wtorek, 7 czerwca 2016

Maria 5 - Tatry polsko-słowackie

Czarny Staw pod Rysami Tatry słowackie

Trasa: Palenica Białczańska - Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem - Czarny Staw Pod Rysami - Rysy - Popradzkie Pleso - Osterva - Batizovske Pleso - Slezky Dom - Polsky Hreben - Vychodna Vysoka - Rohatka - Velka Studena Dolina - Mala Studena Dolina - Lodowa Przełęcz - Dolina Javorowa – Łysa Polana.

Na mapie pogodowej zobaczyłem, że przez cztery kolejne dni ma być mnóstwo słońca. Obowiązkowo chciałem wykorzystać takie warunki. Długo zastanawiałem się kto da mi urlop na tyle dni i jaką ewentualnie trasę mógłbym wybrać. Sprawa z urlopem ułożyła się sama, ponieważ przeniesiono mnie na inną linię, a lider tamtej linii bez problemu dał mi cztery dni wolnego. Teraz obmyślałem plan – gdzie iść… Jako, że dobra pogoda przydarzyła się w sierpniu, to obowiązkowo musiałem odwiedzić Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem ze względu na piękny kwiat, którego podziwiam co roku. Mowa oczywiście o kukliku rozesłanym, charakteryzującym się czerwoną „włochatą” głową. Jest niezwykły ze względu na swój kształt. Jako, że nie mogłem liczyć na drugą osobę, która dołączyłaby do mnie, musiałem zdać się na środki komunikacji publicznej. Postanowiłem, że dojadę do Zakopanego i później pierwszym busem do Morskiego Oka. Przejście drogi asfaltowej do Morskiego Oka zajmuje mi zwykle 1h 16min do 1h 19min, dlatego wiedziałem, że zdążę jeszcze przed tłumami i będę cieszyć się wspaniałą pogodą, widokami oraz ciszą w górach.

Wyruszyłem tak, jak zaplanowałem. Do Zakopanego dotarłem w nocy, dzięki czemu udało mi się załapać na pierwszego busa do Morskiego Oka. O tej porze swoją wędrówkę rozpoczęło około sto osób, ale dzięki utrzymywaniu szybkiego tempa, wyprzedzałem je kolejno tak, że za Wodogrzmotami Mickiewicza szedłem już tylko sam. Cieszyła mnie przepiękna bezchmurna i słoneczna pogoda. Czułem lato w pełni. Pomyślałem, że nawet jeśli idę samemu, to i tak na pewno kogoś spotkam na szlaku i będę miał z kim porozmawiać. Do Morskiego Oka dotarłem dokładnie w 1h 16min, co dawało mi sporą przewagę nad pierwszymi tłumami. Teraz bez odpoczynku obrałem cel na Czarny Staw pod Rysami. Stamtąd chciałem iść na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem. Droga do Czarnego Stawu trochę dłużyła mi się, a to ze względu na piękne odbicia gór w Morskim Oku. Co chwilę przystawałem, żeby zrobić zdjęcie. Zachwycałem się soczystą zielenią traw i spokojem, którego jeszcze nikt, oprócz mnie, nie zdążył zmącić. Obchodząc Morskie Oko dostrzegałem, jak zmienia się odbicie gór w jego wodach. Z początku widziałem Mięguszowieckie Szczyty i Mnicha, a teraz podziwiałem Miedziane i Opalone. Na podejściu na Czarny Staw pod Rysami postanowiłem nieco podgonić tempo, żeby zostawić sobie dużą przewagę nad tłumami ludzi, z którymi zaczynałem wędrówkę. Odcinek z Morskiego Oka na Czarny Staw zajął mi dwadzieścia pięć minut. Teraz widziałem, jak wielką miałem przewagę, ponieważ większość ludzi zatrzymało się nad Morskim Okiem przy schronisku. Tylko nieliczni szli dalej – z pewnością na Rysy.

Z Czarnego Stawu wyruszyłem zupełnie sam. Wszechobecna cisza zachwycała. Poszedłem w kierunku Mięguszowieckiej Przełęczy pod Chłopkiem. Jak zwykle zachwycałem się niezwykłą przyrodą tego miejsca. Koniecznie chciałem ujrzeć kwiaty, które podziwiałem co roku, chociaż wiedziałem, że może być już za późno. Moją wędrówkę rozpocząłem dość szybkim krokiem. Na szlaku, tuż pod Kazalnicą, u jej stóp, spotkałem tylko chłopaka i dziewczynę siedzących razem na jednej ze skał. Pozdrowiłem ich i poszedłem. Kawałek dalej tam, gdzie ścieżka prowadzi wzdłuż pionowej ściany skalnej Kazalnicy otwierał się widok na większe trawiaste powierzchnie i piękne kaskady. Po ich przekroczeniu spotkałem kolejną parę. Okazało się, że był to tata Irek ze swoją córką Natalią z Czechowic - Dziedzic. Poznaliśmy się bliżej i postanowiliśmy, że pójdziemy razem. Dzięki temu na szlaku zrobiło się miło i spełniły się słowa, że na pewno kogoś spotkam. Do góry szliśmy normalnym tempem, dając sobie czas na podziwianie widoków i przyrody. Zapytali mnie dokąd idę. Odpowiedziałem, że moim celem są jeszcze dzisiaj Rysy i Osterva po stronie słowackiej. Trochę zdziwili się, kiedy usłyszeli te punkty w Tatrach. Mieli obawy, że może zabraknąć mi dnia. Liczyłem się z tym, ale z góry założyłem, że będę spać gdzieś pomiędzy skałami lub kosodrzewiną powyżej wysokości 1800 m n.p.m., ponieważ tam spotkanie z niedźwiedziem raczej mi nie zagrażało. Wiedziałem, że najgorsze do nocowania są doliny z potokiem, ponieważ one lubią gromadzić się w takich miejscach w celu poszukiwania pożywienia, dlatego starałem się przed zachodem słońca wyjść jak najwyżej, wiedząc, jaka ma być pogoda na najbliższe cztery dni.

W drodze na przełęcz, uskoki skalne, czy siedem klamer, które można tam zobaczyć, nie sprawiały nam problemów. Wcześniej przeszliśmy wiele tego typu szlaków, dlatego nasz stał się kolejnym na liście, który chcieliśmy przejść. Na jednym z uskoków, gdzie jest klamra, a skały schodzą się do siebie pod ukosem, wspomniałem o pewnej Ewelinie, którą prowadziłem tą samą trasą trzy lata temu, ze względu na brak doświadczenia górskiego. Sama powiedziała wówczas, że nie przejdzie tej trasy z powodu trudności i braku doświadczenia górskiego. Wymieniłem ją w kontekście tego, że kiedy wyruszałem samemu, to zawsze spotkałem kogoś ciekawego i raczej nigdy nie kontynuowałem swojej wędrówki w pojedynkę. Tak zwykle miałem w Tatrach. Zauważyłem coś jeszcze. Nakładając obrazy z czterech kolejnych lat (2007-2011) zaobserwowałem postępujące zamieranie lasów tatrzańskich. Coraz więcej pojawiało się szarych plam utworzonych z martwych drzew i o zwiększającym się rokrocznie promieniu, co wywoływało u mnie myśl, że kiedyś lasy tatrzańskie będą wyglądały tak samo, jak w Beskidzie Śląskim... Aż strach było myśleć, ale tych plam widziałem coraz więcej... Dlatego dopowiedziałem: kto może, niech odwiedza Tatry teraz, bo później może być... za późno – nie będą już takie piękne. Wspomniałem też o czterdziestoletniej kobiecie, którą oprowadzałem po szlakach Czerwonych Wierchów, a w szczególności miałem na myśli niebieski z Małołączniaka po tym, jak stwierdziła, że mieszka w Zakopanem i jest jej wstyd, gdy turyści pytają ją o szlaki, a ona sama nie zna ich i nawet nie wiedziała, że takie miejsca istnieją. Dzięki temu mieliśmy temat do rozmowy i wymienialiśmy się naszymi doświadczeniami. Za rok planowałem moją większą wyprawę w Alpy, dlatego wybrałem tak długą trasę, o czym później dopowiedziałem. Na Przełęcz pod Chłopkiem dotarliśmy po godzinie 10.06 rano. Zachwycaliśmy się idealną pogodą, bezchmurnym niebem i w drodze – tuż pod przełęczą – pokazałem kuklika rozesłanego. Stwierdzili, że byli tu kilka razy, ale nigdy nie zwrócili na niego uwagi. Przyznali, że jest niezwykły. Dzięki temu mogłem opowiedzieć Irkowi i Natalii historię, jak to się zaczęło, że co roku przyjeżdżam na Przełęcz pod Chłopkiem. Pomimo późnej części sierpnia kwiaty trzymały się bardzo dobrze. Nad urwiskami widzieliśmy wszędzie mnóstwo czerwonych główek oświetlanych przez słońce. Zwracaliśmy uwagę nie tylko na te małe rzeczy, ale również na kilka stawów, które mogliśmy stąd podziwiać. Przepięknie prezentował się stąd Wielki Hińczowy Staw, Morskie Oko, kawałek Czarnego Stawu pod Rysami, czy też najwyższe szczyty Tatr i widok na Koprovsky Stit 2363 m n.p.m. Na przełęczy dodatkowo wyciągnąłem flagę ze zdjęciami z gór, na której widniał duży napis „pozdrowienia z gór wysokich”. Obowiązkowo zrobiliśmy sobie zdjęcie, pozdrawiając tym samym innych.

Pięknymi widokami cieszyliśmy się bardzo długo. Jednak nadszedł czas, by schodzić. Postanowiliśmy, że zejdziemy razem do Czarnego Stawu pod Rysami i tam się pożegnamy. Zejście upływało w miłej atmosferze. Podziwialiśmy zieleń traw, kaskady i inne piękne miejsca. Przy kaskadach zatrzymałem się i opowiedziałem o kolejnych ciekawostkach tego szlaku. W rejonie kaskady, którą przecina szlak, nieco ponad ścieżką widać większą połać porośniętą żywo zielonym mchem. Jedno miejsce przypominało człowieka leżącego na plecach z wyciągniętymi rękoma do góry zarośniętego mchem. Ten widok bardzo nas zachwycał. Jeszcze inną ciekawostką, o której musiałem obowiązkowo wspomnieć, to odpowiedni czas przybycia nad kaskady. W godzinach 10.30 – 11.30 w sierpniu przechodzi przez nie granica słońca i cienia, dzięki czemu wody, które przepływając przez ostre skały rozszczepiane są na pojedyncze kropelki i przez to mienią się tysiącami barw. Widowisko jest tak niezwykłe, że co roku przyjeżdżam podziwiać je tak samo, jak kuklika rozesłanego. Schodząc niżej wspomniałem jeszcze o „przebieralni”, czyli o wielkim głazie leżącym na buli, gdzie ludzie zwykle przebierają się, bo tam nie widać niczego ze szlaku. Głaz wyróżnia się swoimi rozmiarami i położeniem, ponieważ na buli stoi sam, jakby go tam zrzucono. Zdążył zarosnąć już paprociami i mchem.

Pomału docieraliśmy do Czarnego Stawu pod Rysami. Pożegnałem Irka i Natalię i teraz pozostałem sam. Teraz była najlepsza pora, by podziwiać głębię kolorów nad Czarnym Stawem pod Rysami. Słońce oświetlało go prawie w pełni, a wody mieniły się dziesiątkami odcieni turkusu, zieleni i błękitu. Ten widok zawsze mnie przyciągał – podobnie, jak poranne Morskie Oko. Ze względu na porę dnia wiedziałem, że będę musiał dołączyć do tłumów ludzi idących na Rysy. Tego raczej nie dało się uniknąć. Okrążając Czarny Staw nagle zauważyłem… spadającego wspinacza z Wyżniej Świany Czarnostawiańskiej Mięguszowieckiego Kotła. Widziałem moment oderwania się od skały i kilkudziesięciometrowy lot tego pana. Na końcu uderzył z dużą prędkością o stromy trawiasty stok, po czym nieprzytomny stoczył się trochę niżej. Zaledwie po krótkiej chwili usłyszałem śmigłowiec – to znaczy, że ktoś zdążył już poinformować o wypadku. Działania odbywały się bardzo szybko, ponieważ przygotowano śmigłowiec przy schronisku Morskie Oko, dzięki czemu ratownicy mogli podjąć akcję natychmiastowo. W tym momencie rozpocząłem okrążanie Czarnego Stawu pod Rysami, żeby nie stać na drodze przelotu śmigłowca, bo zwykle pilot przelatuje tam, gdzie gromadzi się najwięcej ludzi, a dodatkowo siła wiatru wytwarzana przez łopaty jest tak duża, że woda ze stawu jest rozwiewana we wszystkich kierunkach. Z tego powodu, szybkim tempem, poszedłem czerwonym szlakiem na Rysy, żeby zatrzymać się dopiero przy pierwszym płacie śnieżnym. Tam z pewnością nie przeszkadzałbym w akcji. Przyglądałem się, jak tłumy gapiów – turystów wypoczywających nad Czarnym Stawem – nagle zaczęły uciekać, ponieważ siła nośna śmigłowca wyrzucała ogromne ilości wody ze stawu między innymi na nich. Wszyscy dostali zimny prysznic, ponieważ wody z tatrzańskich stawów nawet w lecie są lodowate. Ja tymczasem przyglądałem się temu wszystkiemu z boku, z dala od tłumów.

Teraz rozpocząłem podejście na Rysy. Wiedziałem, że szlak będzie wymagający kondycyjnie i na dodatek wędrówkę zaczęły już całe masy ludzi. Nawet gdybym poszedł szybciej, to w pewnym momencie stanąłbym w „korku” w drodze na szczyt, dlatego raczej utrzymywałem stałe tempo i nie wyprzedzałem nikogo. W międzyczasie przyglądałem się żółtym kwiatom rosnącym przy szlaku i innej roślinności, która jest charakterystyczne dla tego miejsca. Kamienne schody ponad płatem śnieżnym, który nigdy się nie topi, stawały się coraz bardziej strome i przez to bardziej męczące. Znane są ze stromości, ponieważ ułożono je, jak gdyby na „półtorej kroku”. Podchodząc, zachwycałem się jeszcze pięknymi dwoma kamieniami zanurzonymi pod powierzchnią lustra wody Czarnego Stawu. W międzyczasie widziałem, jak śmigłowiec zabiera poszkodowanego i nagle po tym wydarzeniu wszystko ucichło. Każdy szedł dalej w swoje zaplanowane strony. Nieco wyżej, na kamiennych schodach zauważyłem gołębia powoli wskakującego na kolejne stopnie. Inni przechodzili obok niego, nie zauważając go. Zwróciłem uwagę innym, że na kamieniu siedzi gołąb prawdopodobnie ze zranioną nogą. Widząc, że jest zagrożony lekko popychałem go, żeby zszedł w prawo ze schodów na trawę. Wtedy nikt nie zadeptałby go przypadkowo. Podchodząc w rejon Buli pod Rysami cieszyłem się przepięknym widokiem na Morskie Oko i Czarny Staw „zamknięte” w skalną u-kształtną bramę. To ujęcie niezmiennie króluje na pocztówkach z Rysów. Ponad bulą trasa jeszcze trochę prowadziła skalnymi schodami, po czym rozpoczęły się odcinki ubezpieczone łańcuchami. Z pewnością występują tu najdłuższe fragmenty z łańcuchami w Tatrach ciągnące się praktycznie pod sam szczyt. Nieco wyżej spotkałem starszą kobietę w białej bluzce, która bardzo bała się tego szlaku i płacząc mówiła: „po co ja tu przyszłam?”. Nie chciała zawracać, bo wiedziała, że będzie miała jeszcze trudniej. Ludzie mówili, żeby dokończyła przejście i zeszła na stronę słowacką, bo tam nie ma takich trudności, a stamtąd kursują busy do Zakopanego. Widząc ją postanowiłem, że pomogę jej w wędrówce na szczyt. Przy każdym łańcuchu podpowiadałem, gdzie ma stawiać kroki i od której strony trzeba złapać się łańcucha. Przez większą część trasy szła wystraszona, ale przynajmniej równym krokiem, dzięki czemu dość szybko pokonywała trudności na szlaku. Najbardziej obawiałem się ostatniej przełęczy pod szczytem, ponieważ trzeba tam przejść nad dużą przepaścią ubezpieczoną trzema odcinkami łańcuchów. Spodziewałem się, że nad nią będzie wystraszona najbardziej. Tak w rzeczywistości było, ponieważ zobaczyła tłumy ludzi czekających w kolejce na przejście tego odcinka. Dodatkowo inni czekali, żeby zejść ze szczytu. Na przełęczy zrobiło się nerwowo, ale uspokajałem kobietę mówiąc, że przejdziemy ten fragment razem i ludzie poczekają, bo najważniejsze jest bezpieczeństwo. W takich sytuacjach nie wolno nikogo poganiać, bo wtedy najłatwiej popełnić błąd. Po drodze spotkaliśmy inne dwie kobiety, które przeczytały o możliwości przejścia ze Słowacji przez Rysy na stronę polską. Obie płakały, bo nie zdawały sobie sprawy, że po polskiej stronie występuje tyle trudności. Dla nich szlak na Rysy okazał się nie do przejścia, bo nie mając doświadczenia i obycia z łańcuchami od razu „wypuściły” się na taką trasę. Osoby, chodzące po Tatrach regularnie, nie narzekają na trudniejsze miejsca tego szlaku, dlatego zawsze polecam go tylko tym, którzy przeszli już kilka innych tras w Tatrach. Trzeba pamiętać, że z chodzenie po górach ma dawać radość, a wyjście bez doświadczenia na szlaki z ubezpieczeniami może bardzo łatwo zniechęcić.

Po przejściu najtrudniejszego odcinka, jakim była z pewnością przepaść pod szczytem, doszliśmy na wierzchołek razem. Podziękowałem tej kobiecie za wspólną wędrówkę i powiedziałem, że teraz będzie miała o wiele łatwiej po stronie słowackiej. Nie musiała szukać szlaku, bo wystarczyło iść za ludźmi. Pożegnaliśmy się i znowu pomyślałem, ze będę samemu przechodził kolejną część zaplanowanej trasy. Za chwilę, na szczycie Rysów, trzy dziewczyny: Asia z Zakopanego, Asia z Krakowa i Magda z Zakopanego (a wszystkie poznały się przez Internet) pytały ludzi o szlak na Słowację i możliwość dojazdu do Zakopanego. Wtedy opowiedziałem im, jak wygląda zejście oraz jak można łatwo dojechać do Zakopanego. Wtedy Asia z Zakopanego zaproponowała mi, żebyśmy wszyscy schodzili razem. Zgodziłem się. Dziewczyny zadawały mi dużo pytań, między innymi chciały wiedzieć, gdzie zacząłem moją trasę i dokąd idę. Opowiedziałem o Przełęczy pod Chłopkiem, o Rysach i o Ostervie, którą zamierzałem odwiedzić jeszcze dzisiejszego dnia. Obie Asie i Magda zdziwiły się długością trasy i martwiły się, że niepotrzebnie mnie spowolnią. Dla mnie czas nie miał znaczenia, ponieważ wiedziałem, że choćby po zachodzie słońca, to i tak dojdę na miejsce. Zresztą założyłem, że będę spać w nieznanym mi miejscu, gdzieś pomiędzy skałami. Z Rysów zaczęliśmy schodzić razem. Opowiadaliśmy o naszych przygodach górskich i o tym, jak piękna to jest pasja. Wszystkie dziewczyny mówiły o tym, jak pokochały góry i co już zdążyły zobaczyć. Dopowiedziały też o marzeniach tatrzańskich, takich jak: Orla Perć, czy Rysy, z których właśnie teraz schodziliśmy. Rozmawiało nam się bardzo przyjemnie. Zatrzymaliśmy się w okolicach Chaty pod Rysami 2200 m n.p.m., ponieważ Asia obowiązkowo chciała zobaczyć najsłynniejszą ubikację w Tatrach, znaną z przepięknych widoków. Poszliśmy w to miejsce. Utworzyła się kolejka, bo większość turystów przychodziła, żeby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Nieco poniżej schroniska, na szlaku, witają chorągiewki podobne do tych z Himalajów oraz drewniana rzeźba z napisem „Witajcie” w kilku językach. Przy bezchmurnym niebie było tu bardzo pięknie i kolorowo. Szlak z pewnością zachęcał do dalszej wędrówki. Zrobiliśmy sobie zdjęcia na tle kolorowego widoku. Wtedy obie Asie zapytały mnie od jak dawna chodzę po górach i dlaczego chodzę samemu i czy się nie boję. Dla mnie najlepszym wytłumaczeniem dwóch ostatnich kwestii stał się fakt tego, co udało mi się zobaczyć do tej pory. Powiedziałem, że gdybym miał być zależny od innych, dużo z tych rzeczy bym wcale nie zobaczył, ponieważ wiele wyjazdów nie doszłoby do skutku, stąd zawsze jestem zdecydowany iść samemu, w przypadku, gdy nie potrafię znaleźć nikogo chętnego.

W drodze powrotnej z Rysów podziwialiśmy wspaniałe Żabie Plesa. O tej porze skrzyły się od promieni słonecznych. Wyglądały jak mieniące się złoto, stąd widok bardzo zachwycał. Na trasie zrobiliśmy sobie również zdjęcie z wcześniej opisaną flagą z pozdrowieniami z gór wysokich. Dziewczynom ten pomysł bardzo się spodobał i zapytały o szczegóły techniczne, jak się przygotowuje takie coś, ile to kosztuje, itp. Przez całą drogę mieliśmy wiele tematów do omówienia, stąd trasa upływała nam bardzo szybko. Jak się okazało Asia z Zakopanego i Magda i były recepcjonistkami w ośrodku SPA w Zakopanem „Maria 5”. Asia z Zakopanego zaproponowała mi, żebym po całej wyprawie przyszedł do nich do ośrodka i zaprezentował zdjęcia z wędrówki oraz chciały mnie koniecznie zapoznać z Marią – 52-letnią kobietą – która okazała się wielką pasjonatką gór. Głównie z tego powodu zależało im na tym spotkaniu. Zgodziłem się. Na szlaku wymieniliśmy się numerami telefonów, żebym po przejściu całej mojej zaplanowanej trasy mógł dogadać szczegóły, gdzie się spotkamy. Dzień upływał szybko w miarę prowadzenia dalszych rozmów. Zatrzymaliśmy się na drewnianym mostku, gdzie szlak rozwidlał się na ten prowadzący do Popradzkiego Plesa i na ten prowadzący na Koprovsky Stit. Nie potrafiliśmy się rozstać, ponieważ prowadziliśmy długie rozmowy. W końcu powiedziałem dziewczynom, żeby się spieszyły, ponieważ jest już późna pora i mogą nie zdążyć na ostatni bus. Asia z Zakopanego długo mnie ściskała, a później pożegnaliśmy się wszyscy. Rozeszliśmy się w swoje strony.

Ponownie zostałem sam. Dnia ubywało, dlatego obrałem za cel Ostervę – kondycyjny szlak, który zdaje się nie kończyć. Składał się z niezliczonych trawersów. Obawiałem się, że jeśli kogoś spotkam podczas podchodzenia, to może mnie zapytać dokąd idę o tej porze. Słowackie Tatry rządzą się swoimi prawami i wysokimi karami, dlatego nie chciałem rzucać się w oczy. Postanowiłem, że jeszcze przed zachodzącym słońcem pójdę tak, co nikt mnie nie zauważy. Ludzie raczej kierowali się tylko w jednym kierunku – wracali do schronisk. Ja tymczasem zacząłem podejście od Popradzkiego Plesa. Po drodze minąłem kilkoro ludzi, ale nikt nie pytał mnie o moje plany. Za kilkanaście minut na szlaku całkowicie ucichło… Pozostałem sam, wiedząc, że za niedługo zastanie mnie noc. Rozglądałem się za płaskim miejscem, gdzieś pomiędzy kosodrzewiną, żeby się wyspać. Jako, że nie mogłem wyszukać dobrego miejsca, postanowiłem, że dojdę na przełęcz Osterva 1977 m n.p.m. i tam coś poszukam. Spanie w takim ternie dla mnie nie jest czymś obcym, dlatego cieszyłem się na tą myśl. Pomimo napisu na strzałce „1h” pomyślałem, że nie uda mi się osiągnąć tego czasu. Kiedyś tędy szedłem, stąd wiedziałem, że nawet, kiedy utrzymam pełne moje tempo, to i tak nie zdążę. Liczyłem się z tym, że zastanie mnie zmrok na szlaku. W rzeczywistości w około dwóch trzecich drogi na przełęcz niebo dopiero bardziej pociemniało. Mimo wszystko szedłem do końca. Na Ostervie pojawiłem się ponad pół godziny po zachodzie słońca. Zszedłem na prawo od szlaku i tam znalazłem kilka płaskich miejsc, gdzie mogłem się wyspać. Poszedłem nieco dalej tak, żebym nie rzucał się w oczy i rozłożyłem się ze śpiworem pomiędzy kosodrzewiną, a kamieniami leżącymi obok w dużych ilościach. Temperatura wynosiła +9°C, więc mogłem spać komfortowo. Nie musiałem obawiać się dzikich zwierząt z powodu wysokości, na którą niechętnie przychodzą. Kiedy położyłem się w śpiworze patrzyłem na gwiazdy i podziwiałem, jak niebo ciemnieje odsłaniając coraz więcej migoczących światełek. Ten widok bardzo mi utkwił w pamięci i cieszę się, że mogłem właśnie w tym miejscu spędzić noc. Bardzo ciekawiło mnie Batyżowieckie Pleso (Batizovske Pleso). Zastanawiałem się, jak tam jutro będzie, ponieważ w moim umyśle Batyżowiecki Staw zapisał się jako zaciszny, przepiękny widokowo i zawsze z ciekawymi chmurami dodającymi uroku całej okolicy. Liczyłem, że jutro zobaczę to samo, będąc zupełnie sam.

Jak zawsze, w przypadku takich wypraw, postanowiłem, że wstanę bardzo wcześnie i wyruszę przed wschodem słońca. Poranek miał mi zapewnić spokój i przepiękne widoki pod Batyżowieckim Plesem 1884 m n.p.m. oraz wejście na Małą Wysoką 2429 m n.p.m. w zupełnej ciszy bez tłumów. Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Nad ranem, po godzinie 5.00 zjadłem garść herbatników, jedną czekoladę i wyruszyłem Tatrzańską Magistralą do Śląskiego Domu 1600 m n.p.m. Po drodze zatrzymałem się pod Batyżowieckim Plesem. Jak zawsze, staw zachwycił mnie swoim pięknem, spokojem okolicy i niezwykłymi widokami. Chociaż nie mogłem liczyć na niepofalowane wody tworzące lustro, gdzie mógłbym zobaczyć odbicia tatrzańskich szczytów, to jednak cieszyłem się pięknymi kolorami i wczesną porą dnia, dzięki czemu ponownie to miejsce zapisało się w moich myślach, jako zaciszne, bardzo ciekawe i nieco zapomniane przez innych, ale za to bardzo atrakcyjne. Idąc dalej, podziwiałem kosodrzewinę, która za stawem tworzy bardzo zwartą strukturę tak, że nie wytyczono tu żadnej ścieżki. Wśród zieleni nie widać nawet ani jednego kamienia. Tutejszą kosodrzewinę widać z daleka jako ogromny „zielony dywan”. Nigdzie indziej takiego nie spotkałem. Za około godzinę dotarłem do Śląskiego Domu. Zegarek wskazywał 8.00 godzinę. Spotkałem tylko kilkoro turystów. Nie liczyłem nawet, że o tej porze zobaczę tłumy, co mnie bardzo cieszyło. Spokój poranka zachęcał mnie do jak najszybszego wejścia na Polski Grzebień 2200 m n.p.m., skąd dalej żółtym szlakiem mogłem wejść na Małą Wysoką 2429 m n.p.m. Właśnie ten cel sobie obrałem dzisiejszego dnia. Pomimo wczorajszej długiej trasy nie czułem większego zmęczenia. Dobry sen w okolicznościach przyrody pozwolił mi wypocząć tak, jak trzeba. Teraz podchodziłem obok Wielickiego Plesa zachwycając się jego paletą barw złożonej z odcieni zieleni, turkusu i błękitu. Bardzo lubiłem to miejsce ze względu na niezwykła przyrodę. Nieco wyżej przechodziłem obok Wielickiego wodospadu, którego spadające wody mogłem usłyszeć, będąc znacznie niżej. W jego rejonie można zaobserwować niespotykaną rzecz. W październiku, kiedy noce są bezchmurne i mroźne, a za dnia świeci słońce, można tutaj doświadczyć „padającego” deszczu ze skał, przy bezchmurnym niebie, ponieważ po prawej stronie wodospadu z pionowych ścian skalnych skapuje mnóstwo pojedynczych kropelek. Spadając na trawę zamarzają, zamykając każde źdźbło w osobnej, lodowej rurce. Kępy traw wyglądają wówczas niczym lodowe pająki. Widok jest bardzo niezwykły, dlatego przechodząc tędy przypomniałem sobie o październikowych atrakcjach.

Nieco wyżej, nad wodospadem, szlak prowadził Wielicką Doliną. Ścieżkę wytyczono bezpośrednio na Polski Grzebień. Dolina słynie z kolorowych „ogrodów”. W lipcu kwitną tu kwiaty o różnych barwach (stąd nazwa Wielicki Ogród) i można spotkać w okolicznych zaroślach i skałach największe gromady świstaków. Mi udało się je zobaczyć. Widziałem dwa świstaki obrócone tyłem do mnie, siedzące na skałach. Dodatkowo słyszałem ich donośny gwizd. Pomimo późnej części miesiąca sierpnia, kwitły jakieś fioletowe kwiaty. Przyglądałem się im i cieszyłem się, że lato jeszcze nie odeszło, choć kolor traw pomału sugerował, że jesień jest już bardzo blisko… Kolejnym punktem na trasie stało się Długie Pleso. Pamiętałem go jako staw o najczystszych i najchłodniejszych wodach w Tatrach. Jego barwa podczas słonecznego dnia bardzo przyciągała wzrok. Wyróżniał się bardzo jasnym błękitem i możliwością oglądania kamieni i większych skał na jego dnie. Idąc swoim tempem zauważyłem jakieś dwie osoby. Dołączyłem do nich. Były to dwie kobiety w średnim wieku ze Słowacji, które wybrały się na Polski Grzebień. Nazywały się Natasha i Ruzzi, co w naszym języku oznaczało Natasza i Róża. Róża była trochę tęższej budowy, ale mimo wszystko szła dzielnie i nie narzekała na stromiznę. Mówiłem jej „Rózia”. Cieszyła się, że mogła przechodzić tą trasę, ponieważ bardzo podobały jej się widoki na góry wysokie. Poznaliśmy się i pomimo innego języka rozumieliśmy co do siebie mówimy. Nawet kiedy omawiały jakieś skomplikowane choroby, mogłem wywnioskować z podobieństwa słów o co chodzi. Poszliśmy razem w kierunku Polskiego Grzebienia. Pomagałem im na odcinku z łańcuchami tuż przed przełęczą. Z tego miejsca Długi Staw prezentuje się bardzo pięknie. Dodatkową atrakcją na Polskim Grzebieniu jest nietypowy drogowskaz – jest to pomalowane, okorowane drzewo, na którym umieszczono tablice informacyjne. Natasha wspomniała, że jej mąż teraz wchodzi z przewodnikiem na Gerlach, dlatego tutaj jest ze swoją koleżanką. Kobiety poprosiły mnie, żebym zrobił im zdjęcia i później wysłał je mailem, kiedy wrócę do domu. Tak też zrobiłem, przez co bardzo się ucieszyły. Rozmawiając ze sobą, powiedziałem Ruzzi, że zawsze, kiedy idę na Małą Wysoką trafiam na tak piękną pogodę. Dzisiaj mieliśmy nie inaczej. Błękit nieba zachwycał.

W tym miejscu pożegnałem się z poznanymi kobietami i poszedłem w samotności na Małą Wysoką. Ludzie dopiero schodzili się z niższych partii gór, dlatego miałem zapewniony spokój na szczycie i wspaniałe widoki. Na wierzchołek poszedłem swoim, szybkim tempem. Podziwiałem wspaniałą bramę skalną (zwaną przeze mnie Bramą Samsona) i widoki dookoła. Mała Wysoka, jak zawsze zachwycała mnie przepięknymi, rozległymi panoramami. Na szczycie siedziało tylko kilka osób i widzieliśmy stąd, jak większe grupy zaczynają podchodzić. Zrobiłem kilka ujęć, żeby uwiecznić wspaniałe widoki i rozpocząłem schodzić tym samym, żółtym szlakiem, ponieważ nie ma innej możliwości. Kiedy dotarłem na Polski Grzebień nie spotkałem już Natashy i Ruzzi. Poszedłem więc w dół – niebieskim szlakiem do Doliny Białej Wody, skąd na prawo chciałem skierować się na osławioną Rohatkę 2200 m n.p.m. Znana jest z trudności i przepaścistego wejścia. Wybrałem ten szlak, żeby przypomnieć sobie przebieg trasy. Podchodząc coraz wyżej zauważyłem, że wytyczono dwie drogi. Jedna prowadziła łańcuchami, a druga klamrami. Mogłem wybrać. Ja wybrałem tą z klamrami, ponieważ wcześniej szedłem tam, gdzie są łańcuchy. Dokładnie sfotografowałem wszystkie ubezpieczenia, żeby pokazać innym, którzy będą mnie pytać o poziom trudności. Przejście na drugą stronę odbywało się bez zabezpieczeń na szlaku. Po drugiej stronie Rohatki podziwiałem widoki na Zbójnickie Plesa i widziałem w oddali Zbójnicką Chatę. Postanowiłem, że dojdę tam jeszcze dzisiaj i dalej skieruję się do Rainerovej Chaty, schodząc Wielką Staroleśną Doliną. W rejonie Zbójnickiej Chaty zatrzymałem się, by podziwiać piękne widoki. Jednak nie tylko panoramy przykuły moją uwagę. Po prawej stronie, na grani, zauważyłem odpadający duży fragment skalny. Wywołał mnóstwo hałasu i pociągnął za sobą kamienną lawinę. To zdarzenie wywarło na mnie ogromne wrażenie, ponieważ niecodziennie widuje się odpadający fragment góry. Po raz kolejny doświadczyłem potęgi gór i tego, jak mogą być nieprzewidywalne. Schodząc doliną przyglądałem się pięknym fioletowym i granatowym kwiatom – dzwoneczkom, oraz ogólnemu widokowi na dolinę. W planach miałem jeszcze zejście do Rainerovej Chaty i wejście Małą Staroleśną Doliną do Chaty Teryha z noclegiem w okolicznych skałach. Jako, że chmur na niebie przybywało, trochę martwiłem się, czy dobra pogoda utrzyma się do końca dnia. Mimo wszystko postanowiłem że zejdę do Rainerovej Chaty. Kiedy szedłem przez las widziałem, że chmury, które są na niebie nie są groźne, jednak ze względu na szlak prowadzący doliną z potokiem nie mogłem zostać na noc. Spodziewałem się niedźwiedzi. Stwierdziłem, że skoro pozostały dwie godziny do zachodu słońca, to zdążę jeszcze wejść Małą Doliną Staroleśną do Chaty Teryha za dnia.

W rejonie Chaty Rainerovej widziałem tłumy ludzi wracających z różnych stron gór. Tylko ja jeden obrałem przeciwny kierunek – szedłem do góry. Pozdrawiałem mimo wszystko ludzi, bo uważam to za dobry zwyczaj. W drodze miałem czas na podziwianie kwiatów oraz potoku płynącego doliną. W jego pobliżu rosły dorodne, samotne świerki, które przyozdabiały okolicę. Wraz z wysokością ubywało drzew i ponownie mogłem patrzeć na wspaniałe widoki na najwyższe szczyty Tatr Wysokich. Góry niestety częściowo przykrywały chmury. Około półtorej godziny zajęło mi wejście Małą Doliną Staroleśną do Chaty Teryha. Kiedy słońce zachodziło, skały przyjęły bardzo piękny, ciepły pomarańczowy kolor. Po zachodzie chmur ciągle przybywało. Nawet zaczął padać deszcz. Wiedziałem, że w takim deszczu się nie wyśpię pomiędzy skałami, ponieważ wszystko by mi przemokło. Zdecydowałem się na nocleg w Chacie Teryha 2015 m n.p.m. Za nocleg zapłaciłem 15 EUR. W cenie był wliczony suchy prowiant lub śniadanie. Jako, że lubiłem wyruszyć jak najwcześniej umówiłem się, że o godzinie 6.00 rano pobiorę suchy prowiant i wyjdę na szlaki. W chacie rozmowy przy alkoholu trwały do późnej nocy (to chyba główny powód, dla którego od wielu lat nie sypiam w schroniskach – bo trzeba zapłacić, a się nie wyśpisz, a w krzakach nie płacę nic i zawsze jestem wyspany jak trzeba). Mimo wszystko nie były aż tak uciążliwe. W schronisku dwa razy kupiłem półlitrową Kofolę – narodowy napój Słowaków podobny do Coca-Coli, jednak moim zdaniem o wiele lepszy. Jeden kufel kosztował 2 EUR. Drobne monety Euro zostały mi z poprzednich, zagranicznych wyjazdów, więc teraz mogłem je wykorzystać.

Pomimo hałasu zasnąłem dość szybko. Obudził mnie widok ciemnych chmur i niepewnego nieba. Dzisiejszy dzień postanowiłem poświęcić na powrót z Tatr i spotkanie z koleżankami z Rysów i nieznaną mi jeszcze pasjonatką gór – Marią, którą nazywałem „Marią Pięć”. Ze schroniska wyszedłem po 6.00 rano, ale ciemne chmury nie zachęcały do dalekich wędrówek. Pozostało mi wejście na Lodową Przełęcz 2373 m n.p.m. (najwyżej dostępna szlakiem turystycznym przełęcz w Tatrach), a później już tylko powrót Doliną Jaworową do Tatrzańskiej Jaworzyny, skąd dalej pieszo przeszedłbym na stronę polską w Łysej Polanie. Tak postanowiłem wykorzystać kolejny dzień. Wyszedłem na szlak. Dzisiaj nie zachwycałem się panoramami z powodu szarych chmur i ograniczonej widoczności. Na Lodową Przełęcz wchodziłem schodami zbudowanymi z bali, które zabezpieczały szlak przed obsuwaniem się. W tym rejonie rzeczywiście ścieżka jest bardzo sypka i trudno tu o stabilny krok. Po schodach szło się wygodnie, ale od przełęczy już nie… Z przełęczy podziwiałem spiczaste szczyty częściowo w chmurach. Kiedy pomyślałem, że Lodowa Przełęcz jest wyższa niż wiele gór w Tatrach, to widok, który miałem okazję podziwiać wywarł na mnie ogromne wrażenie. Postanowiłem, że kiedyś wrócę tu przy słonecznej pogodzie, żeby zobaczyć wszystkie wierzchołki dookoła, a widać było stąd co najmniej kilka rzędów gór. Po chwili rozpocząłem zejście Doliną Jaworową. Nie zachwycała mnie niczym, ponieważ prowadziła jednostajną ścieżką z niezmieniającymi się widokami. Niestabilne kamienie i sypki żwir co chwilę „wyjeżdżały” spod nóg. Zejście stawało się bardzo uciążliwe i męczące. Nie tak sobie wyobrażałem powrót. Wędrówka ciągnęła się bardzo długo, aż do momentu, kiedy dotarłem do bardziej zarośniętych trawą miejsc. Wtedy mogłem odpocząć od ciągłego napinania mięśni i wytężonej uwagi. Poniżej poziomu 2000 m n.p.m. bardzo ucieszyłem się na widok dwóch kozic. Widziały tylko mnie, bo nikt inny tędy nie przechodził. Trawa rosła dosłownie wszędzie, a obie kozice wybierały kępy do obgryzania. Najśmieszniejsze w tym wszystkim okazało się to, że obie wybrały tą samą, dorodną kępę i we dwie jadły z „tego samego stołu”. Przyglądałem się im dłuższą chwilę. Później jadły osobno, ale ciągle w pobliżu siebie.

Z powodu szarych chmur i braku słońca zrobiło się chłodno i nieprzyjemnie. Chmury opadały w głąb doliny, nie pozwalając cieszyć wspaniałymi widokami. Jedynie mogłem podziwiać piękną fioletową kwiatową „głowę”. Bardzo mi się spodobała, dlatego zrobiłem jej kilka ujęć. Dolina dłużyła się, bo zejście trwało ponad cztery godziny. Pomimo tak długiej trasy krajobraz niewiele się zmieniał. Standardowo oglądałem karłowate drzewa, później zamieniające się w gęsty las w miarę pokonywanego szlaku. Brakowało mi słońca, pięknej roślinności, jaka występowała wszędzie indziej, czy widowiskowych wodospadów. Czarny Staw Jaworowy też nie zachwycał. Sama nazwa wiele mówiła, ponieważ z powodu wysokich szczytów od południowej i południowo-zachodniej strony nie docierało do niego światło – stąd z dużej wysokości wyglądał na ciemny staw. Nawet nie występowała wokoło niego bujna roślinność, jaką spotykałem przy innych tego typu zbiornikach wodnych. Odcinek przez las bardzo się dłużył, ponieważ szlak co chwilę prowadził drewnianymi mostkami przez Jaworowy Potok. Często w ich pobliżu ziemia rozmiękała i występowało tu dużo błota. Kilkanaście minut drogi od Czarnego Stawu Jaworowego nie czuło się już znacznego obniżania wysokości. Raczej wędrowało się w miarę równą drogą do miasteczka. W tym miejscu pogoda zaczęła się poprawiać. Słońce świeciło bardzo pięknie, ale tylko na dole. W wysokich Tatrach nadal zalegały gęste chmury. Tuż przed Tatrzańską Jaworzyną, w lesie, zszedłem ze szlaku, gdzie dalej przedzierałem się przez bardzo gęste zarośla, by w końcu zatrzymać się nad potokiem Jaworowym. Tam wykąpałem się cały. Właśnie z tego powodu szukałem najbardziej zarośniętego miejsca, żeby nikt mnie nie zauważył. Przy okazji podziwiałem wspaniałe widoki na potok i zanurzone kamienie porośnięte mchami. Wody oświetlane przez słońce wyglądały bajecznie. Po kąpieli dotarłem do Tatrzańskiej Jaworzyny – niewielkiej wsi pod Tatrami. Na miejscu oferowano noclegi za 8 EUR, ale dzisiaj miałem obrany cel, by przejść na stronę polską i dokończyć całą trasę. Drogą asfaltową szedłem około 6km, aż w końcu dotarłem do Łysej Polany. Obowiązkowo kupiłem siedem tabliczek „Studenckiej Czekolady”, którą po prostu uwielbiam tak, jak Kofolę. Z przygranicznego sklepu poszedłem na przystanek autobusowy w Łysej Polanie. Dosłownie za chwilę podjechał bus z Morskiego Oka, który odwoził ludzi do Zakopanego. Jako, że przyszedłem w południe nie musiałem martwić się o brak miejsca. Znalazło się dla mnie miejsce. Busem dojechałem do Zakopanego, skąd wysiadłem we wskazanym miejscu przez Asię. Zadzwoniłem do niej i powiedziałem, że już jestem na miejscu. Wytłumaczyła mi, gdzie znajduje się ośrodek „Maria 5” i jak się spotkamy. Doszedłem w to miejsce i zza drzwi wyszła Asia. Trochę trudno było mi ją poznać, ponieważ teraz wyglądała bardzo pięknie. W górach człowiek jest inaczej ubrany i bez dodatkowych „zabiegów upiększających”, dlatego tak bardzo „ta” Asia różniła się od „tej” z gór. Przywitaliśmy się, po czym zaprosiła mnie do środka.

W ośrodku „Maria 5” usiadłem przy recepcji, gdzie obie Asie obsługiwały klientów. Kiedy zrobiło się spokojniej najpierw chciały, żebym opowiedział im całą wyprawę i co przeżyłem na szlaku oraz kogo jeszcze spotkałem. Miałem bardzo wiele do opowiadania, bo omawiałem piękne widoki, spotkanie ze Słowaczkami, czy też kozice jedzące z jednego stołu. Obok dziewczyn siedział na wózku inwalidzkim ośmioletni chłopiec. Bardzo fascynował go świat gór i chciał żebym mu codziennie przynosił zdjęcia z wypraw. Powiedziałem mu, że z miłą chęcią pokazałbym mu świat gór, ale ja jestem tu tylko na jeden dzień i można powiedzieć, że z przypadku. Asia wtedy opowiedziała mu całą historię, jak się poznaliśmy.  Chłopiec z uwagą przysłuchiwał się opowieści i bardzo chciał widzieć wszystkie widoki na fotografiach, które zobaczyliśmy podczas naszej wspólnej wędrówki. Zdjęcia z wyprawy oglądaliśmy na moim aparacie, a w między czasie opowiadałem, co zobaczyłem, kogo poznałem i jakie piękno oferują Tatry. Po dłuższej rozmowie z Asią, druga Asia przyprowadziła Marię. Byłem ciekawy tego spotkania, bo dziewczyny znały ją z płomiennej pasji do gór i bardzo szybkiego tempa pomimo swojego wieku. Kiedy przyszła poznaliśmy się i zaczęliśmy opowiadać sobie, jak zaczęła się nasza przygoda z górami i co już zobaczyliśmy. Wymienialiśmy doświadczenia. Maria koniecznie chciała umówić się ze mną na przejście jakiegoś szlaku. Chciała nawet zorganizować tygodniowy wyjazd w Tatry, ponieważ pochodziła znad morza, więc do gór miała bardzo daleko. Nasze rozmowy trwały bardzo długo aż do późnego popołudnia. Jako, że został mi jeszcze jeden dzień wolnego na powrót do domu, Asia i Maria postanowiła, że zakwaterują mnie w jednym z pokoi. Dzięki temu, że miałem pokój i mogłem zostać aż do jutra, rozmawialiśmy do późnych godzin nocnych. Naszym tematem numer jeden stały się oczywiście góry. Omawialiśmy szlaki, ponieważ Maria miała mapę Tatr i chciała koniecznie dowiedzieć się, co ciekawego można zobaczyć na każdym z nich. Maria dodatkowo umówiła się ze mną, żeby nazajutrz przejść ze mną w okolicach Zakopanego jej własny wytyczony szlak kończący się wejściem na jakieś nieznane wzniesienie, dające przepiękny widok na panoramę Tatr.

Dnia następnego wstaliśmy i o umówionej godzinie spotkaliśmy się wszyscy. Dziewczyny musiały wcześnie rano wracać do domu, ponieważ ich czas obsługi w obiekcie dobiegał końca. Została tylko Maria. Bardzo długo żegnaliśmy się. Wszyscy dogadywaliśmy się bardzo dobrze, dlatego tak trudno było nam się rozstać. Asia najdłużej się ze mną ściskała. Po pożegnaniu dziewczyn, ja i Maria, poszliśmy na wzniesienie, o którym mówiła wcześniej. Tak, jak Asia zapewniała, Maria chodziła bardzo szybko. W wieku 52 lat przeszła całą Orlą Perć w ciągu 11 godzin ze szlakami dojściowymi od Murowańca do Murowańca. Po samej szybkości chodu mogłem wywnioskować, że Maria jest prawdziwą pasjonatką gór. Widać, że musiała wiele gór schodzić, żeby utrzymać taką kondycję, czego jej pogratulowałem. Dziewczyny zostały jeszcze w obiekcie. Po krótkiej trasie wróciliśmy do ośrodka i spotkaliśmy się ponownie razem, gdzie przez długi czas dyskutowaliśmy o górach. Obowiązkowo poszliśmy do chłopca na wózku inwalidzkim, aby i jemu pokazać coś ze świata gór. Bardzo ucieszył się na myśl, że pamiętaliśmy o nim. Czas już było wracać do domu. Ja i Maria znaleźliśmy wspólny język, przez to najdłużej ściskaliśmy się na pożegnanie. Maria miała jeszcze jedną przypadłość. Z każdego miejsca, które odwiedziła, musiała przywieźć jakiś kamień. Teraz pomimo, ze przebywała na turnusie rehabilitacyjnym, nie odmówiła sobie wyjścia w góry, dlatego w pokoju miała zebraną już całkiem pokaźną kolekcję kamieni ze szlaków…

Podsumowując: niezwykłe kwiaty, fenomenalne zjawiska pogodowe, poszarpane i niezliczone szczyty tatrzańskie przenikające się wzajemnie, wspaniali ludzie, radość chwil, cisza, zwierzyna, "chmury" gwiazd i idealne warunki pozwoliły mi odbyć niezwykłą, niepowtarzalną wędrówkę po jakże pięknych Tatrach...

                                                                    
                       

2 komentarze:

  1. Niezła wyprawa! I dużo pięknych zdjęć, zwłaszcza fotka wody w Czarnym Stawie zrobiła na nas wrażenie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że się podobało. O Morskim Oku i Czarnym Stawie będzie więcej już za dwa dni w nowym poście. Napiszę o rzeczach, na które warto zwrócić uwagę, gdy okrąża się te stawy.

      Pozdrawiam serdecznie :)

      Usuń

www.VD.pl