Długo wypatrywałem pięknej pogody. Radowałem się na myśl, że
jeszcze podczas ostatnich dni, w lecie, będziemy mogli spędzić czas w Tatrach.
Jako, że jechały z nami Monika i Ilona postanowiliśmy, że wybierzemy dla nich
trasę, która nie będzie wymagać wiele sił, a zobaczą przepiękne widoki. Ja i
Daniel wybraliśmy coś większego, na co również skusiły się nasze dziewczyny. Wyjazd
zaplanowaliśmy na dwa dni. Chcieliśmy wejść na Koprovsky Stit (Koprowy Wierch) –
ze względu na piękne jesienne widoki, oraz na Rusinową Polanę – ze względu na
niepowtarzalną panoramę Tatr. Daniel, jako kierowca, zawiózł nas pod stację
„Szczyrbskie Pleso” znanej kolejki „Elektriczki”. O tej porze panowały jeszcze ciemności,
ale widzieliśmy już pierwszy przejeżdżający pociąg. Nie zdecydowaliśmy się na
wędrówkę po 3.00 w nocy, jak to mieliśmy w zwyczaju, ale raczej postanowiliśmy,
że wyjdziemy z samochodu na około godzinę przed wschodem słońca, na wypadek, gdyby
słowaccy strażnicy chcieli wręczyć nam mandat za wędrówki nocą, czego w Tatrach
nie wolno robić. Obawialiśmy się zbyt wysokich kar płaconych w EUR.
Ze stacji wyruszyliśmy około godziny 5.00 nad ranem.
Wystarczyło przejść odcinek leśny, zanim rozpocznie się widowiskowy wschód
słońca. Na początku trasy minęliśmy Szczyrbskie Pleso, dla nas mało atrakcyjny
staw, ze względu na komercjalizację tego miejsca. Po około dwudziestu minutach
marszu zauważyliśmy przewodników, którzy samochodem wjeżdżali asfaltowym
szlakiem ile tylko mogli, a grupę, którą mieli poprowadzić, wysłali pieszo.
Widać, że w każdym zawodzie ceni się wygodę. A może przewodnikom góry
spowszedniały? Kto wie?... Przypatrywaliśmy się, gdy grupa wyprzedziła nas i po
dłuższym czasie stanęła na zakręcie zwanym Drygant (Trigan). Za chwilę
dołączyliśmy do nich. Przewodnicy wyszli ze swoich samochodów i dołączyli
do grupy. My tylko przyglądaliśmy się temu wszystkiemu. Całą sytuację nazwałem
samochodową turystyką górską. Dalej szlak prowadził drogą asfaltową, ale przez
las. Ten czas poświęciliśmy na rozmowy. Na niebie zrobiło się jaśniej. Minęła
ponad godzina zanim dotarliśmy do rozwidlenia szlaków pod Popradzkim Plesem. Na
skrzyżowaniu znajduje się ciekawy punkt. W drodze na Rysy można zabrać pięcio-
lub dziesięciokilogramowe ładunki na plecy i wnieść je, jak tragarze to robią,
do Chaty pod Rysami. W zamian schronisko oferuje ciepły „czaj” i ciastko – w
zależności od wniesionego ciężaru. Standardowymi ładunkami są napoje o
pojemności pół litra oraz duże ilości kartofli lub cebuli. Zawodowi tragarze
wnoszą po 50-70kg za jednym razem. Kiedyś miałem okazję przyjrzeć się ich pracy
i przyznałem, że jest bardzo ciężka widząc, jak długi i stromy jest szlak do Chaty
pod Rysami. Dzisiaj przygotowano dwoje piętnastokilogramowych noszy z
dziesięciokilogramowymi worami kartofli i pięciokilogramowymi worami cebuli
oraz jedne z dziesięciokilogramowym worem kartofli. Obok jeszcze stały dwoje
noszy, ale włożony był na nie jakiś zapakowany ładunek o wadze dziesięciu
kilogramów. My wybraliśmy cel na Koprovsky Stit, dlatego wnoszenie nie było nam
po drodze (w drodze na Rysy, gdy chodziłem samemu w tych stronach, wnosiłem
piętnastokilogramowy ładunek z trzydziestoma półlitrowymi wodami mineralnymi).
Od teraz droga asfaltowa zamieniła się w ścieżkę prowadzącą
lasem, stopniowo wznoszącą się ku górom. Trochę przyspieszyliśmy kroku ze
względu na wschód słońca. Chciałem go zobaczyć chociaż w przerzedzonych
fragmentach lasu. Dla mnie taki widok zawsze jest ciekawy, gdy wczesnoporanne
promienie oświetlają skały w ciepłych barwach. Podchodząc, zauważyliśmy
pierwsze promienie, które oświetlały Przednią Basztę, Pośrednią Basztę i
Szatana. Jakaś mała chmura rzucała cień na góry tworząc piękną mozaikę i
„rysując” ciemne pasy na skałach. Mieliśmy szczęście, ponieważ w tym momencie
wypatrzyliśmy ubytki w drzewostanie, dzięki czemu mogliśmy utrwalić piękne widoki
na zdjęciach. Od skrzyżowania szlaków pod Popradzkim Plesem upłynęło nam około
czterdzieści minut. Zatrzymaliśmy się na drewnianym mostku, gdzie Monia zrobiła
sobie zdjęcie. Tutaj znajdowało się kolejne skrzyżowanie tras – na Rysy i na
Koprovsky Stit. My wybraliśmy niebieski szlak, dzięki czemu nie szliśmy z
tłumami kierującymi się na Rysy. Tego roku lato było wyjątkowo upalne, gdzie
przez ponad miesiąc temperatury wahały się w przedziale od 30°C do 38°C każdego
dnia, przez co stan wód bardzo się obniżył. Zaobserwowaliśmy brak wody nawet na
tutejszych, tatrzańskich szlakach. Przechodząc mostem, nad potokiem,
zauważyliśmy, ze ledwo się sączył, a kaskady, które zawsze podziwiałem, po
prostu zniknęły… Martwiliśmy się, jak będzie w rejonie Hińczowego Plesa.
Pomyślałem, że Małe Hińczowe Pleso i Hińczowe Oko nie istnieją, skoro już na
tym poziomie brakuje wody. Zanim jednak doszliśmy do stawów czekało nas
dwuetapowe strome podejście. Nie nastawialiśmy się na dobry czas przejścia, ale
raczej na podziwianie widoków, dlatego wiedziałem, że będziemy potrzebować
więcej czasu niż jest napisane na drogowskazach. Taka perspektywa odpowiadała
mi, ponieważ przy bezchmurnym niebie mogłem podziwiać przepiękne granie najwyższych
szczytów na tle błękitu. Martwił mnie tylko jeden fakt, że zdecydowałem się na
złamanie podstawowej zasady w górach dotyczącej pogody. Wiedziałem, że jeśli wyjdziemy
o tej porze, co wyruszyliśmy, to na szczycie będziemy około godziny 11.00. Dla
mnie ta godzina na szczycie oznacza brak widoków. Niestety w lecie konwekcja
tak działa, że najpóźniej do godziny 10.30 ze szczytów można podziwiać widoki,
a później do późnych godzin popołudniowych nie zobaczy się z nich nic, bo
przykrywają je chmury. Tak dzieje się, ponieważ poziom kondensacji pary wodnej
znajduje się zwykle niżej niż tatrzańskie szczyty, dlatego poniżej często może
być dobra pogoda, a w rejonie wierzchołka niestety nie. Liczyłem się z tym, ale
miałem na względzie, że idziemy pokazać naszym dziewczynom nową trasę.
Pomimo tego faktu cieszyłem się, ponieważ podchodząc na
pierwszą bulę wzdłuż Hińczowego Potoku mogliśmy podziwiać Grań Baszt na tle
bezchmurnego błękitu nieba. Na buli szlak stromo i ostro zakręcał w lewo, a tuż
za zakrętem widzieliśmy usypisko z kamieni. Monia i Ilona obowiązkowo chciały
mieć tam zdjęcie, ponieważ podobał im się widok na Dolinę Mięguszowiecką. Tutaj
zrobiliśmy dłuższy postój. Do plecaka Moni przyleciały nawet dwa motyle, a
później kolejne. Jeden z nich usiadł na nim. Przyglądaliśmy się tym malutkim
motylkom, jak wesoło latały dookoła nas. Za zakrętem, z przodu, patrzeliśmy na
drugą bulę. Czekało nas bardziej strome podejście. Na tym odcinku, gdzie teren
porastały tylko trawy, po prawej stronie podziwialiśmy piękną, strzelistą grań
Wołowca Mięguszowieckiego. Na niebie nadal nie powstawały chmury, co bardzo
mnie cieszyło, bo dzięki temu koncentrowałem się na skalistych panoramach. Widok
bardzo mi przypadł do gustu. O tej porze dnia nie odwiedzałem nigdy Koprowego,
dzięki czemu mogłem zobaczyć coś zupełnie nowego. Monia i Daniel wypatrywali
dodatkowo kozic. Na drugiej buli przyglądaliśmy się graniom z obu stron,
ponieważ teraz odsłonił się widok na całą grań Baszt oraz na całą grań Wołowca
Mięguszowieckiego. Ja i Daniel mieliśmy wspaniały motyw do fotografowania.
Tymczasem Monia wypatrzyła wśród uschniętych traw skałę zarośniętą żółtymi
porostami, a z nich wyrastały zielone listki. To miejsce wyróżniało się spośród
innych, ponieważ dookoła wszystko zdążyło uschnąć. Można powiedzieć, że skała
stała się małą oazą życia w tym spieczonym świecie. Chyba wszyscy cieszyliśmy
się z pięknego widoku, ponieważ o tej porze dnia góry rzucały bardzo ciekawe
cienie, dzieląc lokalne kotlinki na połowę oświetloną i połowę nieoświetloną.
Podchodząc w rejon Hińczowego Plesa Ilona od razu zauważyła,
że czegoś brakuje. Oczywiście mniejszych stawów, czy nawet widocznego potoku.
Wiedzieliśmy, że gdzieś jest, ale tylko słyszeliśmy go pomiędzy uschniętymi
trawami. Wszystkie stawy dookoła dosłownie zniknęły… Pozostała po nich tylko ciemnoszara,
sucha plama. Jedyny pozostały staw, znacznie się zmniejszył i dodatkowo w
miejscu, gdzie wody spływały na drugą bulę utworzył się jakby przedsionek. Ja i
Daniel pamiętaliśmy od zawsze ten staw, jako wielkie i rozległe. Teraz raczej
przypominało zbiornik wodny po długim okresie suszy. Pomimo niskiego stanu wód
widok na staw wynagrodził nam cały wysiłek. Wody przybrały jasno-turkusowe
odcienie barw i na dodatek skrzyły się od promieni słonecznych. Każdy z nas
pomyślał o tym, żeby zatrzymać się na dłużej. Tak zrobiliśmy. Monia szczególnie
zachwycała się, ponieważ nie znała Tatr od słowackiej strony. Ona poznawała
wszystko od początku. Stąd chciała zostać na dłużej, by cieszyć się wspaniałymi
widokami. Niebo nadal utrzymywało się bezchmurne. Po półgodzinnym odpoczynku i
sesji zdjęciowej postanowiliśmy wejść na Wyżnią Koprową Przełęcz 2180 m n.p.m.
i tam po raz kolejny chcieliśmy odpocząć. Podchodząc stromym, trawiastym
zboczem Ilona męczyła się najszybciej. Szlak nierzadko prowadził trawersami. Monia
w pewnym monecie zauważyła dziwny kwiat. Zapytała mnie, czy to kuklik
rozesłany, którego zapamiętała z Mięguszowieckiej Przełęczy pod Chłopkiem.
Najprawdopodobniej to był ten kwiat, chociaż o tej porze roku wyglądał znacznie
gorzej. Mimo wszystko Monia ucieszyła się, ponieważ również chciała go zobaczyć
w swoim naturalnym środowisku, a nie tylko na zdjęciach. W trakcie osiągania
coraz większej wysokości podziwialiśmy piękne trawiaste zbocza oraz
odwracaliśmy się za siebie, by popatrzeć na Hińczowe Pleso mieniące się
tysiącami światełek. Każda zmarszczka na powierzchni wody powstająca od
podmuchu wiatru odbijała promienie słoneczne. Ten widok naprawdę zachwycał.
Dziewczyny z większym wysiłkiem pomału docierały do Wyżnej
Przełęczy Koprowej. Musiały tu odpocząć. Na niebie zauważyliśmy pierwsze chmury
z rodzaju cirrocumulus lenticularis. Dla mnie oznaczały pogorszenie pogody na
następny dzień i nadejście silnego wiatru. Po dłuższej chwili powstały również
stratocumulus stratiformis i altocumulus floccus. Wiedziałem, że tego dnia
dobrych widoków ze szczytu nie zobaczymy, ponieważ z każdą godziną chmur będzie
przybywać. Mimo wszystko cieszyłem się z tego, co zobaczyłem, ponieważ tak
pięknych widoków nie miałem okazji podziwiać w rejonie Wyżnej Przełęczy Koprowej.
Na przełęczy spędziliśmy około godzinę. Z powodu niedospania od wczesnego
wstawania do pracy bardzo szybko zasnąłem w trawie obok ścieżki. Monia zaczęła mnie
fotografować. Powyżej wysokości 2100 m n.p.m. trawy przyjęły czerwony kolor,
dzięki czemu widok różnił się od tego w dolinach. Dziewczyny opalały się w
słońcu i suszyły stopy. W międzyczasie Hińczowe Pleso pociemniało. W okolicach
szczytowych zgromadziły się chmury i przysłoniły słońce. Na Koprovsky Stit
zaczęło podchodzić coraz więcej ludzi. Kiedy zostaliśmy tylko my, sami na przełęczy,
postanowiliśmy iść. Podejście z przełęczy bardzo dłużyło się naszym
dziewczynom. Chociaż nie ma tu trudności skalnych, ani nie ma żadnych
łańcuchów, to ciągłe strome podchodzenie dawało im się we znaki. Kiedy wydawało
im się, że dochodzą na szczyt, zobaczyły, że za pierwszym wierzchołkiem „wyrasta”
drugi, daleko od tego pierwszego. Najbardziej posmutniała Ilona, która chciała
być już na szczycie. Powolnym krokiem dochodziliśmy pomiędzy „porozrzucanymi”
skałami i kamieniami w rejon wierzchołka właściwego. Ilona poczuła ulgę.
Niestety na szczycie brakowało miejsca. Duże zainteresowanie górą spowodowało,
że brakowało wolnego kamienia, na którym moglibyśmy usiąść. Przez długą chwilę
stałem i podziwiałem widoki. Nagle ciszę przerwał śmigłowiec TOPR-u. W radiu
podawali informację, ze w okolicach Mięguszowieckich Szczytów zaginęła kobieta.
Nikt nie wiedział, gdzie dokładnie poszła, dlatego ratownicy przeczesywali
rejon wszystkich Mięguszowieckich Szczytów. Oblot trwał około pół godziny, po
czym ratownicy wrócili na stronę polską. Na wierzchołku stanęliśmy około
godziny 11.00, dlatego tak, jak się obawiałem, chmury zdążyły przysłonić wiele
ciekawych panoram. Większość tego, co widzieliśmy przyjęło szare barwy.
Niestety słońce tutaj już nie docierało. Nawet Ciemnosmreczyńskie Plesa pomału
poszarzały od wszechobecnego cienia.
Naszą uwagę dodatkowo zwróciły trzy kamienne wieżyczki
ustawione na krawędzi przepaści. Ilona rozdawała słodycze w postaci żelek, a
Monia podała mi słowacki baton, który dostała od jednego turysty za to, że
zrobiła mu zdjęcie. Zjedliśmy go razem po kawałku. Po dłuższym czasie
musieliśmy schodzić, ponieważ chmur przybywało. Raczej nie zanosiło się na
deszcz, ale nigdy nic nie wiadomo. Zejście z najwyższej skałki sprawiło nieco
problemów Ilonie, dlatego podałem jej rękę, dzięki czemu mogła przejść
bezpiecznie po nachylonej, płaskiej skale. W drodze powrotnej nie
zatrzymywaliśmy się z powodu mało ciekawych widoków. Większość przysłaniały
chmury. Na szczycie zrobiłem zaledwie jedno zdjęcie. Schodząc, widzieliśmy
wielu ludzi, mających ten sam cel, co my – Koprowy Wierch. Czuliśmy się jak na
Rysach, idąc wśród tłumów. Z Wyżnej Przełęczy Koprowej popatrzyliśmy tylko chwilę na
Ciemnosmreczyński Staw, który zmienił swoje barwy na ciemnoszare i srebrzyste.
Teraz dyskutowaliśmy o tym, że kiedy dojdziemy do niego na pewno zaświeci
jeszcze słońce i będzie ciepło. Ja i Daniel szczególnie liczyliśmy na to,
ponieważ pamiętaliśmy cudowne odbicia jesiennych gór w wodach Hińczowego Plesa i
teraz chcieliśmy ujrzeć to samo. Niestety chmury nie ustępowały. Ilona czuła
się zmęczona dalszą wędrówką, dlatego zatrzymaliśmy się w pobliżu Hińczowego
Stawu. Zrobiliśmy tam długą przerwę, a to za sprawą Daniela, który oczekiwał na
popołudniowe przejaśnienia. Czasami faktycznie chmur ubywało i przez dłuższy
okres świeciło słońce. Ja, jak zwykle, położyłem się w trawie i zasnąłem. Nie
wiele mi trzeba było, żeby się wyspać. Tymczasem ludzie rozsiadali się na
okolicznych skałach po jednej stronie brzegu ciesząc się ciepłymi przebłyskami
słońca. Nawet spotkaliśmy rodziny z małymi dziećmi skaczącymi z kamienia na
kamień wystających ponad lustro wody. Kąpiel w stawie z pewnością ostudziłaby
ich emocje. Pomimo bardzo chłodnych wód Daniel wypatrzył, że w stawie żyją
jakieś ryby. Kiedy jedno z dzieci rzuciło coś do wody, przypłynęły ryby. Monia
bardzo szybko je zauważyła. Pokruszyła kawałek bułki i zaczęła wrzucać okruchy
do wody. Byliśmy zdumieni, jak te ryby łapczywie rzucały się na jedzenie.
Dosłownie wyskakiwały z wody i łapały je w powietrzu, a inne bardzo gwałtownie
podpływały pod lustrem wody, jakby polowały na coś. Spodobał się nam ten widok,
dlatego przypatrywaliśmy się im dłużej. Daniel wykorzystywał każdy przebłysk
słońca, by fotografować odbicia gór w stawie. Dziewczyny nawet moczyły stopy,
aby odpoczęły od wędrówki. Jak stwierdziły, po takim „zabiegu”, zmęczenie
przeminęło i mogły iść dalej.
W drodze powrotnej jeszcze raz odwróciliśmy się za siebie.
Daniel wspominał kamień, na którym zrobiliśmy najpiękniejsze ujęcie lustrzanego
odbicia gór, dlatego poszliśmy w tamte okolice. Teraz warunki nie pozwalały
wykonać podobnych ujęć. Zaczęliśmy wraz z tłumami schodzić drugą bulą.
Obserwowaliśmy, jak wielu ludzi szukało wśród pustkowi skalnych miejsca, żeby
załatwić swoje potrzeby. Rozglądali się za pojedynczymi głazami, a inni byli
gotów pójść daleko poza szlak, byle nikt ich nie zobaczył. Czym niżej
schodziliśmy, tym więcej słońca się pojawiało. W trakcie schodzenia z pierwszej
buli Monia poślizgnęła się na jednym z kamiennych schodów i upadła. Tylko
trochę otarła skórę na rękach. Na szczęście nic się nie stało. Mogliśmy dalej
kontynuować wędrówkę. W okolicach drewnianego mostka przyglądaliśmy się
fioletowym dzwoneczkom, które bujnie rosły nad potokiem. Słońce ponownie zaczęło świecić ciągłymi
promieniami i to nas bardzo cieszyło. Dopiero stąd widzieliśmy, że chmury,
które nam bardzo przeszkadzały, gromadziły się tylko w okolicy najwyższych
szczytów. To jest normalne dla letniego, słonecznego dnia. Poniżej drewnianego
mostka weszliśmy do lasu. Trochę przyspieszyliśmy, bo wiedzieliśmy, że nie
zobaczymy już żadnych widoków. Ja i Daniel doszliśmy do skrzyżowania pod
Popradzkim Plesem jako pierwsi, Monia tuż za nami. Na około dziesięć minut
przed skrzyżowaniem Ilona upadła tak, że obdarła sobie skórę na rękach i lewej
nodze oraz kolanie. Jeden z turystów pomógł jej wstać. Tuż przed samym
skrzyżowaniem, na ostatnich metrach odcinka leśnego Ilona raz jeszcze upadła,
dodając do swoich ran jeszcze więcej otarć . To wszystko działo się na prostym
i płaskim odcinku szerokiej ścieżki z wystającymi kamieniami. Była zła, że tak
się przewracała. Najprawdopodobniej zabrakło jej koncentracji na samym końcu,
ponieważ człowiek najczęściej w czasie powrotu nie myśli o bezpieczeństwie,
tylko o jak najszybszym dotarciu do celu, co często staje się zgubne. W końcu w
miejscu, gdzie rano stały kartofle i cebula, spotkaliśmy się wszyscy. Chwilę
odpoczywaliśmy, a w szczególności Ilona. Daniel poszedł do schroniska Popradzkie
Pleso po coś do picia. Mieliśmy czas, dlatego siedzieliśmy tu i rozmawialiśmy. O
tej porze dnia, pomimo dużych tłumów ludzi wracających z Rysów i Koprovskiego,
zrobiło się jakoś spokojnie. Nauczony doświadczeniem wiedziałem, że po długiej
wędrówce na ten nieco ponad godzinny odcinek asfaltowy warto założyć zwykłe
trampki. Wtedy mogłem iść szybko i nie czułem bólu stóp. Tak też zrobiłem.
Daniel wrócił bardzo szybko na miejsce, ponieważ w
schronisku zgromadziły się duże tłumy. Stwierdził, że w samochodzie ma jeszcze
coś do picia. Wstaliśmy więc i poszliśmy drogą asfaltową w dół. Po drodze
podziwialiśmy ładne widoki i wspinaczy wchodzących na pionową ścianę skalną.
Wspominaliśmy cały nasz dzień i podsumowywaliśmy co się udało, a co nie. Mimo
wszystko każdy z nas był bardzo zadowolony z trasy i pogody, którą mieliśmy –
nawet ja, wiedząc, co nas czeka po godzinie 11.00 rano. Przechodząc krętą drogą
dotarliśmy do miejsca, gdzie przewodnicy wczesnym porankiem wysiedli z
samochodów. Wspomnieliśmy na tą sytuację i jak bardzo są wygodni. Schodziliśmy
wszyscy razem. W dolnej części szlaku jeszcze raz zachwyciliśmy się piękną
panoramą Tatr, w miejscu, gdzie rosły fioletowe kwiaty. Zatrzymaliśmy się na
chwilę, bo bardzo nam się spodobał ten widok. Zrobiliśmy nawet kilka zdjęć. Poniżej,
zauważyliśmy jeszcze fioletowe dzwoneczki – te same, które widzieliśmy przy
drewnianym mostku. Ja i Monia obowiązkowo przyglądaliśmy się im. W drodze do
samochodu Daniela rozmawialiśmy o dzisiejszym wieczorze, gdzie go spędzimy i o
planach na jutro. W szczególności mieliśmy na uwadze godzinę wyjścia z chaty w
Bukowinie Tatrzańskiej, żeby zdążyć na wschód Słońca na Rusinowej Polanie. Mi i
Danielowi marzyła się panorama Tatr w porze wschodzącego słońca, ponieważ
dotychczas Daniel odwiedzał Rusinową Polanę w środku dnia.
Do samochodu dotarliśmy późnym popołudniem. Nawet nie
liczyliśmy czasu, bo mając pewny nocleg nie martwiliśmy się o spóźnienie.
Zakwaterowaliśmy się w miejscu, które Daniel zawsze wybiera, gdy zostaje na kilka
dni w Tatrach. Gospodarz prowadzący noclegi jest bardzo miły i zna się z
Danielem, bo przebywał tu już wiele razy. I ja miałem okazję spać w tym domu,
dlatego wiedziałem, że jest to bardzo dobre miejsce z klimatem. Po
zakwaterowaniu się szybko podjechaliśmy do centrum miasta, żeby zrobić zakupy
na jutrzejszy dzień. Niestety centrum rozkopano i remontowano. Robotnicy wymieniali
nawierzchnię asfaltową głównych dróg. Nie trudno się domyśleć, że wznosiły się tu
bardzo gęste tumany kurzu. Szukaliśmy jakiejś restauracji, w której moglibyśmy
coś zjeść. Wypatrzyliśmy tuż za centrum, po lewej stronie, za pizzerią miejsce,
gdzie nawet górale grali regionalną muzykę. Bardzo podobał mi się ten klimat, a
Moni dodatkowo ręcznie malowany obraz z czerwonymi makami polnymi. Po obfitej
obiadokolacji wróciliśmy zakurzonym autem do naszej kwatery o numerze 14. Wieczorem
podziwialiśmy jeszcze księżyc w pełni. Daniel wyszedł na balkon, by zrobić
kilka ujęć tego pięknego widoku, ponieważ nawet stąd, w nocy, widzieliśmy kontury
tatrzańskich grani. Położyliśmy się spać pełni pozytywnych emocji z nadzieją na
kolejne, po przebudzeniu dnia kolejnego.
Umówiliśmy się, że wstajemy o godzinie 3.30 nad ranem. Ja i
Monia wstaliśmy po godzinie 3.00 w nocy, żeby zdążyć zjeść dobre śniadanie i
mieć czas na przygotowania, bez niepotrzebnej gonitwy. Do wyjazdu zebraliśmy
się po godzinie 4.00 nad ranem, ponieważ wschód słońca przewidywaliśmy na około
5.52 rano, dojście do Rusinowej polany zajmowało około godzinę plus dojazd
samochodem, czyli około pół godziny. Wiedząc ile czasu potrzebujemy, mogliśmy
zaplanować solidnie wyjście tak, aby nasze dziewczyny zdążyły. Z kwatery
wyjechaliśmy o zaplanowanym czasie. Zatrzymaliśmy się na parkingu koło Wierchu
Poroniec. Stamtąd obraliśmy zielony szlak na Rusinową Polanę. Ilona w domu
opatrzyła swoje kolano tak, żeby teraz mogła dobrze iść. Szlak nie wymagał
dobrej kondycji, ponieważ szliśmy szeroką drogą ułożoną z kamieni i na dodatek
nie odczuwaliśmy dużego nachylenia terenu. Trasa przypominała trochę podejście
do Morskiego Oka, tyle, że zamiast drogi asfaltowej szliśmy kamienną ścieżką. O
tej porze panowały ciemności, dlatego świeciliśmy latarkami przed siebie.
Gasiliśmy je na chwilę, aby podziwiać piękne rozgwieżdżone niebo. Po około
pięćdziesięciu minutach dotarliśmy do Gołego Wiechu 1206 m n.p.m. skąd
widzieliśmy Rusinową Polanę i strome podejście na Gęsią Szyję 1489 m n.p.m.
Widoczność zapewniało nam lokalne wzniesienie, na którym wycięto las. Za około
dziesięć minut dotarliśmy na polanę. Widok rzeczywiście zachwycał. Z trawiastej
równiny podziwialiśmy najwyższe szczyty Tatr polskich i słowackich. Gerlach,
Rysy, Mięguszowieckie Szczyty, Ganek – to tylko niektóre góry, na które
patrzyliśmy z tej polany. Pomiędzy ławkami dostrzegliśmy parę, która spała w
śpiworach. Oczekiwali na wschód słońca. Grubokropelkowa rosa pokryła dosłownie
wszystko dookoła. Nie mogliśmy nawet usiąść na ławkach z jej powodu. Na hali,
spotkaliśmy jeszcze trzech innych ludzi. Wszyscy z aparatami wyczekiwali
wschodu słońca.
O godzinie 5.54 rozpoczęło się piękne widowisko. Słońce
oświetliło wszystkie dwutysięczniki ciepłą, pomarańczową barwą. Długo
skupialiśmy na nich naszą uwagę. Trawy również przybrały pięknych barw, dlatego
komponowaliśmy zdjęcia z nią na pierwszym planie. Będąc na Rusinowej Polanie
czuliśmy prawdziwą sielankę, spokój i wyciszenie się od wszystkiego. Tak
właśnie powinny działać góry. Po wspaniałym widowisku rozpoczęliśmy podejście
na Gęsią Szyję. Dla naszych dziewczyn ten szczyt był nieznany. Na całej trasie ułożono
drewniane schody. Ktoś je nawet kiedyś policzył. Z czyichś opowieści
zapamiętałem liczbę 1300 stopni. Dla Ilony szlak okazał się bardzo ciężki i
przerastał jej siły. Odczuwała zmęczenie z dnia wczorajszego i teraz
praktycznie „ciągnęła siebie” po schodach. Co chwilę wyglądała, czy widać już
szczyt, ale kiedy za kolejnym wzniesieniem zobaczyła serię stopni w górę,
załamywała się. Pogoda nam bardzo dopisywała. Każdy z nas był ciekawy widoków przy
bezchmurnym niebie, które oferuje wierzchołek. Wejście na niego dłużyło się,
ponieważ czekaliśmy każdy na każdego. Ilona nawet przysiadła na jednym z
drewnianych stopni i opatrywała kolano. Mimo wszystko doszliśmy na szczyt.
Bardzo cieszyliśmy się z tego, co zobaczyliśmy. Ja standardowo zdążyłem usnąć
na skałach… Monia i Daniel zdążyli mnie sfotografować, gdy śpię w kolejnym miejscu
na szlaku. To już chyba moja tatrzańska specjalność… Podziwialiśmy tatrzańską
panoramę „z bliska”, mając na dodatek piękny widok na Wołoszyn i Koszystą.
Zatrzymaliśmy się na dłużej, ponieważ o tej porze tylko nieliczni wyruszyli na
szlak. Tłumy dopiero ściągały na Polanę Rusinową z parkingu. Bardzo długo
cieszyliśmy się pięknym spokojem, wchodząc na wszystkie dostępne skałki. Ilonę cieszył
tylko fakt, że wracaliśmy i nie musiała iść już do góry. Po drodze
przyglądaliśmy się czerwonym jarzębinom, porostom na drzewach, fioletowym
dzwoneczkom i szyszkom, które obficie zwisały z gałęzi w koronach świerków.
Kiedy zeszliśmy z powrotem do Rusinowej Polany, ja i Monia,
zostaliśmy w górnej części trawiastego wzniesienia. Monia wyciągnęła z plecaka
rogala „7 days”. Bardzo śmiała się, gdy zobaczyła, jak jest zgnieciony i
sprasowany. Koniecznie musiała zrobić mu zdjęcie. Daniel i Ilona zostali na
dole. Mieliśmy wspaniały widok na całą polanę. Po długiej chwili dołączyliśmy
do nich. Daniel koniecznie chciał spróbować miejscowych oscypków z drewnianej
chaty, gdzie je wędzono. Tak, jak przypuszczał, jako pierwszy klient, dostanie serki
odgrzewane ze wczoraj, dlatego wziął na spróbowanie tylko parę sztuk.
Poczekaliśmy aż więcej ludzi kupi większe ilości i dopiero poszliśmy my. Pomimo
ciepłego dnia wziąłem gorące serki z grilla i dałem również Moni. Zajadaliśmy
się nimi. Przez około godzinę leżeliśmy na trawie, ciesząc się wspaniałym
słońcem, widokami oraz ciszą. O tej porze dnia zdążyły nadciągnąć tłumy
turystów. Najbardziej moją uwagę przyciągnęła pewna tęgiej budowy pani, która
miała założoną błyszczącą i dość obcisłą bluzkę z napisem „Paris”. W górach
wyglądała co najmniej dziwnie, jakby nie tu miała się znaleźć… Daniel po chwili
wypatrzył inną panią, która przyszła w czarnej, na ramiączkach bluzce,
wysadzanej z przodu w całości, błyszczącymi, złotymi cekinami. Czasami zastanawialiśmy
się, czy te kobiety nie pomyliły miejsca, albo stroju… Rozumiem, że chciały
pięknie wyglądać, ale jednak góry, to są góry… Na koniec Daniel jeszcze
zaglądnął do drewnianej chaty, gdzie wędzono oscypki. Dostrzegł przedzierający
się promień światła, który oświetlał we wnętrzu dym. Po degustacji serków, ja i
Monia, zasnęliśmy na kocu na polanie. Po krótkim odpoczynku wracaliśmy do
samochodu. Teraz mogliśmy zobaczyć to, czego w nocy nie dostrzegliśmy.
Fioletowe kwiaty w okolicy Gołego Wierchu zrzucały z siebie ogromne ilości
czegoś na wzór bawełny. Dookoła pobieliło się i wszędzie fruwały bardzo lekkie
strzępy podobne do bawełnianych pyłków. W drodze powrotnej spotykaliśmy nawet grupy
zakonnic, czy też kobiet ubranych w jednakowe stroje. Teraz widzieliśmy, jakie
tłumy podążają na Rusinową Polanę. Cieszyliśmy się, że to, co najpiękniejsze
zobaczyliśmy w ciszy i spokoju… Niestety – musieliśmy wracać już do naszych
domów…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz