźmi.
Pożegnaliśmy się i znowu pomyślałem, ze będę samemu przechodził kolejną część zaplanowanej
trasy. Za chwilę, na szczycie Rysów, trzy dziewczyny: Asia z Zakopanego, Asia z
Krakowa i Magda z Zakopanego (a wszystkie poznały się przez Internet) pytały
ludzi o szlak na Słowację i możliwość dojazdu do Zakopanego. Wtedy opowiedziałem
im, jak wygląda zejście oraz jak można łatwo dojechać do Zakopanego. Wtedy Asia
z Zakopanego zaproponowała mi, żebyśmy wszyscy schodzili razem. Zgodziłem się.
Dziewczyny zadawały mi dużo pytań, między innymi chciały wiedzieć, gdzie
zacząłem moją trasę i dokąd idę. Opowiedziałem o Przełęczy pod Chłopkiem, o
Rysach i o Ostervie, którą zamierzałem odwiedzić jeszcze dzisiejszego dnia. Obie
Asie i Magda zdziwiły się długością trasy i martwiły się, że niepotrzebnie mnie
spowolnią. Dla mnie czas nie miał znaczenia, ponieważ wiedziałem, że choćby po
zachodzie słońca, to i tak dojdę na miejsce. Zresztą założyłem, że będę spać w
nieznanym mi miejscu, gdzieś pomiędzy skałami. Z Rysów zaczęliśmy schodzić
razem. Opowiadaliśmy o naszych przygodach górskich i o tym, jak piękna to jest pasja.
Wszystkie dziewczyny mówiły o tym, jak pokochały góry i co już zdążyły zobaczyć.
Dopowiedziały też o marzeniach tatrzańskich, takich jak: Orla Perć, czy Rysy, z
których właśnie teraz schodziliśmy. Rozmawiało nam się bardzo przyjemnie.
Zatrzymaliśmy się w okolicach Chaty pod Rysami 2200 m n.p.m., ponieważ Asia
obowiązkowo chciała zobaczyć najsłynniejszą ubikację w Tatrach, znaną z
przepięknych widoków. Poszliśmy w to miejsce. Utworzyła się kolejka, bo
większość turystów przychodziła, żeby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Nieco poniżej
schroniska, na szlaku, witają chorągiewki podobne do tych z Himalajów oraz
drewniana rzeźba z napisem „Witajcie” w kilku językach. Przy bezchmurnym niebie
było tu bardzo pięknie i kolorowo. Szlak z pewnością zachęcał do dalszej
wędrówki. Zrobiliśmy sobie zdjęcia na tle kolorowego widoku. Wtedy obie Asie
zapytały mnie od jak dawna chodzę po górach i dlaczego chodzę samemu i czy się
nie boję. Dla mnie najlepszym wytłumaczeniem dwóch ostatnich kwestii stał się fakt
tego, co udało mi się zobaczyć do tej pory. Powiedziałem, że gdybym miał być
zależny od innych, dużo z tych rzeczy bym wcale nie zobaczył, ponieważ wiele
wyjazdów nie doszłoby do skutku, stąd zawsze jestem zdecydowany iść samemu, w
przypadku, gdy nie potrafię znaleźć nikogo chętnego.
W drodze powrotnej z Rysów podziwialiśmy wspaniałe Żabie
Plesa. O tej porze skrzyły się od promieni słonecznych. Wyglądały jak mieniące
się złoto, stąd widok bardzo zachwycał. Na trasie zrobiliśmy sobie również
zdjęcie z wcześniej opisaną flagą z pozdrowieniami z gór wysokich. Dziewczynom
ten pomysł bardzo się spodobał i zapytały o szczegóły techniczne, jak się
przygotowuje takie coś, ile to kosztuje, itp. Przez całą drogę mieliśmy wiele
tematów do omówienia, stąd trasa upływała nam bardzo szybko. Jak się okazało
Asia z Zakopanego i Magda i były recepcjonistkami w ośrodku SPA w Zakopanem
„Maria 5”. Asia z Zakopanego zaproponowała mi, żebym po całej wyprawie
przyszedł do nich do ośrodka i zaprezentował zdjęcia z wędrówki oraz chciały
mnie koniecznie zapoznać z Marią – 52-letnią kobietą – która okazała się wielką
pasjonatką gór. Głównie z tego powodu zależało im na tym spotkaniu. Zgodziłem
się. Na szlaku wymieniliśmy się numerami telefonów, żebym po przejściu całej mojej
zaplanowanej trasy mógł dogadać szczegóły, gdzie się spotkamy. Dzień upływał szybko
w miarę prowadzenia dalszych rozmów. Zatrzymaliśmy się na drewnianym mostku,
gdzie szlak rozwidlał się na ten prowadzący do Popradzkiego Plesa i na ten
prowadzący na Koprovsky Stit. Nie potrafiliśmy się rozstać, ponieważ
prowadziliśmy długie rozmowy. W końcu powiedziałem dziewczynom, żeby się
spieszyły, ponieważ jest już późna pora i mogą nie zdążyć na ostatni bus. Asia
z Zakopanego długo mnie ściskała, a później pożegnaliśmy się wszyscy.
Rozeszliśmy się w swoje strony.
Ponownie zostałem sam. Dnia ubywało, dlatego obrałem za cel
Ostervę – kondycyjny szlak, który zdaje się nie kończyć. Składał się z
niezliczonych trawersów. Obawiałem się, że jeśli kogoś spotkam podczas
podchodzenia, to może mnie zapytać dokąd idę o tej porze. Słowackie Tatry
rządzą się swoimi prawami i wysokimi karami, dlatego nie chciałem rzucać się w
oczy. Postanowiłem, że jeszcze przed zachodzącym słońcem pójdę tak, co nikt
mnie nie zauważy. Ludzie raczej kierowali się tylko w jednym kierunku – wracali
do schronisk. Ja tymczasem zacząłem podejście od Popradzkiego Plesa. Po drodze
minąłem kilkoro ludzi, ale nikt nie pytał mnie o moje plany. Za kilkanaście
minut na szlaku całkowicie ucichło… Pozostałem sam, wiedząc, że za niedługo
zastanie mnie noc. Rozglądałem się za płaskim miejscem, gdzieś pomiędzy
kosodrzewiną, żeby się wyspać. Jako, że nie mogłem wyszukać dobrego miejsca,
postanowiłem, że dojdę na przełęcz Osterva 1977 m n.p.m. i tam coś poszukam. Spanie
w takim ternie dla mnie nie jest czymś obcym, dlatego cieszyłem się na tą myśl.
Pomimo napisu na strzałce „1h” pomyślałem, że nie uda mi się osiągnąć tego
czasu. Kiedyś tędy szedłem, stąd wiedziałem, że nawet, kiedy utrzymam pełne moje
tempo, to i tak nie zdążę. Liczyłem się z tym, że zastanie mnie zmrok na
szlaku. W rzeczywistości w około dwóch trzecich drogi na przełęcz niebo dopiero
bardziej pociemniało. Mimo wszystko szedłem do końca. Na Ostervie pojawiłem się
ponad pół godziny po zachodzie słońca. Zszedłem na prawo od szlaku i tam
znalazłem kilka płaskich miejsc, gdzie mogłem się wyspać. Poszedłem nieco dalej
tak, żebym nie rzucał się w oczy i rozłożyłem się ze śpiworem pomiędzy
kosodrzewiną, a kamieniami leżącymi obok w dużych ilościach. Temperatura
wynosiła +9°C, więc mogłem spać komfortowo. Nie musiałem obawiać się dzikich
zwierząt z powodu wysokości, na którą niechętnie przychodzą. Kiedy położyłem
się w śpiworze patrzyłem na gwiazdy i podziwiałem, jak niebo ciemnieje
odsłaniając coraz więcej migoczących światełek. Ten widok bardzo mi utkwił w
pamięci i cieszę się, że mogłem właśnie w tym miejscu spędzić noc. Bardzo
ciekawiło mnie Batyżowieckie Pleso (Batizovske Pleso). Zastanawiałem się, jak
tam jutro będzie, ponieważ w moim umyśle Batyżowiecki Staw zapisał się jako
zaciszny, przepiękny widokowo i zawsze z ciekawymi chmurami dodającymi uroku
całej okolicy. Liczyłem, że jutro zobaczę to samo, będąc zupełnie sam.
Jak zawsze, w przypadku takich wypraw, postanowiłem, że
wstanę bardzo wcześnie i wyruszę przed wschodem słońca. Poranek miał mi
zapewnić spokój i przepiękne widoki pod Batyżowieckim Plesem 1884 m n.p.m. oraz
wejście na Małą Wysoką 2429 m n.p.m. w zupełnej ciszy bez tłumów. Jak
postanowiłem, tak zrobiłem. Nad ranem, po godzinie 5.00 zjadłem garść
herbatników, jedną czekoladę i wyruszyłem Tatrzańską Magistralą do Śląskiego
Domu 1600 m n.p.m. Po drodze zatrzymałem się pod Batyżowieckim Plesem. Jak
zawsze, staw zachwycił mnie swoim pięknem, spokojem okolicy i niezwykłymi
widokami. Chociaż nie mogłem liczyć na niepofalowane wody tworzące lustro,
gdzie mógłbym zobaczyć odbicia tatrzańskich szczytów, to jednak cieszyłem się
pięknymi kolorami i wczesną porą dnia, dzięki czemu ponownie to miejsce zapisało
się w moich myślach, jako zaciszne, bardzo ciekawe i nieco zapomniane przez
innych, ale za to bardzo atrakcyjne. Idąc dalej, podziwiałem kosodrzewinę,
która za stawem tworzy bardzo zwartą strukturę tak, że nie wytyczono tu żadnej
ścieżki. Wśród zieleni nie widać nawet ani jednego kamienia. Tutejszą
kosodrzewinę widać z daleka jako ogromny „zielony dywan”. Nigdzie indziej
takiego nie spotkałem. Za około godzinę dotarłem do Śląskiego Domu. Zegarek
wskazywał 8.00 godzinę. Spotkałem tylko kilkoro turystów. Nie liczyłem nawet,
że o tej porze zobaczę tłumy, co mnie bardzo cieszyło. Spokój poranka zachęcał
mnie do jak najszybszego wejścia na Polski Grzebień 2200 m n.p.m., skąd dalej
żółtym szlakiem mogłem wejść na Małą Wysoką 2429 m n.p.m. Właśnie ten cel sobie
obrałem dzisiejszego dnia. Pomimo wczorajszej długiej trasy nie czułem
większego zmęczenia. Dobry sen w okolicznościach przyrody pozwolił mi wypocząć
tak, jak trzeba. Teraz podchodziłem obok Wielickiego Plesa zachwycając się jego
paletą barw złożonej z odcieni zieleni, turkusu i błękitu. Bardzo lubiłem to
miejsce ze względu na niezwykła przyrodę. Nieco wyżej przechodziłem obok
Wielickiego wodospadu, którego spadające wody mogłem usłyszeć, będąc znacznie
niżej. W jego rejonie można zaobserwować niespotykaną rzecz. W październiku,
kiedy noce są bezchmurne i mroźne, a za dnia świeci słońce, można tutaj
doświadczyć „padającego” deszczu ze skał, przy bezchmurnym niebie, ponieważ po
prawej stronie wodospadu z pionowych ścian skalnych skapuje mnóstwo
pojedynczych kropelek. Spadając na trawę zamarzają, zamykając każde źdźbło w
osobnej, lodowej rurce. Kępy traw wyglądają wówczas niczym lodowe pająki. Widok
jest bardzo niezwykły, dlatego przechodząc tędy przypomniałem sobie o
październikowych atrakcjach.
Nieco wyżej, nad wodospadem, szlak prowadził Wielicką
Doliną. Ścieżkę wytyczono bezpośrednio na Polski Grzebień. Dolina słynie z
kolorowych „ogrodów”. W lipcu kwitną tu kwiaty o różnych barwach (stąd nazwa
Wielicki Ogród) i można spotkać w okolicznych zaroślach i skałach największe
gromady świstaków. Mi udało się je zobaczyć. Widziałem dwa świstaki obrócone
tyłem do mnie, siedzące na skałach. Dodatkowo słyszałem ich donośny gwizd.
Pomimo późnej części miesiąca sierpnia, kwitły jakieś fioletowe kwiaty.
Przyglądałem się im i cieszyłem się, że lato jeszcze nie odeszło, choć kolor
traw pomału sugerował, że jesień jest już bardzo blisko… Kolejnym punktem na
trasie stało się Długie Pleso. Pamiętałem go jako staw o najczystszych i
najchłodniejszych wodach w Tatrach. Jego barwa podczas słonecznego dnia bardzo
przyciągała wzrok. Wyróżniał się bardzo jasnym błękitem i możliwością oglądania
kamieni i większych skał na jego dnie. Idąc swoim tempem zauważyłem jakieś dwie
osoby. Dołączyłem do nich. Były to dwie kobiety w średnim wieku ze Słowacji,
które wybrały się na Polski Grzebień. Nazywały się Natasha i Ruzzi, co w naszym
języku oznaczało Natasza i Róża. Róża była trochę tęższej budowy, ale mimo
wszystko szła dzielnie i nie narzekała na stromiznę. Mówiłem jej „Rózia”. Cieszyła
się, że mogła przechodzić tą trasę, ponieważ bardzo podobały jej się widoki na
góry wysokie. Poznaliśmy się i pomimo innego języka rozumieliśmy co do siebie mówimy.
Nawet kiedy omawiały jakieś skomplikowane choroby, mogłem wywnioskować z
podobieństwa słów o co chodzi. Poszliśmy razem w kierunku Polskiego Grzebienia.
Pomagałem im na odcinku z łańcuchami tuż przed przełęczą. Z tego miejsca Długi
Staw prezentuje się bardzo pięknie. Dodatkową atrakcją na Polskim Grzebieniu
jest nietypowy drogowskaz – jest to pomalowane, okorowane drzewo, na którym
umieszczono tablice informacyjne. Natasha wspomniała, że jej mąż teraz wchodzi
z przewodnikiem na Gerlach, dlatego tutaj jest ze swoją koleżanką. Kobiety
poprosiły mnie, żebym zrobił im zdjęcia i później wysłał je mailem, kiedy wrócę
do domu. Tak też zrobiłem, przez co bardzo się ucieszyły. Rozmawiając ze sobą,
powiedziałem Ruzzi, że zawsze, kiedy idę na Małą Wysoką trafiam na tak piękną
pogodę. Dzisiaj mieliśmy nie inaczej. Błękit nieba zachwycał.
W tym miejscu pożegnałem się z poznanymi kobietami i
poszedłem w samotności na Małą Wysoką. Ludzie dopiero schodzili się z niższych
partii gór, dlatego miałem zapewniony spokój na szczycie i wspaniałe widoki. Na
wierzchołek poszedłem swoim, szybkim tempem. Podziwiałem wspaniałą bramę skalną
(zwaną przeze mnie Bramą Samsona) i widoki dookoła. Mała Wysoka, jak zawsze
zachwycała mnie przepięknymi, rozległymi panoramami. Na szczycie siedziało
tylko kilka osób i widzieliśmy stąd, jak większe grupy zaczynają podchodzić.
Zrobiłem kilka ujęć, żeby uwiecznić wspaniałe widoki i rozpocząłem schodzić tym
samym, żółtym szlakiem, ponieważ nie ma innej możliwości. Kiedy dotarłem na
Polski Grzebień nie spotkałem już Natashy i Ruzzi. Poszedłem więc w dół –
niebieskim szlakiem do Doliny Białej Wody, skąd na prawo chciałem skierować się
na osławioną Rohatkę 2200 m n.p.m. Znana jest z trudności i przepaścistego wejścia.
Wybrałem ten szlak, żeby przypomnieć sobie przebieg trasy. Podchodząc coraz
wyżej zauważyłem, że wytyczono dwie drogi. Jedna prowadziła łańcuchami, a druga
klamrami. Mogłem wybrać. Ja wybrałem tą z klamrami, ponieważ wcześniej szedłem
tam, gdzie są łańcuchy. Dokładnie sfotografowałem wszystkie ubezpieczenia, żeby
pokazać innym, którzy będą mnie pytać o poziom trudności. Przejście na drugą
stronę odbywało się bez zabezpieczeń na szlaku. Po drugiej stronie Rohatki
podziwiałem widoki na Zbójnickie Plesa i widziałem w oddali Zbójnicką Chatę. Postanowiłem,
że dojdę tam jeszcze dzisiaj i dalej skieruję się do Rainerovej Chaty, schodząc
Wielką Staroleśną Doliną. W rejonie Zbójnickiej Chaty zatrzymałem się, by
podziwiać piękne widoki. Jednak nie tylko panoramy przykuły moją uwagę. Po
prawej stronie, na grani, zauważyłem odpadający duży fragment skalny. Wywołał
mnóstwo hałasu i pociągnął za sobą kamienną lawinę. To zdarzenie wywarło na
mnie ogromne wrażenie, ponieważ niecodziennie widuje się odpadający fragment
góry. Po raz kolejny doświadczyłem potęgi gór i tego, jak mogą być
nieprzewidywalne. Schodząc doliną przyglądałem się pięknym fioletowym i
granatowym kwiatom – dzwoneczkom, oraz ogólnemu widokowi na dolinę. W planach
miałem jeszcze zejście do Rainerovej Chaty i wejście Małą Staroleśną Doliną do
Chaty Teryha z noclegiem w okolicznych skałach. Jako, że chmur na niebie
przybywało, trochę martwiłem się, czy dobra pogoda utrzyma się do końca dnia.
Mimo wszystko postanowiłem że zejdę do Rainerovej Chaty. Kiedy szedłem przez
las widziałem, że chmury, które są na niebie nie są groźne, jednak ze względu
na szlak prowadzący doliną z potokiem nie mogłem zostać na noc. Spodziewałem
się niedźwiedzi. Stwierdziłem, że skoro pozostały dwie godziny do zachodu
słońca, to zdążę jeszcze wejść Małą Doliną Staroleśną do Chaty Teryha za dnia.
W rejonie Chaty Rainerovej widziałem tłumy ludzi wracających
z różnych stron gór. Tylko ja jeden obrałem przeciwny kierunek – szedłem do
góry. Pozdrawiałem mimo wszystko ludzi, bo uważam to za dobry zwyczaj. W drodze
miałem czas na podziwianie kwiatów oraz potoku płynącego doliną. W jego pobliżu
rosły dorodne, samotne świerki, które przyozdabiały okolicę. Wraz z wysokością
ubywało drzew i ponownie mogłem patrzeć na wspaniałe widoki na najwyższe
szczyty Tatr Wysokich. Góry niestety częściowo przykrywały chmury. Około
półtorej godziny zajęło mi wejście Małą Doliną Staroleśną do Chaty Teryha.
Kiedy słońce zachodziło, skały przyjęły bardzo piękny, ciepły pomarańczowy kolor.
Po zachodzie chmur ciągle przybywało. Nawet zaczął padać deszcz. Wiedziałem, że
w takim deszczu się nie wyśpię pomiędzy skałami, ponieważ wszystko by mi
przemokło. Zdecydowałem się na nocleg w Chacie Teryha 2015 m n.p.m. Za nocleg
zapłaciłem 15 EUR. W cenie był wliczony suchy prowiant lub śniadanie. Jako, że
lubiłem wyruszyć jak najwcześniej umówiłem się, że o godzinie 6.00 rano pobiorę
suchy prowiant i wyjdę na szlaki. W chacie rozmowy przy alkoholu trwały do
późnej nocy (to chyba główny powód, dla którego od wielu lat nie sypiam w
schroniskach – bo trzeba zapłacić, a się nie wyśpisz, a w krzakach nie płacę
nic i zawsze jestem wyspany jak trzeba). Mimo wszystko nie były aż tak
uciążliwe. W schronisku dwa razy kupiłem półlitrową Kofolę – narodowy napój Słowaków
podobny do Coca-Coli, jednak moim zdaniem o wiele lepszy. Jeden kufel kosztował
2 EUR. Drobne monety Euro zostały mi z poprzednich, zagranicznych wyjazdów,
więc teraz mogłem je wykorzystać.
Pomimo hałasu zasnąłem dość szybko. Obudził mnie widok ciemnych
chmur i niepewnego nieba. Dzisiejszy dzień postanowiłem poświęcić na powrót z
Tatr i spotkanie z koleżankami z Rysów i nieznaną mi jeszcze pasjonatką gór –
Marią, którą nazywałem „Marią Pięć”. Ze schroniska wyszedłem po 6.00 rano, ale
ciemne chmury nie zachęcały do dalekich wędrówek. Pozostało mi wejście na
Lodową Przełęcz 2373 m n.p.m. (najwyżej dostępna szlakiem turystycznym przełęcz
w Tatrach), a później już tylko powrót Doliną Jaworową do Tatrzańskiej
Jaworzyny, skąd dalej pieszo przeszedłbym na stronę polską w Łysej Polanie. Tak
postanowiłem wykorzystać kolejny dzień. Wyszedłem na szlak. Dzisiaj nie
zachwycałem się panoramami z powodu szarych chmur i ograniczonej widoczności.
Na Lodową Przełęcz wchodziłem schodami zbudowanymi z bali, które zabezpieczały
szlak przed obsuwaniem się. W tym rejonie rzeczywiście ścieżka jest bardzo
sypka i trudno tu o stabilny krok. Po schodach szło się wygodnie, ale od
przełęczy już nie… Z przełęczy podziwiałem spiczaste szczyty częściowo w
chmurach. Kiedy pomyślałem, że Lodowa Przełęcz jest wyższa niż wiele gór w
Tatrach, to widok, który miałem okazję podziwiać wywarł na mnie ogromne
wrażenie. Postanowiłem, że kiedyś wrócę tu przy słonecznej pogodzie, żeby
zobaczyć wszystkie wierzchołki dookoła, a widać było stąd co najmniej kilka
rzędów gór. Po chwili rozpocząłem zejście Doliną Jaworową. Nie zachwycała mnie
niczym, ponieważ prowadziła jednostajną ścieżką z niezmieniającymi się
widokami. Niestabilne kamienie i sypki żwir co chwilę „wyjeżdżały” spod nóg.
Zejście stawało się bardzo uciążliwe i męczące. Nie tak sobie wyobrażałem
powrót. Wędrówka ciągnęła się bardzo długo, aż do momentu, kiedy dotarłem do
bardziej zarośniętych trawą miejsc. Wtedy mogłem odpocząć od ciągłego napinania
mięśni i wytężonej uwagi. Poniżej poziomu 2000 m n.p.m. bardzo ucieszyłem się
na widok dwóch kozic. Widziały tylko mnie, bo nikt inny tędy nie przechodził.
Trawa rosła dosłownie wszędzie, a obie kozice wybierały kępy do obgryzania.
Najśmieszniejsze w tym wszystkim okazało się to, że obie wybrały tą samą,
dorodną kępę i we dwie jadły z „tego samego stołu”. Przyglądałem się im dłuższą
chwilę. Później jadły osobno, ale ciągle w pobliżu siebie.
Z powodu szarych chmur i braku słońca zrobiło się chłodno i
nieprzyjemnie. Chmury opadały w głąb doliny, nie pozwalając cieszyć wspaniałymi
widokami. Jedynie mogłem podziwiać piękną fioletową kwiatową „głowę”. Bardzo mi
się spodobała, dlatego zrobiłem jej kilka ujęć. Dolina dłużyła się, bo zejście
trwało ponad cztery godziny. Pomimo tak długiej trasy krajobraz niewiele się
zmieniał. Standardowo oglądałem karłowate drzewa, później zamieniające się w
gęsty las w miarę pokonywanego szlaku. Brakowało mi słońca, pięknej
roślinności, jaka występowała wszędzie indziej, czy widowiskowych wodospadów.
Czarny Staw Jaworowy też nie zachwycał. Sama nazwa wiele mówiła, ponieważ z
powodu wysokich szczytów od południowej i południowo-zachodniej strony nie
docierało do niego światło – stąd z dużej wysokości wyglądał na ciemny staw.
Nawet nie występowała wokoło niego bujna roślinność, jaką spotykałem przy
innych tego typu zbiornikach wodnych. Odcinek przez las bardzo się dłużył,
ponieważ szlak co chwilę prowadził drewnianymi mostkami przez Jaworowy Potok.
Często w ich pobliżu ziemia rozmiękała i występowało tu dużo błota. Kilkanaście
minut drogi od Czarnego Stawu Jaworowego nie czuło się już znacznego obniżania
wysokości. Raczej wędrowało się w miarę równą drogą do miasteczka. W tym
miejscu pogoda zaczęła się poprawiać. Słońce świeciło bardzo pięknie, ale tylko
na dole. W wysokich Tatrach nadal zalegały gęste chmury. Tuż przed Tatrzańską
Jaworzyną, w lesie, zszedłem ze szlaku, gdzie dalej przedzierałem się przez
bardzo gęste zarośla, by w końcu zatrzymać się nad potokiem Jaworowym. Tam
wykąpałem się cały. Właśnie z tego powodu szukałem najbardziej zarośniętego
miejsca, żeby nikt mnie nie zauważył. Przy okazji podziwiałem wspaniałe widoki
na potok i zanurzone kamienie porośnięte mchami. Wody oświetlane przez słońce
wyglądały bajecznie. Po kąpieli dotarłem do Tatrzańskiej Jaworzyny –
niewielkiej wsi pod Tatrami. Na miejscu oferowano noclegi za 8 EUR, ale dzisiaj
miałem obrany cel, by przejść na stronę polską i dokończyć całą trasę. Drogą
asfaltową szedłem około 6km, aż w końcu dotarłem do Łysej Polany. Obowiązkowo
kupiłem siedem tabliczek „Studenckiej Czekolady”, którą po prostu uwielbiam
tak, jak Kofolę. Z przygranicznego sklepu poszedłem na przystanek autobusowy w
Łysej Polanie. Dosłownie za chwilę podjechał bus z Morskiego Oka, który odwoził
ludzi do Zakopanego. Jako, że przyszedłem w południe nie musiałem martwić się o
brak miejsca. Znalazło się dla mnie miejsce. Busem dojechałem do Zakopanego,
skąd wysiadłem we wskazanym miejscu przez Asię. Zadzwoniłem do niej i
powiedziałem, że już jestem na miejscu. Wytłumaczyła mi, gdzie znajduje się
ośrodek „Maria 5” i jak się spotkamy. Doszedłem w to miejsce i zza drzwi wyszła
Asia. Trochę trudno było mi ją poznać, ponieważ teraz wyglądała bardzo pięknie.
W górach człowiek jest inaczej ubrany i bez dodatkowych „zabiegów
upiększających”, dlatego tak bardzo „ta” Asia różniła się od „tej” z gór.
Przywitaliśmy się, po czym zaprosiła mnie do środka.
W ośrodku „Maria 5” usiadłem przy recepcji, gdzie obie Asie
obsługiwały klientów. Kiedy zrobiło się spokojniej najpierw chciały, żebym
opowiedział im całą wyprawę i co przeżyłem na szlaku oraz kogo jeszcze
spotkałem. Miałem bardzo wiele do opowiadania, bo omawiałem piękne widoki,
spotkanie ze Słowaczkami, czy też kozice jedzące z jednego stołu. Obok
dziewczyn siedział na wózku inwalidzkim ośmioletni chłopiec. Bardzo fascynował
go świat gór i chciał żebym mu codziennie przynosił zdjęcia z wypraw.
Powiedziałem mu, że z miłą chęcią pokazałbym mu świat gór, ale ja jestem tu tylko
na jeden dzień i można powiedzieć, że z przypadku. Asia wtedy opowiedziała mu
całą historię, jak się poznaliśmy. Chłopiec
z uwagą przysłuchiwał się opowieści i bardzo chciał widzieć wszystkie widoki na
fotografiach, które zobaczyliśmy podczas naszej wspólnej wędrówki. Zdjęcia z
wyprawy oglądaliśmy na moim aparacie, a w między czasie opowiadałem, co zobaczyłem,
kogo poznałem i jakie piękno oferują Tatry. Po dłuższej rozmowie z Asią, druga
Asia przyprowadziła Marię. Byłem ciekawy tego spotkania, bo dziewczyny znały ją
z płomiennej pasji do gór i bardzo szybkiego tempa pomimo swojego wieku. Kiedy
przyszła poznaliśmy się i zaczęliśmy opowiadać sobie, jak zaczęła się nasza
przygoda z górami i co już zobaczyliśmy. Wymienialiśmy doświadczenia. Maria
koniecznie chciała umówić się ze mną na przejście jakiegoś szlaku. Chciała
nawet zorganizować tygodniowy wyjazd w Tatry, ponieważ pochodziła znad morza,
więc do gór miała bardzo daleko. Nasze rozmowy trwały bardzo długo aż do
późnego popołudnia. Jako, że został mi jeszcze jeden dzień wolnego na powrót do
domu, Asia i Maria postanowiła, że zakwaterują mnie w jednym z pokoi. Dzięki
temu, że miałem pokój i mogłem zostać aż do jutra, rozmawialiśmy do późnych
godzin nocnych. Naszym tematem numer jeden stały się oczywiście góry.
Omawialiśmy szlaki, ponieważ Maria miała mapę Tatr i chciała koniecznie
dowiedzieć się, co ciekawego można zobaczyć na każdym z nich. Maria dodatkowo
umówiła się ze mną, żeby nazajutrz przejść ze mną w okolicach Zakopanego jej
własny wytyczony szlak kończący się wejściem na jakieś nieznane wzniesienie,
dające przepiękny widok na panoramę Tatr.
Dnia następnego wstaliśmy i o umówionej godzinie spotkaliśmy
się wszyscy. Dziewczyny musiały wcześnie rano wracać do domu, ponieważ ich czas
obsługi w obiekcie dobiegał końca. Została tylko Maria. Bardzo długo żegnaliśmy
się. Wszyscy dogadywaliśmy się bardzo dobrze, dlatego tak trudno było nam się
rozstać. Asia najdłużej się ze mną ściskała. Po pożegnaniu dziewczyn, ja i
Maria, poszliśmy na wzniesienie, o którym mówiła wcześniej. Tak, jak Asia zapewniała,
Maria chodziła bardzo szybko. W wieku 52 lat przeszła całą Orlą Perć w ciągu 11
godzin ze szlakami dojściowymi od Murowańca do Murowańca. Po samej szybkości
chodu mogłem wywnioskować, że Maria jest prawdziwą pasjonatką gór. Widać, że
musiała wiele gór schodzić, żeby utrzymać taką kondycję, czego jej
pogratulowałem. Dziewczyny zostały jeszcze w obiekcie. Po krótkiej trasie
wróciliśmy do ośrodka i spotkaliśmy się ponownie razem, gdzie przez długi czas
dyskutowaliśmy o górach. Obowiązkowo poszliśmy do chłopca na wózku inwalidzkim,
aby i jemu pokazać coś ze świata gór. Bardzo ucieszył się na myśl, że
pamiętaliśmy o nim. Czas już było wracać do domu. Ja i Maria znaleźliśmy
wspólny język, przez to najdłużej ściskaliśmy się na pożegnanie. Maria miała
jeszcze jedną przypadłość. Z każdego miejsca, które odwiedziła, musiała przywieźć
jakiś kamień. Teraz pomimo, ze przebywała na turnusie rehabilitacyjnym, nie
odmówiła sobie wyjścia w góry, dlatego w pokoju miała zebraną już całkiem
pokaźną kolekcję kamieni ze szlaków…
Podsumowując: niezwykłe kwiaty, fenomenalne zjawiska
pogodowe, poszarpane i niezliczone szczyty tatrzańskie przenikające się
wzajemnie, wspaniali ludzie, radość chwil, cisza, zwierzyna, "chmury"
gwiazd i idealne warunki pozwoliły mi odbyć niezwykłą, niepowtarzalną wędrówkę
po jakże pięknych Tatrach...
Niezła wyprawa! I dużo pięknych zdjęć, zwłaszcza fotka wody w Czarnym Stawie zrobiła na nas wrażenie.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że się podobało. O Morskim Oku i Czarnym Stawie będzie więcej już za dwa dni w nowym poście. Napiszę o rzeczach, na które warto zwrócić uwagę, gdy okrąża się te stawy.
UsuńPozdrawiam serdecznie :)