poniedziałek, 2 maja 2016

Koprowy Wierch, Koprovsky Stit 2363 m n.p.m. (szlak), Rusinowa Polana

Koprowy Wierch 

Długo wypatrywałem pięknej pogody. Radowałem się na myśl, że jeszcze podczas ostatnich dni, w lecie, będziemy mogli spędzić czas w Tatrach. Jako, że jechały z nami Monika i Ilona postanowiliśmy, że wybierzemy dla nich trasę, która nie będzie wymagać wiele sił, a zobaczą przepiękne widoki. Ja i Daniel wybraliśmy coś większego, na co również skusiły się nasze dziewczyny. Wyjazd zaplanowaliśmy na dwa dni. Chcieliśmy wejść na Koprovsky Stit (Koprowy Wierch) – ze względu na piękne jesienne widoki, oraz na Rusinową Polanę – ze względu na niepowtarzalną panoramę Tatr. Daniel, jako kierowca, zawiózł nas pod stację „Szczyrbskie Pleso” znanej kolejki „Elektriczki”. O tej porze panowały jeszcze ciemności, ale widzieliśmy już pierwszy przejeżdżający pociąg. Nie zdecydowaliśmy się na wędrówkę po 3.00 w nocy, jak to mieliśmy w zwyczaju, ale raczej postanowiliśmy, że wyjdziemy z samochodu na około godzinę przed wschodem słońca, na wypadek, gdyby słowaccy strażnicy chcieli wręczyć nam mandat za wędrówki nocą, czego w Tatrach nie wolno robić. Obawialiśmy się zbyt wysokich kar płaconych w EUR.

Ze stacji wyruszyliśmy około godziny 5.00 nad ranem. Wystarczyło przejść odcinek leśny, zanim rozpocznie się widowiskowy wschód słońca. Na początku trasy minęliśmy Szczyrbskie Pleso, dla nas mało atrakcyjny staw, ze względu na komercjalizację tego miejsca. Po około dwudziestu minutach marszu zauważyliśmy przewodników, którzy samochodem wjeżdżali asfaltowym szlakiem ile tylko mogli, a grupę, którą mieli poprowadzić, wysłali pieszo. Widać, że w każdym zawodzie ceni się wygodę. A może przewodnikom góry spowszedniały? Kto wie?... Przypatrywaliśmy się, gdy grupa wyprzedziła nas i po dłuższym czasie stanęła na zakręcie zwanym Drygant (Trigan). Za chwilę dołączyliśmy do nich. Przewodnicy wyszli ze swoich samochodów i dołączyli do grupy. My tylko przyglądaliśmy się temu wszystkiemu. Całą sytuację nazwałem samochodową turystyką górską. Dalej szlak prowadził drogą asfaltową, ale przez las. Ten czas poświęciliśmy na rozmowy. Na niebie zrobiło się jaśniej. Minęła ponad godzina zanim dotarliśmy do rozwidlenia szlaków pod Popradzkim Plesem. Na skrzyżowaniu znajduje się ciekawy punkt. W drodze na Rysy można zabrać pięcio- lub dziesięciokilogramowe ładunki na plecy i wnieść je, jak tragarze to robią, do Chaty pod Rysami. W zamian schronisko oferuje ciepły „czaj” i ciastko – w zależności od wniesionego ciężaru. Standardowymi ładunkami są napoje o pojemności pół litra oraz duże ilości kartofli lub cebuli. Zawodowi tragarze wnoszą po 50-70kg za jednym razem. Kiedyś miałem okazję przyjrzeć się ich pracy i przyznałem, że jest bardzo ciężka widząc, jak długi i stromy jest szlak do Chaty pod Rysami. Dzisiaj przygotowano dwoje piętnastokilogramowych noszy z dziesięciokilogramowymi worami kartofli i pięciokilogramowymi worami cebuli oraz jedne z dziesięciokilogramowym worem kartofli. Obok jeszcze stały dwoje noszy, ale włożony był na nie jakiś zapakowany ładunek o wadze dziesięciu kilogramów. My wybraliśmy cel na Koprovsky Stit, dlatego wnoszenie nie było nam po drodze (w drodze na Rysy, gdy chodziłem samemu w tych stronach, wnosiłem piętnastokilogramowy ładunek z trzydziestoma półlitrowymi wodami mineralnymi).

Od teraz droga asfaltowa zamieniła się w ścieżkę prowadzącą lasem, stopniowo wznoszącą się ku górom. Trochę przyspieszyliśmy kroku ze względu na wschód słońca. Chciałem go zobaczyć chociaż w przerzedzonych fragmentach lasu. Dla mnie taki widok zawsze jest ciekawy, gdy wczesnoporanne promienie oświetlają skały w ciepłych barwach. Podchodząc, zauważyliśmy pierwsze promienie, które oświetlały Przednią Basztę, Pośrednią Basztę i Szatana. Jakaś mała chmura rzucała cień na góry tworząc piękną mozaikę i „rysując” ciemne pasy na skałach. Mieliśmy szczęście, ponieważ w tym momencie wypatrzyliśmy ubytki w drzewostanie, dzięki czemu mogliśmy utrwalić piękne widoki na zdjęciach. Od skrzyżowania szlaków pod Popradzkim Plesem upłynęło nam około czterdzieści minut. Zatrzymaliśmy się na drewnianym mostku, gdzie Monia zrobiła sobie zdjęcie. Tutaj znajdowało się kolejne skrzyżowanie tras – na Rysy i na Koprovsky Stit. My wybraliśmy niebieski szlak, dzięki czemu nie szliśmy z tłumami kierującymi się na Rysy. Tego roku lato było wyjątkowo upalne, gdzie przez ponad miesiąc temperatury wahały się w przedziale od 30°C do 38°C każdego dnia, przez co stan wód bardzo się obniżył. Zaobserwowaliśmy brak wody nawet na tutejszych, tatrzańskich szlakach. Przechodząc mostem, nad potokiem, zauważyliśmy, ze ledwo się sączył, a kaskady, które zawsze podziwiałem, po prostu zniknęły… Martwiliśmy się, jak będzie w rejonie Hińczowego Plesa. Pomyślałem, że Małe Hińczowe Pleso i Hińczowe Oko nie istnieją, skoro już na tym poziomie brakuje wody. Zanim jednak doszliśmy do stawów czekało nas dwuetapowe strome podejście. Nie nastawialiśmy się na dobry czas przejścia, ale raczej na podziwianie widoków, dlatego wiedziałem, że będziemy potrzebować więcej czasu niż jest napisane na drogowskazach. Taka perspektywa odpowiadała mi, ponieważ przy bezchmurnym niebie mogłem podziwiać przepiękne granie najwyższych szczytów na tle błękitu. Martwił mnie tylko jeden fakt, że zdecydowałem się na złamanie podstawowej zasady w górach dotyczącej pogody. Wiedziałem, że jeśli wyjdziemy o tej porze, co wyruszyliśmy, to na szczycie będziemy około godziny 11.00. Dla mnie ta godzina na szczycie oznacza brak widoków. Niestety w lecie konwekcja tak działa, że najpóźniej do godziny 10.30 ze szczytów można podziwiać widoki, a później do późnych godzin popołudniowych nie zobaczy się z nich nic, bo przykrywają je chmury. Tak dzieje się, ponieważ poziom kondensacji pary wodnej znajduje się zwykle niżej niż tatrzańskie szczyty, dlatego poniżej często może być dobra pogoda, a w rejonie wierzchołka niestety nie. Liczyłem się z tym, ale miałem na względzie, że idziemy pokazać naszym dziewczynom nową trasę.

Pomimo tego faktu cieszyłem się, ponieważ podchodząc na pierwszą bulę wzdłuż Hińczowego Potoku mogliśmy podziwiać Grań Baszt na tle bezchmurnego błękitu nieba. Na buli szlak stromo i ostro zakręcał w lewo, a tuż za zakrętem widzieliśmy usypisko z kamieni. Monia i Ilona obowiązkowo chciały mieć tam zdjęcie, ponieważ podobał im się widok na Dolinę Mięguszowiecką. Tutaj zrobiliśmy dłuższy postój. Do plecaka Moni przyleciały nawet dwa motyle, a później kolejne. Jeden z nich usiadł na nim. Przyglądaliśmy się tym malutkim motylkom, jak wesoło latały dookoła nas. Za zakrętem, z przodu, patrzeliśmy na drugą bulę. Czekało nas bardziej strome podejście. Na tym odcinku, gdzie teren porastały tylko trawy, po prawej stronie podziwialiśmy piękną, strzelistą grań Wołowca Mięguszowieckiego. Na niebie nadal nie powstawały chmury, co bardzo mnie cieszyło, bo dzięki temu koncentrowałem się na skalistych panoramach. Widok bardzo mi przypadł do gustu. O tej porze dnia nie odwiedzałem nigdy Koprowego, dzięki czemu mogłem zobaczyć coś zupełnie nowego. Monia i Daniel wypatrywali dodatkowo kozic. Na drugiej buli przyglądaliśmy się graniom z obu stron, ponieważ teraz odsłonił się widok na całą grań Baszt oraz na całą grań Wołowca Mięguszowieckiego. Ja i Daniel mieliśmy wspaniały motyw do fotografowania. Tymczasem Monia wypatrzyła wśród uschniętych traw skałę zarośniętą żółtymi porostami, a z nich wyrastały zielone listki. To miejsce wyróżniało się spośród innych, ponieważ dookoła wszystko zdążyło uschnąć. Można powiedzieć, że skała stała się małą oazą życia w tym spieczonym świecie. Chyba wszyscy cieszyliśmy się z pięknego widoku, ponieważ o tej porze dnia góry rzucały bardzo ciekawe cienie, dzieląc lokalne kotlinki na połowę oświetloną i połowę nieoświetloną.

Podchodząc w rejon Hińczowego Plesa Ilona od razu zauważyła, że czegoś brakuje. Oczywiście mniejszych stawów, czy nawet widocznego potoku. Wiedzieliśmy, że gdzieś jest, ale tylko słyszeliśmy go pomiędzy uschniętymi trawami. Wszystkie stawy dookoła dosłownie zniknęły… Pozostała po nich tylko ciemnoszara, sucha plama. Jedyny pozostały staw, znacznie się zmniejszył i dodatkowo w miejscu, gdzie wody spływały na drugą bulę utworzył się jakby przedsionek. Ja i Daniel pamiętaliśmy od zawsze ten staw, jako wielkie i rozległe. Teraz raczej przypominało zbiornik wodny po długim okresie suszy. Pomimo niskiego stanu wód widok na staw wynagrodził nam cały wysiłek. Wody przybrały jasno-turkusowe odcienie barw i na dodatek skrzyły się od promieni słonecznych. Każdy z nas pomyślał o tym, żeby zatrzymać się na dłużej. Tak zrobiliśmy. Monia szczególnie zachwycała się, ponieważ nie znała Tatr od słowackiej strony. Ona poznawała wszystko od początku. Stąd chciała zostać na dłużej, by cieszyć się wspaniałymi widokami. Niebo nadal utrzymywało się bezchmurne. Po półgodzinnym odpoczynku i sesji zdjęciowej postanowiliśmy wejść na Wyżnią Koprową Przełęcz 2180 m n.p.m. i tam po raz kolejny chcieliśmy odpocząć. Podchodząc stromym, trawiastym zboczem Ilona męczyła się najszybciej. Szlak nierzadko prowadził trawersami. Monia w pewnym monecie zauważyła dziwny kwiat. Zapytała mnie, czy to kuklik rozesłany, którego zapamiętała z Mięguszowieckiej Przełęczy pod Chłopkiem. Najprawdopodobniej to był ten kwiat, chociaż o tej porze roku wyglądał znacznie gorzej. Mimo wszystko Monia ucieszyła się, ponieważ również chciała go zobaczyć w swoim naturalnym środowisku, a nie tylko na zdjęciach. W trakcie osiągania coraz większej wysokości podziwialiśmy piękne trawiaste zbocza oraz odwracaliśmy się za siebie, by popatrzeć na Hińczowe Pleso mieniące się tysiącami światełek. Każda zmarszczka na powierzchni wody powstająca od podmuchu wiatru odbijała promienie słoneczne. Ten widok naprawdę zachwycał.

Dziewczyny z większym wysiłkiem pomału docierały do Wyżnej Przełęczy Koprowej. Musiały tu odpocząć. Na niebie zauważyliśmy pierwsze chmury z rodzaju cirrocumulus lenticularis. Dla mnie oznaczały pogorszenie pogody na następny dzień i nadejście silnego wiatru. Po dłuższej chwili powstały również stratocumulus stratiformis i altocumulus floccus. Wiedziałem, że tego dnia dobrych widoków ze szczytu nie zobaczymy, ponieważ z każdą godziną chmur będzie przybywać. Mimo wszystko cieszyłem się z tego, co zobaczyłem, ponieważ tak pięknych widoków nie miałem okazji podziwiać w rejonie Wyżnej Przełęczy Koprowej. Na przełęczy spędziliśmy około godzinę. Z powodu niedospania od wczesnego wstawania do pracy bardzo szybko zasnąłem w trawie obok ścieżki. Monia zaczęła mnie fotografować. Powyżej wysokości 2100 m n.p.m. trawy przyjęły czerwony kolor, dzięki czemu widok różnił się od tego w dolinach. Dziewczyny opalały się w słońcu i suszyły stopy. W międzyczasie Hińczowe Pleso pociemniało. W okolicach szczytowych zgromadziły się chmury i przysłoniły słońce. Na Koprovsky Stit zaczęło podchodzić coraz więcej ludzi. Kiedy zostaliśmy tylko my, sami na przełęczy, postanowiliśmy iść. Podejście z przełęczy bardzo dłużyło się naszym dziewczynom. Chociaż nie ma tu trudności skalnych, ani nie ma żadnych łańcuchów, to ciągłe strome podchodzenie dawało im się we znaki. Kiedy wydawało im się, że dochodzą na szczyt, zobaczyły, że za pierwszym wierzchołkiem „wyrasta” drugi, daleko od tego pierwszego. Najbardziej posmutniała Ilona, która chciała być już na szczycie. Powolnym krokiem dochodziliśmy pomiędzy „porozrzucanymi” skałami i kamieniami w rejon wierzchołka właściwego. Ilona poczuła ulgę. Niestety na szczycie brakowało miejsca. Duże zainteresowanie górą spowodowało, że brakowało wolnego kamienia, na którym moglibyśmy usiąść. Przez długą chwilę stałem i podziwiałem widoki. Nagle ciszę przerwał śmigłowiec TOPR-u. W radiu podawali informację, ze w okolicach Mięguszowieckich Szczytów zaginęła kobieta. Nikt nie wiedział, gdzie dokładnie poszła, dlatego ratownicy przeczesywali rejon wszystkich Mięguszowieckich Szczytów. Oblot trwał około pół godziny, po czym ratownicy wrócili na stronę polską. Na wierzchołku stanęliśmy około godziny 11.00, dlatego tak, jak się obawiałem, chmury zdążyły przysłonić wiele ciekawych panoram. Większość tego, co widzieliśmy przyjęło szare barwy. Niestety słońce tutaj już nie docierało. Nawet Ciemnosmreczyńskie Plesa pomału poszarzały od wszechobecnego cienia.

Naszą uwagę dodatkowo zwróciły trzy kamienne wieżyczki ustawione na krawędzi przepaści. Ilona rozdawała słodycze w postaci żelek, a Monia podała mi słowacki baton, który dostała od jednego turysty za to, że zrobiła mu zdjęcie. Zjedliśmy go razem po kawałku. Po dłuższym czasie musieliśmy schodzić, ponieważ chmur przybywało. Raczej nie zanosiło się na deszcz, ale nigdy nic nie wiadomo. Zejście z najwyższej skałki sprawiło nieco problemów Ilonie, dlatego podałem jej rękę, dzięki czemu mogła przejść bezpiecznie po nachylonej, płaskiej skale. W drodze powrotnej nie zatrzymywaliśmy się z powodu mało ciekawych widoków. Większość przysłaniały chmury. Na szczycie zrobiłem zaledwie jedno zdjęcie. Schodząc, widzieliśmy wielu ludzi, mających ten sam cel, co my – Koprowy Wierch. Czuliśmy się jak na Rysach, idąc wśród tłumów. Z Wyżnej Przełęczy Koprowej  popatrzyliśmy tylko chwilę na Ciemnosmreczyński Staw, który zmienił swoje barwy na ciemnoszare i srebrzyste. Teraz dyskutowaliśmy o tym, że kiedy dojdziemy do niego na pewno zaświeci jeszcze słońce i będzie ciepło. Ja i Daniel szczególnie liczyliśmy na to, ponieważ pamiętaliśmy cudowne odbicia jesiennych gór w wodach Hińczowego Plesa i teraz chcieliśmy ujrzeć to samo. Niestety chmury nie ustępowały. Ilona czuła się zmęczona dalszą wędrówką, dlatego zatrzymaliśmy się w pobliżu Hińczowego Stawu. Zrobiliśmy tam długą przerwę, a to za sprawą Daniela, który oczekiwał na popołudniowe przejaśnienia. Czasami faktycznie chmur ubywało i przez dłuższy okres świeciło słońce. Ja, jak zwykle, położyłem się w trawie i zasnąłem. Nie wiele mi trzeba było, żeby się wyspać. Tymczasem ludzie rozsiadali się na okolicznych skałach po jednej stronie brzegu ciesząc się ciepłymi przebłyskami słońca. Nawet spotkaliśmy rodziny z małymi dziećmi skaczącymi z kamienia na kamień wystających ponad lustro wody. Kąpiel w stawie z pewnością ostudziłaby ich emocje. Pomimo bardzo chłodnych wód Daniel wypatrzył, że w stawie żyją jakieś ryby. Kiedy jedno z dzieci rzuciło coś do wody, przypłynęły ryby. Monia bardzo szybko je zauważyła. Pokruszyła kawałek bułki i zaczęła wrzucać okruchy do wody. Byliśmy zdumieni, jak te ryby łapczywie rzucały się na jedzenie. Dosłownie wyskakiwały z wody i łapały je w powietrzu, a inne bardzo gwałtownie podpływały pod lustrem wody, jakby polowały na coś. Spodobał się nam ten widok, dlatego przypatrywaliśmy się im dłużej. Daniel wykorzystywał każdy przebłysk słońca, by fotografować odbicia gór w stawie. Dziewczyny nawet moczyły stopy, aby odpoczęły od wędrówki. Jak stwierdziły, po takim „zabiegu”, zmęczenie przeminęło i mogły iść dalej.

W drodze powrotnej jeszcze raz odwróciliśmy się za siebie. Daniel wspominał kamień, na którym zrobiliśmy najpiękniejsze ujęcie lustrzanego odbicia gór, dlatego poszliśmy w tamte okolice. Teraz warunki nie pozwalały wykonać podobnych ujęć. Zaczęliśmy wraz z tłumami schodzić drugą bulą. Obserwowaliśmy, jak wielu ludzi szukało wśród pustkowi skalnych miejsca, żeby załatwić swoje potrzeby. Rozglądali się za pojedynczymi głazami, a inni byli gotów pójść daleko poza szlak, byle nikt ich nie zobaczył. Czym niżej schodziliśmy, tym więcej słońca się pojawiało. W trakcie schodzenia z pierwszej buli Monia poślizgnęła się na jednym z kamiennych schodów i upadła. Tylko trochę otarła skórę na rękach. Na szczęście nic się nie stało. Mogliśmy dalej kontynuować wędrówkę. W okolicach drewnianego mostka przyglądaliśmy się fioletowym dzwoneczkom, które bujnie rosły nad potokiem.  Słońce ponownie zaczęło świecić ciągłymi promieniami i to nas bardzo cieszyło. Dopiero stąd widzieliśmy, że chmury, które nam bardzo przeszkadzały, gromadziły się tylko w okolicy najwyższych szczytów. To jest normalne dla letniego, słonecznego dnia. Poniżej drewnianego mostka weszliśmy do lasu. Trochę przyspieszyliśmy, bo wiedzieliśmy, że nie zobaczymy już żadnych widoków. Ja i Daniel doszliśmy do skrzyżowania pod Popradzkim Plesem jako pierwsi, Monia tuż za nami. Na około dziesięć minut przed skrzyżowaniem Ilona upadła tak, że obdarła sobie skórę na rękach i lewej nodze oraz kolanie. Jeden z turystów pomógł jej wstać. Tuż przed samym skrzyżowaniem, na ostatnich metrach odcinka leśnego Ilona raz jeszcze upadła, dodając do swoich ran jeszcze więcej otarć . To wszystko działo się na prostym i płaskim odcinku szerokiej ścieżki z wystającymi kamieniami. Była zła, że tak się przewracała. Najprawdopodobniej zabrakło jej koncentracji na samym końcu, ponieważ człowiek najczęściej w czasie powrotu nie myśli o bezpieczeństwie, tylko o jak najszybszym dotarciu do celu, co często staje się zgubne. W końcu w miejscu, gdzie rano stały kartofle i cebula, spotkaliśmy się wszyscy. Chwilę odpoczywaliśmy, a w szczególności Ilona. Daniel poszedł do schroniska Popradzkie Pleso po coś do picia. Mieliśmy czas, dlatego siedzieliśmy tu i rozmawialiśmy. O tej porze dnia, pomimo dużych tłumów ludzi wracających z Rysów i Koprovskiego, zrobiło się jakoś spokojnie. Nauczony doświadczeniem wiedziałem, że po długiej wędrówce na ten nieco ponad godzinny odcinek asfaltowy warto założyć zwykłe trampki. Wtedy mogłem iść szybko i nie czułem bólu stóp. Tak też zrobiłem.

Daniel wrócił bardzo szybko na miejsce, ponieważ w schronisku zgromadziły się duże tłumy. Stwierdził, że w samochodzie ma jeszcze coś do picia. Wstaliśmy więc i poszliśmy drogą asfaltową w dół. Po drodze podziwialiśmy ładne widoki i wspinaczy wchodzących na pionową ścianę skalną. Wspominaliśmy cały nasz dzień i podsumowywaliśmy co się udało, a co nie. Mimo wszystko każdy z nas był bardzo zadowolony z trasy i pogody, którą mieliśmy – nawet ja, wiedząc, co nas czeka po godzinie 11.00 rano. Przechodząc krętą drogą dotarliśmy do miejsca, gdzie przewodnicy wczesnym porankiem wysiedli z samochodów. Wspomnieliśmy na tą sytuację i jak bardzo są wygodni. Schodziliśmy wszyscy razem. W dolnej części szlaku jeszcze raz zachwyciliśmy się piękną panoramą Tatr, w miejscu, gdzie rosły fioletowe kwiaty. Zatrzymaliśmy się na chwilę, bo bardzo nam się spodobał ten widok. Zrobiliśmy nawet kilka zdjęć. Poniżej, zauważyliśmy jeszcze fioletowe dzwoneczki – te same, które widzieliśmy przy drewnianym mostku. Ja i Monia obowiązkowo przyglądaliśmy się im. W drodze do samochodu Daniela rozmawialiśmy o dzisiejszym wieczorze, gdzie go spędzimy i o planach na jutro. W szczególności mieliśmy na uwadze godzinę wyjścia z chaty w Bukowinie Tatrzańskiej, żeby zdążyć na wschód Słońca na Rusinowej Polanie. Mi i Danielowi marzyła się panorama Tatr w porze wschodzącego słońca, ponieważ dotychczas Daniel odwiedzał Rusinową Polanę w środku dnia.

Do samochodu dotarliśmy późnym popołudniem. Nawet nie liczyliśmy czasu, bo mając pewny nocleg nie martwiliśmy się o spóźnienie. Zakwaterowaliśmy się w miejscu, które Daniel zawsze wybiera, gdy zostaje na kilka dni w Tatrach. Gospodarz prowadzący noclegi jest bardzo miły i zna się z Danielem, bo przebywał tu już wiele razy. I ja miałem okazję spać w tym domu, dlatego wiedziałem, że jest to bardzo dobre miejsce z klimatem. Po zakwaterowaniu się szybko podjechaliśmy do centrum miasta, żeby zrobić zakupy na jutrzejszy dzień. Niestety centrum rozkopano i remontowano. Robotnicy wymieniali nawierzchnię asfaltową głównych dróg. Nie trudno się domyśleć, że wznosiły się tu bardzo gęste tumany kurzu. Szukaliśmy jakiejś restauracji, w której moglibyśmy coś zjeść. Wypatrzyliśmy tuż za centrum, po lewej stronie, za pizzerią miejsce, gdzie nawet górale grali regionalną muzykę. Bardzo podobał mi się ten klimat, a Moni dodatkowo ręcznie malowany obraz z czerwonymi makami polnymi. Po obfitej obiadokolacji wróciliśmy zakurzonym autem do naszej kwatery o numerze 14. Wieczorem podziwialiśmy jeszcze księżyc w pełni. Daniel wyszedł na balkon, by zrobić kilka ujęć tego pięknego widoku, ponieważ nawet stąd, w nocy, widzieliśmy kontury tatrzańskich grani. Położyliśmy się spać pełni pozytywnych emocji z nadzieją na kolejne, po przebudzeniu dnia kolejnego.

Umówiliśmy się, że wstajemy o godzinie 3.30 nad ranem. Ja i Monia wstaliśmy po godzinie 3.00 w nocy, żeby zdążyć zjeść dobre śniadanie i mieć czas na przygotowania, bez niepotrzebnej gonitwy. Do wyjazdu zebraliśmy się po godzinie 4.00 nad ranem, ponieważ wschód słońca przewidywaliśmy na około 5.52 rano, dojście do Rusinowej polany zajmowało około godzinę plus dojazd samochodem, czyli około pół godziny. Wiedząc ile czasu potrzebujemy, mogliśmy zaplanować solidnie wyjście tak, aby nasze dziewczyny zdążyły. Z kwatery wyjechaliśmy o zaplanowanym czasie. Zatrzymaliśmy się na parkingu koło Wierchu Poroniec. Stamtąd obraliśmy zielony szlak na Rusinową Polanę. Ilona w domu opatrzyła swoje kolano tak, żeby teraz mogła dobrze iść. Szlak nie wymagał dobrej kondycji, ponieważ szliśmy szeroką drogą ułożoną z kamieni i na dodatek nie odczuwaliśmy dużego nachylenia terenu. Trasa przypominała trochę podejście do Morskiego Oka, tyle, że zamiast drogi asfaltowej szliśmy kamienną ścieżką. O tej porze panowały ciemności, dlatego świeciliśmy latarkami przed siebie. Gasiliśmy je na chwilę, aby podziwiać piękne rozgwieżdżone niebo. Po około pięćdziesięciu minutach dotarliśmy do Gołego Wiechu 1206 m n.p.m. skąd widzieliśmy Rusinową Polanę i strome podejście na Gęsią Szyję 1489 m n.p.m. Widoczność zapewniało nam lokalne wzniesienie, na którym wycięto las. Za około dziesięć minut dotarliśmy na polanę. Widok rzeczywiście zachwycał. Z trawiastej równiny podziwialiśmy najwyższe szczyty Tatr polskich i słowackich. Gerlach, Rysy, Mięguszowieckie Szczyty, Ganek – to tylko niektóre góry, na które patrzyliśmy z tej polany. Pomiędzy ławkami dostrzegliśmy parę, która spała w śpiworach. Oczekiwali na wschód słońca. Grubokropelkowa rosa pokryła dosłownie wszystko dookoła. Nie mogliśmy nawet usiąść na ławkach z jej powodu. Na hali, spotkaliśmy jeszcze trzech innych ludzi. Wszyscy z aparatami wyczekiwali wschodu słońca.

O godzinie 5.54 rozpoczęło się piękne widowisko. Słońce oświetliło wszystkie dwutysięczniki ciepłą, pomarańczową barwą. Długo skupialiśmy na nich naszą uwagę. Trawy również przybrały pięknych barw, dlatego komponowaliśmy zdjęcia z nią na pierwszym planie. Będąc na Rusinowej Polanie czuliśmy prawdziwą sielankę, spokój i wyciszenie się od wszystkiego. Tak właśnie powinny działać góry. Po wspaniałym widowisku rozpoczęliśmy podejście na Gęsią Szyję. Dla naszych dziewczyn ten szczyt był nieznany. Na całej trasie ułożono drewniane schody. Ktoś je nawet kiedyś policzył. Z czyichś opowieści zapamiętałem liczbę 1300 stopni. Dla Ilony szlak okazał się bardzo ciężki i przerastał jej siły. Odczuwała zmęczenie z dnia wczorajszego i teraz praktycznie „ciągnęła siebie” po schodach. Co chwilę wyglądała, czy widać już szczyt, ale kiedy za kolejnym wzniesieniem zobaczyła serię stopni w górę, załamywała się. Pogoda nam bardzo dopisywała. Każdy z nas był ciekawy widoków przy bezchmurnym niebie, które oferuje wierzchołek. Wejście na niego dłużyło się, ponieważ czekaliśmy każdy na każdego. Ilona nawet przysiadła na jednym z drewnianych stopni i opatrywała kolano. Mimo wszystko doszliśmy na szczyt. Bardzo cieszyliśmy się z tego, co zobaczyliśmy. Ja standardowo zdążyłem usnąć na skałach… Monia i Daniel zdążyli mnie sfotografować, gdy śpię w kolejnym miejscu na szlaku. To już chyba moja tatrzańska specjalność… Podziwialiśmy tatrzańską panoramę „z bliska”, mając na dodatek piękny widok na Wołoszyn i Koszystą. Zatrzymaliśmy się na dłużej, ponieważ o tej porze tylko nieliczni wyruszyli na szlak. Tłumy dopiero ściągały na Polanę Rusinową z parkingu. Bardzo długo cieszyliśmy się pięknym spokojem, wchodząc na wszystkie dostępne skałki. Ilonę cieszył tylko fakt, że wracaliśmy i nie musiała iść już do góry. Po drodze przyglądaliśmy się czerwonym jarzębinom, porostom na drzewach, fioletowym dzwoneczkom i szyszkom, które obficie zwisały z gałęzi w koronach świerków.

Kiedy zeszliśmy z powrotem do Rusinowej Polany, ja i Monia, zostaliśmy w górnej części trawiastego wzniesienia. Monia wyciągnęła z plecaka rogala „7 days”. Bardzo śmiała się, gdy zobaczyła, jak jest zgnieciony i sprasowany. Koniecznie musiała zrobić mu zdjęcie. Daniel i Ilona zostali na dole. Mieliśmy wspaniały widok na całą polanę. Po długiej chwili dołączyliśmy do nich. Daniel koniecznie chciał spróbować miejscowych oscypków z drewnianej chaty, gdzie je wędzono. Tak, jak przypuszczał, jako pierwszy klient, dostanie serki odgrzewane ze wczoraj, dlatego wziął na spróbowanie tylko parę sztuk. Poczekaliśmy aż więcej ludzi kupi większe ilości i dopiero poszliśmy my. Pomimo ciepłego dnia wziąłem gorące serki z grilla i dałem również Moni. Zajadaliśmy się nimi. Przez około godzinę leżeliśmy na trawie, ciesząc się wspaniałym słońcem, widokami oraz ciszą. O tej porze dnia zdążyły nadciągnąć tłumy turystów. Najbardziej moją uwagę przyciągnęła pewna tęgiej budowy pani, która miała założoną błyszczącą i dość obcisłą bluzkę z napisem „Paris”. W górach wyglądała co najmniej dziwnie, jakby nie tu miała się znaleźć… Daniel po chwili wypatrzył inną panią, która przyszła w czarnej, na ramiączkach bluzce, wysadzanej z przodu w całości, błyszczącymi, złotymi cekinami. Czasami zastanawialiśmy się, czy te kobiety nie pomyliły miejsca, albo stroju… Rozumiem, że chciały pięknie wyglądać, ale jednak góry, to są góry… Na koniec Daniel jeszcze zaglądnął do drewnianej chaty, gdzie wędzono oscypki. Dostrzegł przedzierający się promień światła, który oświetlał we wnętrzu dym. Po degustacji serków, ja i Monia, zasnęliśmy na kocu na polanie. Po krótkim odpoczynku wracaliśmy do samochodu. Teraz mogliśmy zobaczyć to, czego w nocy nie dostrzegliśmy. Fioletowe kwiaty w okolicy Gołego Wierchu zrzucały z siebie ogromne ilości czegoś na wzór bawełny. Dookoła pobieliło się i wszędzie fruwały bardzo lekkie strzępy podobne do bawełnianych pyłków. W drodze powrotnej spotykaliśmy nawet grupy zakonnic, czy też kobiet ubranych w jednakowe stroje. Teraz widzieliśmy, jakie tłumy podążają na Rusinową Polanę. Cieszyliśmy się, że to, co najpiękniejsze zobaczyliśmy w ciszy i spokoju… Niestety – musieliśmy wracać już do naszych domów…

                                              

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

www.VD.pl