Ja, Robert, Ania i Brygida już drugi raz umówiliśmy się na
wspólną tatrzańską wyprawę. Ostatnio byliśmy na Mięguszowieckiej Przełęczy pod
Chłopkiem 2307 m n.p.m. Trudność szlaku, fenomenalne widoki i piękna cisza – to
najbardziej podobało się wszystkim. Teraz koniecznie chcieliśmy spróbować drugi
raz w tym samym składzie naszych sił. Za cel obraliśmy Świnicę 2301 m n.p.m.,
ponieważ Ania bardzo chciała zobaczyć ten szczyt. Brygidzie też się on marzył,
dlatego bez wahania, jednogłośnie zdecydowaliśmy się na Świnicę. Na jej
wierzchołek wchodziłem wiele razy, ale chciałem przeprowadzić grupę czarnym
szlakiem przez Dolinę Gąsienicową, żeby wszyscy mogli zobaczyć najpiękniejsze
rejony Tatr. Moi towarzysze wędrówki ciągle wspominali spotkanie, gdzie na
pierwszy raz wybrałem szlak na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem (trasa nie
należy do najłatwiejszych dla osób nie wtajemniczonych w świat gór). Wiedziałem
jednak, że jeśli kochają góry, to tamte widoki „zarażą” ich pasją na zawsze.
Ponownie umówiliśmy się na godzinę 00.00 w nocy, żeby leśny odcinek przejść w
ciągu nocy. Trasę zaplanowaliśmy niebieskim szlakiem przez Boczań i dalej –
czarnym od Doliny Gąsienicowej na Świnicką Przełęcz.
Spod mojego domu wyjechaliśmy samochodem Roberta o 00.00 w
nocy. Trasa przebiegała sprawnie. Na ulicach ruch praktycznie zamarł ze względu
na porę. Jeszcze przed trzecią w nocy zaparkowaliśmy przy słynnym rondzie w
Kuźnicach. Pozostał nam jeszcze tylko półgodzinny odcinek asfaltowy, żeby
znaleźć się na początku węzła szlaków prowadzących, między innymi, na Kasprowy
Wierch i Halę Gąsienicową. My wybraliśmy niebieski przez Boczań. Obawialiśmy
się żółtego szlaku przez Dolinę Jaworzynki ze względu na niedźwiedzie, które
uwielbiają nocną porą przechadzać się w tych okolicach. Dodatkowo wiedziałem,
że na początku trzeba długo iść ścieżką bez wzniesień, a później czeka nas
bardzo strome i długie podejście. Po ostatnim razie wiedzieliśmy, że Ania jest dużo
słabsza kondycyjnie i boi się wysokości, dlatego postanowiłem rozłożyć bardziej
równomiernie całe podejście i wysiłek. Wędrówkę rozpoczęliśmy po trzeciej w
nocy. Jako, że dookoła panowały ciemności, nie rozglądaliśmy się, ale raczej
staraliśmy się iść szybko do przodu, by jak najwcześniej zawitać w Dolinie
Gąsienicowej. Koniecznie chcieliśmy zobaczyć tam wschód słońca ze względu na ciepłe
kolory promieni oświetlających piękne kwiaty porastające dolinę w sierpniu.
Wiedziałem, że możemy ujrzeć bardzo efektowne widowisko, dlatego kładłem duży
nacisk na tempo, choć nie musieliśmy się aż tak mocno spieszyć. Powyżej
Boczania 1206 m n.p.m. wyszliśmy ponad poziom zwartych lasów i teraz
kroczyliśmy ścieżką wśród karłowatych świerków. Za około dwadzieścia minut
wyszliśmy ponad górną granicę lasów. Za nami widniał piękny Giewont, a po
naszej lewej stronie widzieliśmy przepiękny widok na Pieniny i morza mgieł,
które utworzyły się w tamtym rejonie. Zatrzymaliśmy się na chwilę, by zrobić
kilka zdjęć. Pomimo wczesnej pory dnia udawało się nam fotografować bez efektu
„poruszonej ręki”. To cieszyło nas bardzo. Kiedy dotarliśmy do Przełęczy pod
Kopami 1499 m n.p.m. zauważyliśmy, że roślinność jest pokryta dużymi kropelkami
rosy. Teraz oczekiwaliśmy wschodu słońca, bo domyślaliśmy się, że kiedy słońce
będzie oświetlać kropelki, to dolina rozbłyśnie milionami małych pryzmatów.
Bardzo czekałem na ten moment. Odpoczęliśmy w tym miejscu na chwilę, bo goniłem
ekipę na wschód słońca. Potrzebowaliśmy jeszcze około dziesięć minut, aby dojść
do miejsca, z którego chciałem podziwiać wschód. Wiedziałem, że „tamto miejsce”
będzie nadawać się do tego idealnie. Miałem na myśli drewniane góralskie chaty
i rozległą polanę dookoła. Jedna z tych chat nazywa się Betlejemka.
Na wyznaczone miejsce dotarliśmy około godziny 5.25. Wschód
słońca powinien się za chwilę rozpoczynać. Jeszcze tylko chwilka i już zza
chmur wyłoniły się pierwsze promienie słońca! Na początku podziwialiśmy je zza
karłowatych świerków, ale wystarczyło przejść kilka kroków dalej, by znaleźć
się na wielkiej, otwartej przestrzeni. Spoglądaliśmy na piękne drewniane chaty
i na wschód słońca ponad górami. Zatrzymaliśmy się na dłużej ponieważ na
polanie rosły tysiące fioletowych kwiatów, które oświetlało ciepłe światło
słoneczne. Polana wyglądała bajecznie! Długo przyglądaliśmy się, jak zmienia
się oświetlenie. Dolina Gąsienicowa daje piękne uczucie bycia w sercu gór. Właśnie
doświadczaliśmy tego. Spojrzeliśmy na kwiaty z bliska, ponieważ każdy ich
płatek pokrywały kropelki rosy. Odbijało się od nich ciepłe światło słoneczne,
dlatego polana rozbłysła pięknymi, kolorowymi światełkami. Najbardziej chciałem
ujrzeć ten widok i nie wyobrażałem sobie, żeby utracić całe widowisko na rzecz
wolniejszej wędrówki nocnym lasem. Zjawisko najbardziej zachwyciło Brygidę i
Anię, a przynajmniej one najbardziej o tym mówiły. Ja zresztą też – ciągle
pokazywałem nowe punkty, na które warto zwrócić uwagę. Wypatrywałem większych
skupisk fioletowych kwiatów, bo tam gromadziło się najwięcej kropelek rosy. Pośród
kwiatów pozostaliśmy na około pół godziny. Dopiero później rozpoczęliśmy
wędrówkę czarnym szlakiem, nie wchodząc do Murowańca, żeby nie tracić czasu.
Specjalnie wyruszaliśmy w środku nocy, żeby mieć trzygodzinną przewagę nad
tłumami, które swoją wędrówkę rozpoczną dopiero za dwie godziny. Jako, że
szliśmy w sezonie letnim, wiedziałem, że wyżej mogą utworzyć się korki na
odcinkach ubezpieczonych łańcuchami. Idąc czarnym szlakiem za Murowańcem,
przekraczając stację pogodową IMiGW, zauważyliśmy mnóstwo krzaczków jagodowych
pełnych dojrzałych owoców. Brygida, Ania i Robert bardzo szybko wzięły się za
zbieranie owoców. Przez chwilę je jedli, po czym poszliśmy dalej. Przy ciepłym
dniu, zroszone chłodnymi kropelkami owoce, bardzo zachęcały do orzeźwienia się.
Nieco dalej Brygida i Ania wypatrzyły duży kamień, na którym obowiązkowo
chciały mieć zdjęcie. Sfotografowałem je na tle gór, po czym poszliśmy dalej.
Przy szlaku zauważyłem piękny fioletowy kwiat – ten sam, co tydzień temu na
szlaku na Przełęcz pod Chłopkiem. Wszyscy mieli z nim to samo skojarzenie –
moduł 4A, który przy tak pięknych okolicznościach przyrody nasze dziewczyny i
Robert omawiały na tamtej trasie.
Najlepsze miało się dopiero rozpocząć. Pomału dochodziliśmy
w rejon Zielonego Stawu. O tej porze wyglądał bajecznie. Na trasie panował
idealny spokój. Woda w stawie tworzyła idealne lustro. Odbijały się w nim
okoliczne góry i nasz cel wyprawy – Świnica. Każdy z nas podziwiał te piękne
obrazy w wodzie. Kiedy doszliśmy do jego końca, Brygida, Ania i Robert
koniecznie chciały mieć zdjęcie na dużym kamieniu. Stanęli tam w trójkę, a ja
fotografowałem ich na tle gór. Dużą część uwagi poświęciłem jednak zdjęciom
stawu i tego, co w nim się odbijało. Nie zawsze można ujrzeć tak piękne widoki.
Szczególnie spodobało mi się skalne urwisko kończące się dosłownie w wodach
tego stawu. Nierówności skalne bardzo bujnie porastała kosodrzewina. Okolica
wyglądała przepięknie! Od tego momentu rozpoczęło się strome podejście aż do
samej przełęczy. Szlak początkowo prowadził pięknym trawiastym, ale nachylonym
pod dużym kątem, zboczem. Cieszyliśmy się wspaniałymi widokami na Czerwone
Stawki , Kurtkowiec, czy Litworowy Staw. Co chwilę rozglądaliśmy się za siebie,
by podziwiać całą trasę. Szlak prowadził kamiennymi schodami, więc wchodziło
się bardzo łatwo. Po chwili radości Ania rozpłakała się, bo stwierdziła, że nie
nadąża za nami i nas blokuje. Brygida podbiegła ją pocieszyć i dalej ruszyliśmy
wszyscy razem. Ania rzeczywiście odstawała od nas kondycyjnie i tempem, ale
liczyliśmy się z tym po ostatniej wyprawie. Sądząc po tym, ile opowiadała o
sobie, jak dużo chodzi po Tatrach, każdy z nas miał dużo większe oczekiwania
wobec niej… Z tego względu daliśmy sobie więcej czasu idąc nocą przez las. Ania
co chwilę musiała się zatrzymywać i łapać oddech, bo brakowało jej tchu. Bardzo
powolnym tempem podchodziliśmy jednak do góry pokonując strome zbocze. Na jego
szczycie jeszcze raz obejrzeliśmy się za siebie, by podziwiać wszystkie Stawy
Doliny Gąsienicowej z innej perspektywy. Ania stwierdziła, że marzy o
Kościelcu, ale na dzień dzisiejszy ta góra jest dla niej tylko w sferze marzeń.
Kiedy doszliśmy do płaskiego terenu na trawiastej buli, przed nami odsłonił się
kolejny fragment szlaku – dojście na Świnicką Przełęcz 2051 m n.p.m. Ania
bardzo się zlękła widząc przed sobą pionowy komin skalny. Od razu zapytała, czy
tam idziemy. Powiedziałem, że idziemy w tym kierunku, ale nie będziemy nim
wchodzić, bo szlak prowadzi kamiennymi schodami.
Po dłuższym odpoczynku, zarządzonym głównie dla Ani,
poszliśmy dalej kamienną ścieżką. Szlak nie przestawia żadnych trudności, ponieważ
na całej jego długości ułożono równe schody lub chodnik z kamieni. Z tego
względu nie trzeba się bać. Jedynym problemem może okazać się słaba kondycja,
ponieważ od trawiastej buli, czy też małej dolinki, ścieżka prowadzi trawersami
do góry. Powolnym krokiem pokonywaliśmy kolejne „zygzaki”, po czym wyszliśmy na
lokalną grań prowadzącą do samej Przełęczy Świnickiej. W trakcie wędrówki Robert
nie zatrzymywał się, bo choć czuł się zmęczony, to wiedział, że idąc
równomiernym tempem, dojdzie do celu. Szedł bardzo sprawnie, co nam się
podobało. Robert nie miał rewelacyjnej kondycji, ale jego zacięcie i chęć
poznawania gór pozwalała mu pokonywać wszelkie trudności. Nikt na Roberta nie
narzekał – wręcz przeciwnie – każdy go chwalił za mocną psychikę. Przed
przełęczą Brygida usiadła na wystającym kamieniu nad stromym trawiastym
zboczem. Ja do niej dołączyłem. Ania wystraszyła się i spoglądała na dolinkę,
którą wchodziłem w zimie na Świnicę. Powiedziała, że wygląda bardzo strasznie. Jak
się sama przekonała, aż do samej przełęczy, trasa nie miała żadnych trudności
technicznych. Potrzebowała tylko dobrej kondycji, by iść nieprzerwanie do góry.
Robert wszedł pierwszy i w geście radości podniósł ręce. Ja szedłem tak, jak
tydzień temu z Anią, żeby nie czuła się zniechęcona stromiznami, na których
brakowało jej sił. Na przełęczy odpoczęliśmy znacznie dłużej, żeby Ania mogła
złapać tchu. Zjedliśmy coś i przyglądaliśmy się, ponieważ coraz więcej ludzi
doganiało nas i pomału tworzyły się tłumy. Chcieliśmy tego uniknąć za wszelką
cenę, wychodząc w góry wcześnie w nocy. Tutaj zrobiliśmy sobie jeszcze
nietypowe zdjęcie z wielkim plakatem z pozdrowieniami dla różnych działów z
naszej pracy. Mieliśmy wspaniały widok na Wielką Koprową Kopę 2052 m n.p.m. i
Wielką Garajową Kopę 1979 m n.p.m. Oba szczyty pokrywała bujna, zielona trawa.
Co chwilę patrzeliśmy w te strony.
Po długiej przerwie poszliśmy czerwonym szlakiem na szczyt
właściwy. Początkowo ścieżka prowadziła kamiennymi schodami wśród skał i
większych głazów. Nie przedstawiała żadnych trudności. Szliśmy tak około
dwadzieścia pięć minut. Nie spieszyliśmy się. Zza skały wyłonił się widok na
pierwszą płytę skalną i odcinek ubezpieczony łańcuchami. To przejście wygląda
raczej, jak półka skalna z dużą przepaścią. Ania najbardziej obawiała się trudności.
Niestety przed nami poszły już duże grupy turystów. Szlak prowadził na wprost,
później skręcał w prawo, po czym za wielką, pionową skałą znikał, skręcając pod
dużym kątem w lewo. Przyglądaliśmy się temu punktowi, ponieważ tłumy ludzi
znikały za ścianą skalną. To miejsce dawało poczucie ogromu przestrzeni i z
pewnością u Ani potęgowało strach. Powiedzieliśmy tak, że Robert i Brygida
pójdą pierwsi, ja następny, a za mną Ania, żeby najpierw mogła przyglądnąć się
jak Robert i Brygida pokonują skały, a ja miałem przeprowadzić Anię przez
łańcuchy. Dla nas ten fragment nie był trudny. Wystarczyło iść ścieżką.
Łańcuchy raczej zamontowano dla bezpieczeństwa w razie przypadkowego
pośliźnięcia na płytę skalną, ponieważ za dość wąską płytą znajdowała się
przepaść. Przy uważnym przechodzeniu taka opcja raczej nie istniała. Robert i
Brygida patrzeli na innych, jak „znikają” za skałą. Bardzo im się to podobało,
dlatego poszli za ludźmi bez zbędnego oczekiwania. Kiedy Robert przechodził
przez zakręt za ścianą skalną, podniósł ręce do góry na znak radości. Ania
czuła się wystraszona, bo myślała, że tam jest trudno. Brygida za chwilę
dołączyła do niego. Ja poczekałem aż większe grupy przejdą i podszedłem z Anią
do odcinka z łańcuchami. Prowadziłem, żeby ona tuż za mną mogła widzieć gdzie
stawiam kroki. Pomału pokonywaliśmy kolejne etapy trzymając się łańcuchów.
Ścieżka nie sprawiała problemów, bo raczej prowadziła w nierównym terenie i
czasami wystawały skały o nieregularnych kształtach, mogące sprawiać niewielkie
trudności. Przy uważnym przechodzeniu trudno jest o wypadek. Przecież
przechodziły tędy tłumy ludzi bez strachu i zatrzymywania się. Na końcu ścieżki
wystawała spiczasta skała po prawej stronie, która tworzyła „bramę” wejściową
do następnego „etapu”. Za bramą mogła powstać jedyna trudność, ponieważ trzeba
wejść na około dwumetrową skałę nachyloną pod dużym kątem, żeby przejść na
drugą stronę. Na szczęście są tam wydrążone stopnie i wykute nierówności, w
celu łatwiejszego stawiania kroków. Dla Ani to było wielkie przeżycie. Za
odcinkiem łańcuchowym tylko na chwilę uspokoiła się sytuacja. Za zakrętem
wyłoniła się ścieżka prowadząca początkowo kamiennymi schodami, a później
prowadziła wzdłuż ostrej grani po jej prawej stronie. Mieliśmy stąd wspaniały
widok na Krywań. Ania raczej koncentrowała się na trudnościach, które są przed
nią, bo wiedziała, że najwięcej łańcuchów jest pod szczytem. Ciągle odczuwała
ogromny strach.
Za krótkim „płaskim” odcinkiem szlak wprowadził nas na serię
płyt skalnych i nierównych, postrzępionych skał. Ścieżkę wytyczono przez
zagłębienia w terenie przypominającym żleb. Ciągle szliśmy w takiej „wnęce”,
jakby wąwozem wśród skał. Właśnie od tego momentu rozpoczął się najdłuższy etap
ubezpieczony łańcuchami. Ania bardzo się bała. Robert swoim jednostajnym tempem
szedł nieprzerwanie do góry. Dzięki temu szybko osiągał wysokość. Ja poszedłem
za nim, a Brygida powiedziała, że teraz pójdzie z Anią, bo spodziewała się z
jej strony bardzo czasochłonnego podejścia. Mijały nas setki ludzi. Niestety
tłumy zdążyły nas dogonić trochę niżej i spodziewaliśmy się zatorów na
odcinkach łańcuchowych. Niestety nie uniknęliśmy tłumów... Robert na znak
znużenia, w oczekiwaniu na tłumy, kazał sobie robić zdjęcia przy większych
trudnościach. Przechodził tą trasę z uśmiechem i radością, bo chociaż w Tatrach
był dopiero drugi raz, to trasa nie sprawiała mu żadnych trudności, ale raczej
cieszył się pięknymi widokami. Ani i Brygidy nie widzieliśmy. Nie czekaliśmy na
nie, ponieważ ukształtowanie terenu nie pozwalało na to. Ciągle przechodziły
obok nas duże grupy, dlatego musieliśmy iść do przodu „z prądem”. Doszliśmy do
miejsca, gdzie szlaki ze Świnickiej Przełęczy i Zawratu łączą się w jedną
ścieżkę i prowadzą bezpośrednio na szczyt. Nieco niżej podziwialiśmy stromość
zbocza i rzędy łańcuchów i ludzi podchodzących tą trasą. Widok robił bardzo
wielkie wrażenie. Na skrzyżowaniu czerwonych szlaków zatrzymaliśmy się na
dłużej, w oczekiwaniu na Anię i Brygidę. Mieliśmy dużo miejsca. Minęło pół
godziny, ale nadal wśród turystów nie widzieliśmy naszych dwóch dziewczyn. Robert
zapytał przypadkowych ludzi, czy widziały dwie dziewczyny i opisał ich ubiór.
Okazało się, że Ania nie dawała rady kondycyjnie, dlatego usiadła gdzieś niżej
z Brygidą i odpoczywała. Czekaliśmy na nie jeszcze jakieś dwadzieścia minut i
dopiero zauważyliśmy je gdzieś w dole. Nam nie spieszyło się, bo mieliśmy dużo
czasu. Jedyną niedogodnością były hordy ludzi zmierzających na Świnicę. Nasz
plan zakładał raczej spokojniejsze wejście, ponieważ wyszliśmy w środku nocy.
Doczekaliśmy się w końcu naszych dziewczyn. Ja i Robert poszliśmy
pięciominutowym szlakiem na wierzchołek główny, który prowadził raczej przez
płaskie i wielkie głazy. Na całej długości zamontowano łańcuchy. Poszliśmy
swoim tempem, żeby nie blokować ruchu. Za nami szła Brygida i Ania. Robiłem im
zdjęcia. Ania mówiła, żeby fotografować ją, kiedy będzie przechodzić odcinki
łańcuchowe. Tak też robiłem. Podczas całej trasy uchwyciłem ją w wielu miejscach,
bo tylko ja miałem aparat przy sobie. Robertowi również robiłem zdjęcia. W
trakcie podchodzenia jeden z przypadkowych panów powiedział Ani, że ma ładne
paznokcie i szkoda, że zniszczą się na tutejszych skałach. Na trasie mogłem
zobaczyć, jak wielkie tłumy podążają przed nami i za nami. Tuż przed szczytem
wystaje duża skała, a przez nią jest przerzucony długi odcinek łańcucha. Robert
wypatrywał możliwości przejścia, chwilę zastanawiając się. Kiedy znalazł swoją
drogę podciągał się, łapiąc za łańcuch i skały. Wszedł na szczyt. Po dłuższej
chwili na wierzchołku stanęła również Ania z wielkim uśmiechem na twarzy.
Bardzo cieszyła się, bo pomimo wielkiego strachu weszła na Świnicę.
Ze szczytu mieliśmy piękną okazję podziwiać jedne z
najładniejszych widoków na Tatry Wysokie, Orlą Perć, Dolinę Pięciu Stawów
Polskich, Tatry Słowackie, Krywań i Tatry Zachodnie. Widzieliśmy stąd naprawdę
wiele i w każdym kierunku widoki po prostu zachwycały. Na szczycie dającym mało
miejsca, bo raczej przypominał „usypisko” z kamieni i głazów, zrobiliśmy sobie
serię zdjęć na pamiątkę. Dodatkowo wyciągnęliśmy nasz plakat z pozdrowieniami i
poprosiliśmy przypadkowo spotkanego chłopaka, żeby zrobił nam zdjęcie.
Chcieliśmy być na nim w komplecie, ponieważ na plakacie wypisałem wszystkie nasze
przezwiska. Długo nie siedzieliśmy na szczycie, ze względu na duży ruch.
Chcieliśmy raczej jak najszybciej schodzić, bo wiedzieliśmy, że jeszcze raz
musimy przejść z Anią wszystkie trudności z łańcuchami. Zejście z wierzchołka sprawiało
trochę problemów Ani i Robertowi. Wskazałem drogę Robertowi, a Ani pokazywałem,
gdzie ma stawiać kroki. Robert i Brygida poszli szybciej do przełęczy, a ja
prowadziłem Anię, aby mogła zejść bezpiecznie w tłumach. Zejście odbywało się
znacznie sprawniej niż wejście, dlatego cieszyło mnie to, że zdążymy zejść
jeszcze inną trasą. Robert koniecznie chciał iść przez Kasprowy Wierch, żeby
poznać coś nowego. Nie chciał wracać tą samą trasą. Wśród tłumów pokonywaliśmy
kolejne etapy. Większą trudność sprawiło Ani zejście przez „bramę” skalną,
gdzie szlak zakręcał pod ostrym kątem w lewo, kiedy podchodziliśmy na szczyt. Z
tej perspektywy rzeczywiście ścieżka wyglądała tak, jakby urywała się nad
przepaścią. Pokazywałem jej, gdzie ma stawiać kroki. Przejście odcinkiem
łańcuchowym przez płyty skalne z urwiskiem pokonała znacznie sprawniej. Teraz
kamiennymi schodami pozostało nam dołączyć do Roberta i Brygidy.
Na Świnickiej Przełęczy zatrzymaliśmy się tylko na chwilę,
ponieważ teraz słońce mocno przygrzewało, a dodatkowo ruch turystów wcale nie
ustawał. Ania nie chciała schodzić ponownie czarnym szlakiem, którym
przyszliśmy. Raczej skłaniała się ku Kasprowemu Wierchowi 1987 m n.p.m., bo
chciała podobnie, jak Robert, zobaczyć coś nowego. Poszliśmy przez Pośrednią
Turnię 2128 m n.p.m., a raczej ominęliśmy jej wierzchołek wydeptaną ścieżką.
Chyba nikt nie wchodził na jej szczyt, bo znacznie wydłużyłoby to drogę, a ze
Świnicy widoki są znacznie bardziej okazałe. Dalej przechodziliśmy boczną
ścieżką omijając wierzchołek skrajnej Turni 2096 m n.p.m. i zatrzymaliśmy się
na Przełęczy Liliowe 1952 m n.p.m., gdzie rozpoczynał się szlak prowadzący do
Doliny Gąsienicowej. Cała trasa prowadzi ponad jednogodzinną, wydeptaną ścieżką
wśród traw. Przełęcz Liliowe stanowi umowną granicę pomiędzy Tatrami Zachodnimi
a Tatrami Wysokimi. W dalszej części nie zatrzymywaliśmy się już, ponieważ czym
bliżej znajdowaliśmy się Kasprowego Wierchu, tym więcej ludzi gromadziło się na
szlakach. Kasprowy Wierch dawał bardzo łatwą możliwość wjechania kolejką na
szczyt, przez co musieliśmy dosłownie brnąć przez tłumy. Naszym celem było
teraz dojście na zielony szlak, który zaprowadziłby nas do Kuźnic. Poszliśmy w
tamtym kierunku. Od tego momentu nie fotografowaliśmy nic, ze względu na „przeludnienie”
trasy. Raczej koncentrowaliśmy się na jak najszybszym zejściu do Kuźnic. Od
Kasprowego Wierchu szlak prowadził mocno trawersowaną ścieżką. Na całej jej
długości ułożono chodnik i schody z kamieni, dzięki czemu mogliśmy
przyspieszyć. Co chwilę zatrzymywały nas jednak duże grupy. Kamienny chodnik
kończył się na pośredniej stacji kolejki – na Myślenickich Turniach 1360 m
n.p.m. Poniżej Turni szlak prowadził przez las szeroką, ubitą ścieżką, gdzie z
ziemi wystawało mnóstwo kamieni. Tutaj też nie zatrzymywaliśmy się, ale raczej
przyspieszaliśmy kroku. Ania czuła się zmęczona. Jako, że samochód mieliśmy
zaparkowany przy rondzie wsiedliśmy do siedmioosobowej taksówki. Za 3zł
kierowca podwiózł nas do ronda, dzięki czemu ominął nas półgodzinny horror
przejścia drogą asfaltową…
Widoki naprawdę fantastyczne.
OdpowiedzUsuńŚwietnie uchwycone na zdjęciach tatrzańskie piękno.
OdpowiedzUsuń