poniedziałek, 18 lipca 2016

Breithorn 4164 m n.p.m.

Breithorn wyprawa Breithorn wyprawa

Dwa lata po udanym wejściu na Mont Blanc chcieliśmy koniecznie poznać kolejny czterotysięcznik. Wiedzieliśmy, że Alpy szwajcarskie będą znacznie trudniejsze niż najwyższa góra Europy, ale mimo wszystko musieliśmy spróbować dopiero co rozpoczętej nowej przygody wchodzenia na szczyty czterotysięczników. Długo zastanawialiśmy się, które góry wybrać, a tym bardziej, które są na nasze możliwości. Nie mieliśmy przecież dużego doświadczenia alpejskiego, dlatego nie mogliśmy wybrać ambitnych szczytów wymagających typowej wspinaczki po ścianach skalnych. Raczej musiały być to trekkingowe podejścia, co najwyżej, z elementami wspinaczki. Standardowo spotkaliśmy się w Dolinie Trzech Stawów w Katowicach, by omówić szczegóły wyprawy: gdzie jedziemy, co zabieramy ze sobą i na jakie góry wchodzimy. Po analizach map, książek i relacji w Internecie zdecydowaliśmy się na: Breithorn (jako jeden z najłatwiejszych czterotysięczników służący do aklimatyzacji), Dufourspitze (jako najwyższy szczyt Szwajcarii i drugi najwyższy w Europie, tuż po Mt. Blanc), Nordend (jako „zapomniany” trzeci najwyższy czterotysięcznik z bardzo ciekawą drogą przejściową) i ewentualnie jakiś fragment Tour de Monte Rosa. Oboje zgodziliśmy się co do naszych wyborów, stąd szybko omówiliśmy plan wyjazdu.

NASZ DOJAZD DO ZERMATT NIE MAJĄC SAMOCHODU
Jak dojechać do Zermatt nie mając samochodu? Z Katowic i innych większych miast w Polsce jeżdżą bezpośrednie autokary do Genewy. Bilety można kupić na stronach w Internecie, wpisując hasło „bilety autokarowe”. Firm jest tak dużo, że można wybierać praktycznie każdy dzień. My zdecydowaliśmy się na 9 czerwca 2012. Kupiliśmy bilet do Lozanny (Lausanne) za 560 zł w obie strony (w 2023 roku bilet kosztuje 597 zł). Warto sobie wydrukować mapę Lozanny w powiększeniu, ponieważ z przystanku autokarowego pod stadionem Velodrome trzeba przejść jakieś 2,5 km do dworca kolejowego. Rafał przyjechał na miejsce tydzień temu, ale przez cały ten czas przeczekiwał burze i deszczową pogodę. Jedynie mógł rozglądnąć się po okolicy i poznać najbliższe ciekawe miejsca. Znalazł nawet fajne miejsce do spania, gdzie w pobliżu miał dostęp do wody i toalety publicznej. Miałem pojechać z nim w tym samym czasie, ale kiedy zobaczyłem, że w Alpach ma nastąpić pogorszenie pogody na kilka dni, to przełożyłem mój urlop o tydzień do przodu, żeby cieszyć się słońcem, bo po prostu nie przepadam za „szarówą” w górach podczas, gdy w tym samym okresie mógłbym podziwiać piękne widoki. Rafał wiedział, że przesunąłem wolne i stwierdził, że dobrze zrobiłem, bo szkoda było tracić urlop na byle jaką pogodę, w myśl zasady „dni słonecznych wolnych jest tak mało, że nie ma czasu na nic innego niż góry”. Autokar wyjeżdżał z Katowic, spod budynku przy ul. Korfantego 2, o godzinie 12.00. W 2023 roku autokary odjeżdżają z ulicy Sądowej 5, stanowiska 11-13 w Katowicach. Na miejsce jechał około 21 godzin. Wszystko zależy od kontroli na granicy austriacko-szwajcarskiej. Czasami kontrole trwają dwie godziny. Nasz przejazd kontrolowano tylko 15 min. Kiedy autokar z firmy Almabus dotarł pod stadion Velodrome, niektóre osoby zatrzymywała policja do ponownej kontroli. Na szczęście nikogo nie musieli zabierać do radiowozu. Niecałą godzinę zajęło mi dojście do dworca, mając na plecach 36kg plecak. Dlaczego taki ciężki? Ponieważ nosiłem ze sobą linę o długości 30 m oraz namiot, którego Rafał nie musiał dźwigać. Przydały mi się takie ciężary dla wzmocnienia nóg i kondycji. Tym razem nie popełniłem błędów z Mt. Blanc, gdzie wzięliśmy kilogramy zbędnego sprzętu, bo za dużo przeczytaliśmy o zasadach bezpieczeństwa i prowiancie. Teraz zależało nam głównie na minimalistycznym wchodzeniu na czterotysięczniki. Z góry założyliśmy, że będziemy spać tylko w namiocie, ponieważ szwajcarskie schroniska są zbyt drogie na polską kieszeń. Dawać minimum 160 zł za nocleg każdego dnia – tego nikt nie chciał przyjąć nawet do myśli…

W LAUSANNE - CZYLI DOBRY TRENING PRZED ALPAMI, DOJAZD POCIĄGAMI DO ZERMATT I WĘDRÓWKA POWYŻEJ POZIOMU MIASTA
Mając wydrukowaną mapę z Google poszedłem wzdłuż czerwonej linii, którą namalowałem sobie na planie miasta. Przecinałem wiele skrzyżowań i pomimo zabudowy, podchodziłem pod strome podejścia… W Lausanne spociłem się już na dobre! Do dworca dotarłem około godziny 10.10 rano. Nie ma lepszej pory, bo pociągi do Visp kursują od 9.35 do 13.30 co 20 min, a później trochę rzadziej. To znaczy, że jeśli kontrola na granicy austriacko-szwajcarskiej przedłuży się, to na pewno dojedziesz do Visp bez żadnych problemów. Wiedziałem o tym, dlatego nie sprawdzałem nawet rozkładu jazdy na miejscu. Poszukałem tablicy z napisem Visp i poszedłem na odpowiedni peron. Jedynym problemem może okazać się zakup biletu na pociąg w automatach. O dziwo, nie chcą one przyjmować Euro kupionych w polskich kantorach. Nie wiem w czym jest rzecz, ale maszyna po prostu je zwraca. Żeby ominąć problem, poszedłem do jednego ze sklepów i kupiłem sok owocowy, żeby rozmienić pieniądze. „Ichniejsze” banknoty działają tak, jak trzeba i od razu mogłem nabyć bilet. Automaty są w sześciu językach, ale angielski jest tam tak prosty, że intuicyjnie można zrozumieć o co chodzi. Jeśli nie chcesz blokować dużej kolejki na głównym holu dworca idź na perony. W podziemiach stoją ze trzy maszyny, gdzie w spokoju możesz popróbować zakupu biletu. Ja tak zrobiłem i od razu poszedłem na pociąg. Przyjechał za 10min, więc nie traciłem czasu. Pociąg do Visp jest bardzo wygodny i… szybki! W 56min przejeżdża 98km, mając po drodze 4 przystanki. Po drodze okrąża wielkie Jezioro Genewskie, po czym wjeżdża w doliny alpejskie. Trasa jest tak widokowa, że trudno będzie Ci zająć się czymś innym niż podziwianiem widoków! W Visp jesteśmy po upływie około 1h 20min. Tyle samo zajmuje podróż z Visp do Zermatt. Przez ponad godzinę pociąg przejeżdża znacznie krótszy odcinek. Dlaczego? Ponieważ co każde wzniesienie skład wpina się rzędem kół do trzeciej zębatej szyny, żeby mógł podjeżdżać pod nachylone zbocza. Wtedy zwalnia do około 10km/h i słychać charakterystyczny odgłos wpięcia się do szyny. W oddali widzimy już Breithorn oraz inne białe czterotysięczniki. Pierwsze wrażenie z podróży jest ogromne, ponieważ widzimy potężne góry.

Samochody jeżdżą tylko do Tasch, ponieważ dalej nie wolno. Pozostałe 8km do Zermatt można pokonać pieszo, rowerem lub pociągiem. W samym Zermatt również nie uświadczymy ani jednego spalinowego samochodu! Wszystkie auta są zasilane akumulatorami. Widać, że Szwajcarzy dbają o czystość jednego z najpiękniejszych rejonów ich państwa. Dzięki temu nie tylko powietrze jest znacznie czystsze, ale również całe miasto nie jest hałaśliwe. Na główny dworzec Zermatt dojechałem po godzinie 15.00. Rafał na mnie czekał. W końcu spotkaliśmy się i mogliśmy rozpocząć naszą drugą wyprawę na czterotysięczniki! Bardzo cieszyliśmy się z tego faktu, dlatego omawialiśmy, którędy pójdziemy i gdzie rozbijemy namiot. Rafał opowiadał mi o miejscach, które zwiedził i o pięknej górze Mettelhorn. Nie wchodził na jej szczyt, ale przynajmniej chodził u jej podnóży, ponieważ pogoda nie pozwalała na więcej. Teraz mieliśmy również zachmurzone niebo i czekaliśmy na deszcz. Wiedziałem jednak, że szarówa w końcu minie i od jutra będzie znacznie lepiej. Taką nadzieję miałem w sobie i próbowałem pocieszyć nią Rafała, że wkrótce zobaczy słońce. Idąc z dworca trzymaliśmy się naszej głównej zasady. Idziemy do góry, aż ponad ostatni dom w mieście i tam rozbijamy namiot. Rafał znał już ulice Zermatt, stąd poprowadził mnie najkrótszą możliwą drogą w stronę Breithorn. Wiedział, że trzeba iść w stronę Furi – komercyjnej dzielnicy z wyciągiem – i tam trzeba kierować się dalej na Gandegghutte 3030 m n.p.m. Zakładaliśmy, że w pobliżu tego schroniska rozłożymy namiot. Wiedzieliśmy, że dzisiaj nie damy rady dojść do niego, dlatego postanowiliśmy, że pójdziemy tylko ponad poziom ostatnich domów w mieście i tam odpoczniemy. Zresztą pogoda na więcej nie pozwalała. Przez miasto szliśmy około 20min, po czym droga zamieniła się w wydeptaną ścieżkę. Widzieliśmy ilu turystów wracało z gór. My szliśmy w przeciwną stronę. Wybraliśmy wędrówkę pod Herbrigg wzdłuż potoku Mattervispa (po jego prawej stronie). Mogliśmy dzięki temu szybko minąć zwartą zabudowę Zermatt. Nie chcieliśmy też wchodzić do komercyjnej części dzielnicy Furi, stąd wybraliśmy drogę przez malowniczą osadę Zum See położoną na wysokości 1766 m n.p.m. Znajduje się tam piękna kaplica, pasująca architekturą do otoczenia górskiego. Na chwilę przystanęliśmy przy niej, żeby odpocząć.

 Kaplica pod Zum See
Piękna kaplica w Zermatt

Dalej kierowaliśmy się na Bielti i Hermetje, gdzie szlak zaczynał prowadzić trawersami pod strome zbocze góry. Wiedzieliśmy, że podczas tego podejścia utracimy najwięcej sił i powyżej będziemy musieli rozglądać się za dobrym miejscem pod namiot. Początkowy etap wiódł bardzo gęstym, modrzewiowym lasem, gdzie od czasu do czasu szliśmy po drewnianych schodach. Na drzewach występowały bardzo gęste porosty przypominające wąsy. Świadczyły o bardzo wysokiej klasie czystości powietrza. Kiedy przechodziliśmy przez las zaczął padać lekki deszczyk – taka mżawka. Na szczęście drzewa nas dobrze osłaniały. Nie mogliśmy iść za długo, żeby nie przemoknąć. Trudno byłoby nam wysuszyć wszystkie rzeczy w wyższych partiach gór. Pomyśleliśmy sobie, że w Polsce Rysy mają 2499 m n.p.m., a my podczas pierwszego dnia będziemy szukać miejsca pod namiot na podobnej wysokości… Ten fakt uświadomił nam wspaniałość i ogrom Alp… Po godzinie 19.30 niebo zaczynało ciemnieć od gęstych i szarych chmur. Wiedzieliśmy, że dzisiaj nie uda nam się przejść za wiele z zaplanowanej trasy. Jednak ciągle, przed sobą, widzieliśmy kawał zbocza, którego końca nie mogliśmy dostrzec. Rafał zauważył w oddali zadaszenie maszynowni wyciągu narciarskiego. Postanowił, że tam musimy dojść i na trawie rozbijemy namiot, będąc osłonięci od deszczu. Spodobał mi się jego pomysł, bo cóż innego mogliśmy zrobić. Zależało nam na doniesieniu suchych rzeczy jak najwyżej. W końcu doszliśmy do zadaszonego miejsca po godzinie 19.50. Szybko upewniliśmy się, że nikt nas stąd nie przegoni i w pośpiechu rozłożyliśmy namiot. Przebywaliśmy na poziomie 2050 m n.p.m., pod Hermetje. Stwierdziliśmy, że dalej się nie da i raczej trzeba wypocząć, by jutro móc iść wyżej. Rafał ciągle marzył o zobaczeniu Matterhornu, bo tyle chodził w okolicach Zermatt, ale chmury nie pozwoliły mu przez tydzień ujrzeć góry w całej swej wspaniałości. Miałem nadzieję, że kolejny dzień odmieni całą historię pobytu Rafała w Alpach i że w końcu będzie podziwiał góry, a nie „mleko”. Zanim poszliśmy spać, ugotowaliśmy sobie zupę pomidorową i przegryzaliśmy ją słonymi orzechami. Cała wyprawa wzięła nazwę „Crema di Pomodoro I” od tego, że wszędzie gotowaliśmy zupy pomidorowe – na każdym etapie wyprawy. Dodatkowo miałem ze sobą mnóstwo 250g tabliczek czekolady, oraz gazu potrzebnego do kuchenki, służącego do przetapiania śniegu w wyższych partiach Alp.


Piękny szlak pomimo deszczu


Bardzo gęste porosty na korze modrzewi świadczące o czystości powietrza

W KOŃCU MAMY POGODĘ!
Nastał kolejny dzień. Jakże zupełnie inny od tego, co dotychczas widział Rafał! Obudziliśmy się ponad poziomem chmur! Szybko wstaliśmy, żeby ugotować coś ciepłego (oczywiście zupę pomidorową) i opracować dalszy plan przejścia. Tego dnia chcieliśmy dojść do Gandegghutte położonego na wysokości 3030 m n.p.m. Wiedzieliśmy, że to już wyższa część gór, znacznie atrakcyjniejsza, dająca wspaniałe widoki. Zanim poszliśmy spod maszynowni, dużo czasu zajęło nam poskładanie rzeczy i przepakowanie plecaków, które sprawiały dużo problemów. Oczekiwanie na dobrą pogodę dłużyło się Rafałowi, dlatego nie chciał też popełniać błędu z Mt. Blanc, by długo nie spać. Założyliśmy raczej, że musimy wstawać wcześnie rano, żeby zobaczyć coś ciekawego i innego. Z naszego miejsca wyruszyliśmy po godzinie 6.40 rano. Dla innych to wcześnie, ale dla nas to standardowa pora. Podczas wędrówki zielony teren szybko zamienił się w kamienisty i teraz szliśmy w stronę potoku Furggbach. Założyliśmy, że potok przekroczymy małym mostkiem na poziomie 2272 m n.p.m. W okolicy jest wiele mostów, ale większość z nich zrzucano helikopterem tylko na czas sezonu! Nad potokiem zawieszone są drewniane mostki, zwykle gotowe do użytku po 20. czerwca każdego roku. Przechodząc przez kładkę mogliśmy podziwiać wspaniałe kaskady w jego pobliżu. Czuliśmy rześkie i świeże powietrze. Chcieliśmy iść coraz wyżej. Widząc tak piękne miejsce, napełniliśmy butelki wodą z tutejszego potoku. Za mostem szliśmy szerokim zboczem góry Garten 2509 m n.p.m., wzdłuż potoku. U jej podnóży wędrówka odbywa się w słabo nachylonym terenie bardzo wyraźną ścieżką. Po raz pierwszy mogliśmy ujrzeć wspaniałe, pomarańczowe porosty na czarnych skałach, świadczące o najczystszej klasie powietrza. Nie ma już wyższej! Mieliśmy świadomość, że idziemy w najmniej skażonych górach. Rafał zwrócił uwagę na jeszcze coś innego. W dolinie potoku, zza prawie przezroczystej chmury wyglądał Matterhorn! Zachwycał się jego pięknem. Rzeczywiście ta monumentalna góra królowała w okolicy. Przed sobą widzieliśmy ogromny nawis, a raczej wielki obryw lodowca na Breithornie. Trudno nam było sobie wyobrazić, że możemy dojść do niego, a jednak musieliśmy, jeśli chcieliśmy myśleć o szczycie Breithorn. Jakoś nie czuliśmy się doświadczeni, żeby wchodzić tak wysoko, a Mt. Blanc miał inny charakter. W Alpach szwajcarskich musieliśmy pokonywać duże odcinki i nosić bardzo ciężkie plecaki (w zamian za oszczędność kilku setek złotych…).


Taki widok mieliśmy po przebudzeniu - pierwsze spojrzenie na Breithorn 4164 m n.p.m.


Pierwsze spojrzenie na Matterhorn 4478 m n.p.m.

Za szerokim zboczem rozpoczyna się trawersowanie stromego stoku tej samej góry, dzięki czemu dość szybko weszliśmy na poziom 2509 m n.p.m. Dotarliśmy do pierwszych płatów śniegu. Widzieliśmy nawet nasz cel na dzisiaj – Gandegghutte. Nie planowaliśmy spać w schronisku, ale raczej mieliśmy pewność, że idziemy w dobrym kierunku. Chociaż wydawało się, że niewiele nam zostało do Gandegghutte, to wiedzieliśmy, że będziemy potrzebowali co najmniej trzy godziny na dojście. Z powodu za ciężkich plecaków, zwanymi przez nas „za ciężkimi dziadami”, doliczyliśmy sobie jeszcze z godzinę… W samo południe szliśmy przez śniegi. Słońce mocno przypiekało, przez co białe płaty szybko rozmiękały. Najgorsze rozpoczęło się za chwilę. Przed nami widzieliśmy drewnianą tyczkę wskazującą czerwony szlak do schroniska. Na wysokości 2869 m n.p.m. w małej, kamiennej dolince jest skrzyżowanie szlaków. Znak leżał obalony jeszcze w śniegu. Drogowskazy w tych partiach gór montowano dopiero po rozpoczęciu oficjalnego sezonu turystycznego. Tymczasem nie mogliśmy dotrzeć do drogowskazu. Pokrywa śnieżna wraz z wysokością stawała się coraz grubsza, a podchodząc, zapadaliśmy się co każdy jeden krok. Za kilkadziesiąt minut męczącej wędrówki bardzo często wpadaliśmy w zaspy po pas. Traciliśmy dużo sił i od Garten aż do podejścia pod dolinkę straciliśmy trzy godziny! Zeszliśmy pomału ze szlaku na skalistą grań po lewej stronie, żeby podchodzić trochę szybciej po kamieniach. Chociaż tam zalegał również śnieg, to przynajmniej wystawało dużo skał, którymi mogliśmy iść coraz wyżej. Tym sposobem, po raz pierwszy podziwialiśmy fenomenalny lodowiec Gornergletscher. Jest naprawdę ogromny i tworzą go dwa równe, pofalowane pasy lodu, przedzielone wzdłuż, na pół, brązowymi skałami. Długo przyglądaliśmy się jemu z dużej wysokości. Praktycznie na wyciągnięcie ręki mieliśmy schronisko, ale tuż pod nim pojawił się kolejny problem… Musieliśmy podejść granią pod ubikacją, około trzy metry w pionie. Wszystko pokrywała gruba warstwa śniegu. Długo męczyliśmy „drogę wspinaczkową”, którą nazwaliśmy „granią pod kiblem”. Po kilkunastu minutach prób Rafał wszedł pierwszy. Podawałem plecaki do góry, a Rafał je odbierał. Stanęliśmy w końcu pod schroniskiem po godzinie 16.35! Cieszyliśmy się bardzo, że to już koniec naszej męczarni w śniegach.

GANDEGGHUTTE 3030 m n.p.m.
Na miejscu rozglądaliśmy się, czy w pobliżu nikogo nie ma. Nawet żaden ślad tu nie prowadził… Jedynie zauważyliśmy zasypaną od kilku dni ścieżkę prowadzącą do głównych drzwi. Z mapy mieliśmy informację, że Gandegghutte jest prywatnym schroniskiem i otwierają je tylko w sezonie. Teraz było „zabite dechami”, stąd Rafał postanowił wykorzystać ten fakt i rozbić namiot na ganku, przed drzwiami. Mielibyśmy dzięki temu zadaszenie nad namiotem. Przed budynkiem wybudowano niewielki taras widokowy z drewnianymi stołami, dający piękny widok na Breithorn. Od tego miejsca panoramy uległy zmianie i wszędzie królował śnieg i lodowce. Zastanawialiśmy się z Rafałem, którędy prowadzi właściwa droga na Breithorn 4164 m n.p.m. Mapa wskazywała wędrówkę wzdłuż trzech wyciągów narciarskich, gdzie doszlibyśmy aż do poziomu 3800 m n.p.m.! To znaczy, że wyciągi mogłyby być dla nas znakomitymi znakami trasy prowadzącymi w stronę Breithorna. Koniecznie chcieliśmy wejść na szczyt, biorąc pod uwagę, że chcemy zdobyć aklimatyzację i zobaczyć zupełnie coś nowego. Z poziomu schroniska mieliśmy widok na wielką kolejkę prowadzącą do Klein Matterhorn 3883 m n.p.m. Nieco, poniżej nas znajdowała się środkowa stacja o nazwie Trockener Steg 2939 m n.p.m. Na szczęście nie widzieliśmy stąd budynku kolejki. Widok na Matterhorn psuły stalowe liny wyciągu, dlatego żeby zrobić dobre zdjęcia, wychodziliśmy na skraj grani, przy lodowcu Theodulgletscher. Poszliśmy nawet kawałek zawianą ścieżką, żeby zobaczyć, którędy będziemy iść na Breithorn. Z mapy wynikało, że musieliśmy iść poniżej głównej grani, wzdłuż niej, po czym za kilkanaście minut mieliśmy wejść na lodowiec Theodulgletscher widoczną ścieżką. Resztę dnia spędziliśmy na podziwianiu pięknych widoków. Szczególnie przypadł nam do gustu fenomenalny lodowiec Gornergletscher, który wyglądał stąd, jak ogromny pas startowy dla dwóch samolotów jednocześnie! W jego stronę patrzyłem bardzo długo. Miejsce podobało nam się bardzo, ponieważ betonowe mury pozwalały chronić kuchenkę gazową przez wiatrem, dzięki czemu mogliśmy przetapiać duże ilości śniegu w dość krótkim czasie. Pod tym względem mieliśmy doświadczenie z Mt. Blanc. Po godzinie 18.20 zauważyłem, że zza grani wyłoniła się wielka chmura. Powiedziałem, że zaraz będziemy mieli zupełnie inną pogodę i nic nie będziemy widzieć! Za chwilę silne podmuchy wiatru odmieniły sytuację. Zaczął padać mokry śnieg i krupa śnieżna! Weszliśmy do namiotu, żeby niepotrzebnie nie moknąć. Słyszeliśmy, jak co jakiś czas z dachu spadają na namiot płaty ciężkiego śniegu. Tego dnia nic więcej już nie zobaczyliśmy. Resztę czasu poświęciliśmy na dokładne przygotowanie spania i zjedzenie dobrego posiłku. Ponownie gotowaliśmy zupy pomidorowe i przegryzaliśmy ją orzechami ziemnymi. Rafał dodatkowo ugotował ryż i jadł rodzynki. Po kolacji szybko zasnęliśmy.

schronisko Gandegghutte
Schronisko Gandegghutte

widok z Gandegghutte
Schroniskowy taras widokowy


Pogoda zmieniła się w ciągu kilku sekund

 widok na lodowiec Gornergletscher ze schroniska Gandegghutte
Widoki z okolic Gandegghutte na lodowiec Gornergletscher


Niesamowite skały w okolicach Gandegghutte

Pomimo odmiennej pogody mieliśmy dość dobre spanie. Rafał może trochę gorsze, bo jego śpiwór nie trzymał ciepła przy ujemnych temperaturach. W nocy potrafiło ochłodzić się do -17°C!, a za dnia w słońcu grzało aż do +40°C! Nowy dzień nie przywitał nas niczym dobrym, ponieważ dookoła zalegała gruba warstwa mgły. Nie mogliśmy liczyć na wyjście w góry. Postanowiliśmy, że jeśli warunki pozwolą, to pochodzimy w okolicznym terenie i obejrzymy naszą drogę na Breithorn. Dopiero po godzinie 14.50 chmury zaczęły pomału ustępować. Niestety nie na tyle, żeby wyjść gdzieś dalej. Wszechobecną ciszę przerywały jedynie małe ptaszki, które szukały jedzenia wśród zasp. Mieszkanie na takim odludziu przy złej pogodzie, mogło naprawdę zdołować. My jednak nie zakładaliśmy „kiblowania” pod schroniskiem tygodniami. Raczej zakładaliśmy, że gdy pojawi się pierwsza okazja, to od razu wyjdziemy i zrobimy to, co mamy zrobić. Z drugiej strony Rafał stwierdził, że Breithorn nie jest warty tyle czasu. Wolałby czekać pod Dufourspitze z nadzieją, że jutro będzie lepiej. Na wieczór ubywało z grubej warstwy chmur. W końcu zobaczyliśmy kawałki niebieskiego nieba. Wyszliśmy jeszcze na zewnątrz podziwiać Matterhorn. Nie marnowaliśmy czasu, bo założyliśmy, że jutro będzie piękna pogoda i wyruszymy na Breithorn, stąd zaplanowaliśmy wczesne spanie, tuż po zachodzie słońca i wyjście jeszcze przed wschodem, o godzinie 3.00 w nocy. Najbardziej martwiłem się o moje przemoczone buty, których używałem w Tatrach. Nic lepszego nie miałem. Pierwszej nocy, pod Gandegghutte, buty zdążyły zamarznąć i teraz liczyłem na to samo. Nie mieliśmy profesjonalnych butów – raczej takie czterosezonowe na wyjścia w Tatry. Nasza wyprawa w całości miała charakter niskobudżetowy. Po zachodzie słońca położyliśmy się spać pełni nadziei, że pogoda dopisze i jednocześnie ściśnie tak mocny mróz, że nie będziemy zapadać się w mokrych zaspach, tracąc niepotrzebnie siły.

ATAK SZCZYTOWY
Nastał kolejny dzień. Była 3.00 w nocy. Szybko otwarłem wejście namiotu, żeby popatrzeć na niebo. Powiedziałem: jest prawie czyste niebo! Tylko na zachodzie i północy widniały jeszcze chmury. O tej porze nie powstawał żaden ruch powietrza, czy chmur, dlatego trudno było mi określić, czy powstanie z nich coś więcej, czy też nie. Postanowiliśmy przygotować ciepłe śniadanie i wyjść jak najszybciej. Najgorsze okazało się wkładanie stóp do zamarzniętych na kość butów. Najpierw musiałem je obić o betonowe schody, żebym mógł chociaż trochę je wygiąć… Bezchmurne niebo spowodowało szybkie oddawanie ciepła z ziemi, dlatego tej nocy mieliśmy -12°C. Taka temperatura bardzo nam odpowiadała, ponieważ wiedzieliśmy, że śnieg mocno zamarzł i dzięki temu w rakach będziemy mogli szybko pokonywać proste odcinki. Założyliśmy, że nie zabieramy całego naszego sprzętu, ale raczej tylko to, co potrzebne. Namiot i rzeczy do spania zostawiliśmy tak, jak stały. Nie spodziewaliśmy się ruchu turystycznego, a tym bardziej otwarcia obiektu. Wyruszyliśmy prawą stroną grani, idąc równą, już prawie niewidoczną starą, zasypaną ścieżką. Szybko dotarliśmy do skraju lodowca Theodulgletscher na wysokości 3108 m n.p.m. Od teraz prowadziły nas słupy wyciągu na Theodulhorn i dalej – na Testa Grigia. Nie szliśmy ściśle pod słupami, ale raczej trzymaliśmy się ich głównego kierunku. Podchodziliśmy lodowcem przy lewostronnej grani Klein Matterhornu, gdzie powyżej poziomu 3400 m n.p.m. doszliśmy do trzech równoległych wyciągów narciarskich. Szliśmy po ich lewej stronie, bo dalej ograniczała nas siatka. Wejście zakładało dotarcie do około dwóch trzecich długości wyciągów i dalej musieliśmy skręcić w lewo, pod strome podejście na przełęcz pod Breithornplateau 3795 m n.p.m.


Na niebie widniały jeszcze tylko na zachodzie ciemne chmury

Rozpoczęło się piękne widowisko. Wschód słońca na tle Alp wyglądał fenomenalnie. Najbardziej jednak zachwycały czerwieniejące szczyty od wczesnoporannego ciepłego światła. Matterhorn królował nad okolicą. Jego wierzchołek jako pierwszy przyjął pomarańczowej barwy, przez co wyróżniał się ze wszystkich gór. Dodatkowo, dokładnie w połowie wysokości, przecinał go pas chmur. Stanęliśmy na dłuższą chwilę, żeby móc nacieszyć nasze oczy tym wspaniałym widokiem. Otoczenie bardzo mi się podobało. Narzekałem jedynie na zbyt dużą ilość wyciągów narciarskich, które psuły krajobraz. Nie miałem możliwości wykonania dobrego zdjęcia bez słupów… Kiedy doszliśmy do dwóch trzecich długości równolegle poprowadzonych wyciągów, skręciliśmy w lewo, na przełęcz 3795 m n.p.m. pod Klein Matterhorn. Tutaj poczułem, że moje buty w ogóle nie dawały rady. Przemoknięte, wymarznięte przez noc, nie utrzymywały w ogóle ciepła. Traciłem czucie w palcach u nóg. Temperatura spadła do -17°C… Miałem tylko nadzieję, że od słońca zrobi się trochę cieplej. Od teraz szliśmy znacznie nachylonym zboczem, przypominającym wielkie pole śnieżne. Widzieliśmy, że jeździły tędy ratraki i że koparki dokopały się do poziomu lodowca. Z tego względu mieliśmy trochę problemów przy przechodzeniu ich drogą. Na trasie występowały głębokie dziury oraz nierówności i odsłonięte szczeliny. Po drodze minęliśmy jedną z potężnych koparek, która między innymi zajmowała się wkopywaniem sześciu kręgów z blachy tworzących tunele. Jej głównym zadaniem było jednak przecieranie szerokiej drogi i odkopywanie zasp wysokich na około siedem metrów. Właśnie na wysokości tych sześciu kręgów trasa skręcała w lewo – na przełęcz pod Klein Matterhorn. Wiedzieliśmy, że idziemy dobrze, ponieważ nasze mapy wskazywały te same ścieżki.


Promienie słoneczne wschodzącego słońca oświetlają wierzchołek Matterhornu


Chmura przecinająca Matterhorn 4478 m n.p.m.


Kręgi z blachy, które wyznaczały zakręt w lewo

 
Operatorzy koparek dokopali się do głębokich i ukrytych szczelin lodowcowych

  
Piękne widoki z podejścia pod Klein Matterhorn

Kiedy przechodziliśmy obok koparki zauważyliśmy przed sobą kilkumetrowe warstwy śniegu zmuszające nas niejako do wędrówki drogą wykopaną przez sprzęt. Niestety na drodze znalazły się liczne szczeliny i lodowe jamy, przez co z trudem szukaliśmy właściwego przejścia. Szukaliśmy drogi wyjścia z wielkiej rynny, ponieważ chcieliśmy wrócić na pole śnieżne, które zdecydowanie ułatwiało wędrówkę oraz mogliśmy odczuć większe bezpieczeństwo. Za koparką, dość szybkim krokiem, podchodziliśmy do przełęczy pod Klein Matterhorn. Właśnie tu miałem największą nadzieję na ogrzanie palców u nóg. Widziałem, że powyżej nas, na tym samym stoku, przebiega granica słońca i cienia. Chciałem tam dojść jak najszybciej. Kiedy dotarliśmy do słonecznej części stoku, popatrzeliśmy za siebie. Podziwialiśmy wspaniały Matterhorn oraz rozległą panoramę alpejską. Bezpośrednie promienie słoneczne powodowały, że bardzo szybko rozgrzewaliśmy się. Na przełęczy pod Klein Matterhorn przechodziliśmy pod ostatnim wyciągiem i zamrożonymi, stalowymi linami. Pokrywał je gruby szron. Najbardziej jednak zdumiała mnie dolina z Zermatt w roli głównej. Na wysokości około 2000 m n.p.m. powstało piękne morze chmur wypełniające dolinę. W oddali widzieliśmy mnóstwo trzytysięczników. Najciekawszy widok otworzył się przed nami. Weszliśmy na wielkie pole śnieżne, jeszcze nietknięte przez nikogo. Wiedzieliśmy, że na Breithorn nikt nie poszedł od co najmniej kilku dni i trasę musieliśmy wytyczyć sobie sami. Taka perspektywa bardzo nam odpowiadała, jednak mieliśmy dylemat, którą trasę wybrać. Mogliśmy wchodzić bezpośrednio na Breithorn 4164 m n.p.m. od południowo-zachodniej strony, albo iść polem śnieżnym jeszcze dalej i próbować wejść na przełęcz pomiędzy oboma szczytami Breithorna. Wyjście z przełęczy dałoby nam możliwość wejścia na oba wierzchołki.

Mattervispa
Niepowtarzalne morze chmur

Widoki z Breithorn 
Widoki z przełęczy Klein Matterhorn

Buty powoli odmarzały. Czułem, że palce odzyskały pełną sprawność i ciepłotę. Słońce grzało coraz bardziej i mogliśmy teraz zobaczyć, jak to jest iść przez pustynię śnieżną, wystawioną na najgorsze warunki. Tuż za przełęczą minął nas samotnie wędrujący mężczyzna z czekanem, który szedł na Breithorn. Narzucił sobie dobre tempo. Obserwowaliśmy go z daleka, którędy wchodzi na Breithorn. Jego trasa nie przypadła nam do gustu, ponieważ mężczyzna wytyczył bezpośrednie wejście na szczyt zachodni Breithornu. My raczej chcieliśmy dojść na wysokość 4076 m n.p.m. i z małej przełączki wchodzić na oba szczyty. Na jeden z nich drogę miał poprowadzić Rafał, a na drugi ja. Zanim obeszliśmy zachodnie zbocza Breithornu słońce mocno przygrzewało. Buty zdążyły rozmięknąć i od teraz pomału gromadziła się w nich woda… Przed sobą widzieliśmy ogromne białe przestrzenie i po prawej wiele rzędów gór. Kiedy obeszliśmy jeden ze szczytów Breithorna stanęliśmy u stóp ostatniego stromego zbocza góry. Rafał zaproponował, żeby teraz skręcić po kątem dziewięćdziesięciu stopni w lewo i iść na wprost. Wiedzieliśmy, że od teraz zacznie się strome podejście wymagające wielu sił. Rafał poszedł pierwszy. W międzyczasie widzieliśmy wracającego mężczyznę z czekanem. O tej porze dnia słońce zdążyło rozmiękczyć śnieg, dlatego częściowo zapadaliśmy się i traciliśmy siły. W drodze do przełęczy na poziomie 4076 m n.p.m. warstwy śniegu wyglądały na równe i gładkie. Rafał ciągle prowadził, aż wyszedł na przełęcz. Widoki, które stamtąd zobaczyliśmy bardzo nas zachwyciły!


Podchodzimy pod najwyższy szczyt (Breithorn Zachodni 4164 m n.p.m.)

Wkrótce, za kilka minut, na niebie pojawiły się chmury. Zakryły oba wierzchołki i teraz musieliśmy zdecydować, czy idziemy „na zaliczenie”, czy idziemy dla pięknych panoram i widoków. Rafał od razu powiedział, że poczekamy około godzinę, osłonięci od lekkiego, ale chłodnego wiatru za naturalnym nasypem śnieżnym, bo być może chmur ubędzie. I ja chciałem tak myśleć, bo marzyłem o tej górze. Usiedliśmy na przełęczy, przekraczając tym samy barierę 4000 m n.p.m. Zawsze nosiłem zwykły termometr przy sobie, dzięki czemu mogłem sprawdzać temperaturę. W cieniu pokazywał +2°C, a w słońcu +39°C! Najbardziej zdradliwe okazują się chmury piętra niskiego. Odczuliśmy je na sobie. Problem polega na tym, że myślisz, że słońce nie świeci, ale w rzeczywistości promieniowanie podczerwone przenika chmury i odczuwasz bardzo mocne pieczenie na skórze. Stąd w Alpach można opalić się w kilka godzin, idąc w chmurach! Co chwilę słońce wychodziło zza chmur i równie szybko znikało za nimi. Nie chcieliśmy spalić naszego wejścia. Głównie zależało nam na dobrej widoczności rozległych panoramach. Minęła około godzina. Chmury na niebie zmieniały strukturę i ubywało ich, odsłaniając tym samym wiele błękitu. Rafałowi bardzo spodobały się ogromne nawisy śnieżne w drodze na szczyt Breithornu Centralnego 4159 m n.p.m. Wyglądały strasznie, jakby miały „pożreć” człowieka. Czułem duże obawy, ale Rafał nalegał, by iść. Zgodziłem się. Wybraliśmy trasę prowadzącą kilka metrów od głównej krawędzi nad przepaścią. Jeszcze przez kilkadziesiąt minut chmury wędrowały z jednej strony góry na drugą. Szliśmy wzdłuż nawisów, związani liną. Kroki stawialiśmy ostrożnie. Kiedy chmury ustąpiły i na niebie królował błękit, to przed nami ukazała się ogromna dolina z lodowcem Grande Ghiacciaio di Viera. Czułem, jakbyśmy zaglądali do zupełnie innego świata. Wszędzie dookoła panowała cisza, nawet nie przerywana podmuchami wiatru! Nad górami powstawały wysokie kłębiaste chmury konwekcyjne dodające uroku okolicy.

droga na Breithorn 
Wędrówka na Breithorn Centralny, widoczne ogromne nawisy śnieżne

Zanim doszliśmy na mniejszy szczyt Breithorna, idąc przez nawisy śnieżne, czuliśmy, że pomimo chwilowych przebłysków słońca mieliśmy już spalone twarze. Czułem spiekotę i na swojej skórze mogłem potwierdzić zasłyszaną informację, że od śniegu najszybciej można się opalić… Coś w tym jest… Kiedy niebo ponownie cieszyło błękitem, podziwialiśmy okolicę. Mogliśmy teraz zobaczyć wydeptaną przez nas ścieżkę i trasę, jaką wytyczyliśmy. Stwierdziliśmy, że zachowaliśmy duży margines bezpieczeństwa nie ryzykując upadku w przepaść. Rafał powiedział, że musimy zawrócić do przełęczy pomiędzy dwoma wierzchołkami Breithorna i trzeba pójść na ten najwyższy, właściwy (Zachodni). Na przełęczy zrobiliśmy sobie krótką przerwę. Nie zabieraliśmy plecaków ani dodatkowych rzeczy. Poszliśmy zupełnie na lekko. Nie wiadomo, które wejście jest ciekawsze, bo oba szczyty pozwalają ujrzeć coś nowego. Na Breithorn Centralny szliśmy wielkimi nawisami śnieżnymi, a na ten zachodni prowadziła prosta grań śnieżna, ale z mocną obustronną ekspozycją. Teraz podchodziliśmy na drugi szczyt. Tym razem ścieżkę wydeptywałem ja. Podejście dawało piękną możliwość spojrzenia na Centralny Breithorn i drogę, którą wytyczył Rafał. Chmury ustępowały z nieba, dlatego od teraz cieszyliśmy się rozleglejszym widokiem. Ekspozycja raczej nie wywoływała uczucia strachu. Musieliśmy iść bardziej skoncentrowani i to w zupełności wystarczyło. Przed połową grani śnieżnej prowadzącej na szczyt musieliśmy ominąć większą formację śnieżną. Większą bryłę tworzył lód, dlatego uważaliśmy na szczeliny. Widok z drugiego wierzchołka Breithorna, tego właściwego, najwyższego (Zachodniego), zdecydowanie lepiej nam się podobał i zrobiliśmy tu sobie pamiątkowe zdjęcia. Mieliśmy wiele radości z udanego wejścia na szczyt, chociaż wiedzieliśmy, że Breithorn nie należy do ambitnych gór. Raczej jest dobrą bazą aklimatyzacyjną, ale mimo wszystko nie wolno lekceważyć niebezpieczeństw, bo i tu może coś się stać!

Breithorn wyprawa widoki ze szczytu Breithorn 
Na Breithornie Centralnym 4159 m n.p.m.

    
W drodze na najwyższy szczyt Breithornu (Breithorn Zachodni) i widoki ze szczytu Breithornu Zachodniego 4164 m n.p.m.

Na samej górze czuliśmy, jak przypieka słońce. Dosłownie jak w saunie… Bardzo spociliśmy się i rozpinaliśmy kurtki, by odprowadzić trochę ciepła. Długo podziwialiśmy widoki i wspaniałe chmury oraz wsłuchiwaliśmy się w zupełną ciszę… Kiedy od czasu, do czasu zawiał wiatr, wznosił w powietrze półprzezroczyste kryształki lodu i śniegu. Wyglądały jak diamentowy, błyszczący pył. Ten widok zachwycał! Około godziny 13.45 chmury znikały i większości zamieniały się na mniejsze i teraz mieliśmy wspaniałą możliwość podziwiania panoram dookoła. Pogoda nam dopisała! Mnie najbardziej zachwycała zupełnie cicha strona włoska. Sprawiała wrażenie, jak gdyby nikt tamtędy nie chodził i każdy zapomniał o tej części Alp… Rafał rozmyślał, czy nie spróbować pójść nawet na Pollux’a. Kiedy policzyliśmy czas, stwierdziliśmy, że zabraknie nam go na powrót. Z głównego wierzchołka zaczęliśmy schodzić w stronę przełęczy. Zabraliśmy nasze rzeczy i zeszliśmy na wielkie pole śnieżne, wykorzystując te same ślady. Jeszcze raz rzuciliśmy okiem na włoskie Alpy, oraz na nieznane nam góry, patrząc w stronę Mt. Blanc. Kiedy doszliśmy do przełęczy pod Klein Materhorn, przed sobą zauważyliśmy ponownie wielką koparkę przerzucającą blaszane kręgi podwieszone do lemiesza. Teraz szliśmy szeroką, wyjeżdżoną drogą przez ratraki i weszliśmy w „kanion” wykopany przez sprzęt. Zauważyliśmy, że w pobliżu koparki jest duża szczelina lodowcowa, którą trudno nam było przekroczyć. Młody operator, wyglądający nieco jak psychopata z horrorów powitał nas uśmiechem i kazał nam poczekać. Nabrał kilka wielkich łyżek śniegu i przygotował nam teren do przejścia. Podziękowaliśmy mu za ułatwienie wędrówki i dzięki niemu mogliśmy schodzić dalej. Ponownie wybraliśmy powrót wzdłuż trzech równoległych wyciągów i dalej wzdłuż jednego, ale najdłuższego. Dosłownie tak, jak przyszliśmy. Poniżej poziomu 3400 m n.p.m. odczuwaliśmy duże zmęczenie wędrówką i ciepłotą nie do wytrzymania. Każdy z nas marzył o zimnej wodzie, albo o ciepłej zupie pomidorowej. Kiedy weszliśmy na grań 3108 m n.p.m. zauważyliśmy nie tylko nasze ślady. Ktoś już doszedł do Gandegghute 3030 m n.p.m. Wyglądało to tak, jakby ktoś robił zwiad, kto się rozbił namiotem przed samym wejściem do zamkniętego obiektu. Z drugiej strony nic nie niszczyliśmy i nikt poza nami oraz zwiadowcy, nie doszli jeszcze do tego miejsca.


Pomimo chmur w ciągu kilkunastu minut "spaliło" mi twarz


Wielka koparka przerzucająca blaszane kręgi

W końcu dotarliśmy do naszego schroniska i namiotu. Od razu chwyciliśmy za kuchenki i gaz, żeby zjeść coś porządnego. Nie chciałem tracić cennego czasu. W trakcie odpoczynku zauważyliśmy, że pogoda będzie ulegać poprawie i że następny dzień tak naprawdę zapoczątkuje wiosenne klimaty. Mając pierwszy czterotysięcznik na swoim koncie podczas tej wyprawy położyliśmy się spać zadowoleni. W namiocie omawialiśmy szczegóły techniczne, co zobaczyliśmy i pogodę, która przedłużała wyjście w góry. Teraz myśleliśmy o opuszczeniu rejonu schroniska i o udaniu się na Dufourspitze. Trochę to był duży przeskok, jak na jeden raz, ale właśnie o to chodziło, by poznawać ciągle coś nowego. Nikt nie mówił, że musimy robić coś na siłę, ale dopóki nie zobaczymy góry na własne oczy i stwierdzimy, że nie da się tam wejść, to nie mogliśmy z niej rezygnować. Głośno mówiliśmy o tym, że musimy pójść na Dufourspitze. Nakreśliliśmy zatem trasę powrotu oraz drogę przejścia aż do nieznanego nam schroniska Monte Rosa Hutte. Liczyliśmy, że będziemy potrzebowali kilku dni na pokonanie pieszo tego bardzo długiego odcinka. Na dzień następny zaplanowaliśmy powrót przynajmniej do Zermatt, mając w świadomości, że znowu możemy utknąć w grubych warstwach śniegu.

Nastał dzień kolejny. Pogoda rzeczywiście stabilizowała się po całym tygodniu opadów pod moją nieobecność i po przejściowych stanach atmosferycznych podczas naszego wejścia na Breithorn. Góra nie jest jakaś wymagająca, ale dobra pogoda to podstawa, by móc zobaczyć piękne widoki. Do godziny 10.15 rano przygotowywaliśmy się do zejścia do Zermatt. Patrzeliśmy na Breithorn i „kurzawkę” na jego szczycie. Kurzawka to znak rozpoznawczy bardzo silnego wiatru. Nie ma potrzeby wychodzić w wyższe partie gór, by przekonać, czy można wejść na szczyt. Widząc śnieżną zawieję w okolicach wierzchołka dostajemy jasną informację, że blisko przed szczytem, możemy polec z powodu zbyt silnego i nieznośnego wiatru. Z tego względu jeszcze bardziej doceniliśmy nasz wybór i decyzję o wczorajszej próbie wejścia na oba wierzchołki. Podeszliśmy jeszcze na skraj grani, by móc zrobić zdjęcia Matterhornu na tle niebieskiego nieba. Ten widok nie nudził się wcale, a wręcz przeciwnie – zachęcał do podziwiania Alp. Pomimo upływu trzech dni, zauważyliśmy, że wiele uległo zmianie w tutejszej okolicy. Nastała wiosna. Śniegu ubywało coraz więcej i zakwitły nawet pierwsze fioletowe kwiaty! Dodatkowo na skałach zauważyliśmy żywo-pomarańczowe porosty świadczące o najczystszej klasie powietrza. Zdobiły praktycznie każdy kamień i skałę. Początkowy etap chcieliśmy przejść podobnie tak, jak przyszliśmy. W zielonej części gór zaplanowaliśmy przejście na drugą stronę potoku Furggbach, ale wszystko po kolei…


Pomarańczowe porosty w okolicach Gandegghutte

Matterhorn
Jeszcze jedno ujęcie Matterhornu - tym razem na tle niebieskiego nieba

Po godzinie 10.15 zaczęliśmy schodzić rozległym polem śnieżnym, przez dolinkę, gdzie straciliśmy wiele godzin w drodze na Breithorn. O dziwo śnieg stał się o wiele przyjemniejszy i nie musieliśmy iść przez „grań pod kiblem”. Wystarczyło wejść na oficjalną ścieżkę prowadzącą do schroniska i dzięki temu mogliśmy schodzić w dość szybkim tempie. Rafał wpadł w zaspy kilka razy do pasa. Ja też, ale mimo wszystko nie straciliśmy dużo sił, bo nie musieliśmy dźwigać plecaków pod strome zbocza. Raczej pchały nas w dół. Kiedy przeszliśmy całą dolinkę odwróciliśmy się za siebie i spojrzeliśmy na piękną ścieżkę, którą pozostawiliśmy po sobie. Poniżej przechodziliśmy przez pojedyncze płaty śnieżne, które szybko zamieniły się na pola uschniętej trawy. Z wysokości 2600 m n.p.m. podziwialiśmy Zermatt w oddali i przebieg naszej dalszej trasy. Jedno miejsce przypadło nam szczególnie do gustu. Znana nam góra Garten 2509 m n.p.m. Rozkwitały tu pierwsze wiosenne kwiaty i sasanki oraz słońce przyjemnie ogrzewało. Mieliśmy stąd bajeczny widok na dolinę, którą kończyło miasto Zermatt. Rafał postanowił, że na lokalnym płaskowyżu usiądziemy i zagotujemy zupę, a jednocześnie będziemy podziwiać wspaniałe widoki dookoła. Od razu przyjąłem ten pomysł, bo sam myślałem o odpoczynku i pięknych panoramach. Wiosenna cisza po prostu nas zachwycała. Chciałem pobyć tu chociaż przez chwilę. Wodę na zupę wzięliśmy z małego płatu śnieżnego, którego część przetopiliśmy na wodę. Obok rosły niebieskie kwiaty, a na samym środku, w zagłębieniu terenu, leżały okrągłe kamienie pokryte pomarańczowymi porostami. Nie chcieliśmy stąd wracać, ponieważ czuliśmy, że naprawdę odpoczywamy po wejściu na Breithorn.

Gandegghutte
 
Droga powrotna z Gandegghutte (w tle widoczny Breithorn Zachodni 4164 m n.p.m.)


Piękne widoki w drodze powrotnej (od lewej: Obergabelhorn 4063 m n.p.m, Wellenkuppe 3903 m n.p.m., Zinalrothorn 4221 m n.p.m.)


Piękne widoki w drodze powrotnej (od środkowej części zdjęcia w tle widać góry: Niordend 4609 m n.p.m., Dufourspitze 4634 m n.p.m., Lyskamm 4527 m n.p.m.)


Każdy kamień zdobiły pomarańczowe porosty

Nie planowaliśmy noclegu na tutejszych polanach, dlatego po około godzinnej przerwie zaczęliśmy schodzić jeszcze niżej. Wyłonił się pomysł przejścia przez potok Furggbach. Widzieliśmy nawet dwie propozycje z góry, ale niestety nadal w krzakach czekały drewniane mosty do przerzucenia ich przez potok. Sezon turystyczny jeszcze się nie zaczął, dlatego musieliśmy częściowo wykorzystać „starą” drogę. W okolicach przejścia, obok kaskad na Furggbach, zauważyliśmy bardzo ciekawą kulę mchów lub skalniaków zawieszonych na korzeniu wystającym z pionowego usypiska ziemi. Przyznam, że takie coś widziałem po raz pierwszy i chciałem koniecznie uchwycić rośliny na tle Matterhornu na jednym zdjęciu. Poniżej zrobiło się bardzo zielono i wszędzie kwitły sasanki. Jakże inaczej wyglądały te same ziemie, kiedy szliśmy na Breithorn! Dobrze wyczułem, że opad krupy śnieżnej zapowiada rozpoczęcie wiosny. Schodząc niżej, zmieniliśmy szlak i przeszliśmy znany nam potok szerokim mostem, na wysokości 2040 m n.p.m., przystosowanym do przejazdu ciężarówek. Po drugiej stronie widzieliśmy, że jakieś ekipy pracowały nad uregulowaniem sypkich zboczy gór i zwoziły materiały sypkie. My tymczasem staraliśmy się przejść to miejsce jak najszybciej i wejść do zielonej części szlaku – do lasów. Jako, że ciągle spoglądaliśmy w dół z lekko nachylonych stoków, to Rafał zauważył w oddali wielki stalowy most wiszący. Powiedział: musimy tam być! Zgodziłem się bo i ja chciałem go zobaczyć. Nie wiedzieliśmy tylko, czy prowadzi tam jakiś szlak. Schodząc lasem, wypatrywaliśmy go nieustannie. Planując dalszą drogę przejścia, szliśmy tak, żeby iść jak najbliżej potoku. Wtedy musieliśmy wejść na ścieżkę prowadzącą do mostu. Zeszliśmy z głównego czerwonego szlaku i zauważyliśmy most w pobliżu. Podeszliśmy do jego początku.


Jedna z wielu kul utworzonych z mchu

Widzieliśmy, że jego liny nośne przymocowano do większych głazów i dodatkowo wylano fundamenty mające zapewnić utrzymanie konstrukcji. Most ma 100m długości, wisi 90m nad ziemią, szeroki jest tylko na 70cm, a liny nośne mają 42mm średnicy. Jednocześnie mogło nim przechodzić aż 125 osób! Te dane podawała tablica informacyjna. Przyznaliśmy, że Szwajcarzy są mistrzami w budowie mostów i tuneli, bo w końcu mają wiele gór w swoim kraju. Najbardziej zachwycaliśmy się pięknymi widokami, które mogliśmy oglądać dosłownie pod swoimi stopami, ponieważ kładkę tworzyły stalowe kraty o dość dużym prześwicie. Podczas wędrówki most nie chwiał się za mocno, ale w połowie jego długości odczuwaliśmy, że szliśmy mostem linowym. Wtedy most dosłownie falował. Stanęliśmy właśnie tutaj, ponieważ w połowie długości mostu staliśmy aż 90m nad wąskim wąwozem, którym płynął potok Furggbach. Świeżozielone modrzewie wyglądały stąd takie malutkie! W wąwozie powstał nawet wodospad! Widok z mostu naprawdę zachęcał do  podziwiania pięknej przyrody. Wąwóz wyglądał, jak wąski kanion wyżłobiony w skałach przez długi okres czasu. Zrobiliśmy tutaj serię zdjęć i sami cieszyliśmy oczy niepowtarzalnymi widokami. Teraz pozostało nam zejście do Zermatt. Kierowaliśmy się na Furi, które wcześniej chcieliśmy ominąć za wszelką cenę. Dużą część trasy przechodziliśmy lokalnymi ulicami pod lasem. W drodze podziwialiśmy piękne róże alpejskie kwitnące na każdym kroku. Okolica wyglądała przepięknie! Patrzeliśmy jeszcze na chmury altocumulus lenticularis (chmury soczewkowe) zapowiadające nadejście fenu za jeden dzień. Idąc jeszcze niżej, przez alpejskie łąki i niewielkie osady ponad Zermatt, mogliśmy zauważyć, jak piękne są ziemie, którymi szliśmy na Breithorn. Popsuta pogoda nie pozwalała nam zobaczyć tego piękna, a teraz nie mogliśmy wyjść z zachwytu nad okolicą! Dodatkowo zauważyliśmy, że chaty nie miały ogrodzeń! Dookoła nich rosła tylko zielona trawa i kwitło całe mnóstwo łąkowych kwiatów. Czułem się jak w raju! Ponownie podeszliśmy do znanej nam kaplicy, ponieważ pięknie wkomponowano ją w krajobraz górski.

 
Chaty w Zermatt nie są w ogóle ogrodzone

most wiszący pod Furi Zermatt
Most linowy nad potokiem płynącym w wąskim kanionie


Spojrzenie z mostu na potok i kanion

W tak pięknych okolicznościach przyrody zastanawialiśmy się, gdzie będziemy spać. Czuliśmy, że mamy sparzone twarze i raczej chcieliśmy unikać ponownej ekspozycji na słońce. Rafał miał wokół ust popękane rany aż do krwi (tak mocno parzy słońce na czterotysięcznikach), a ja miałem cały nos w zastygłych, ropnych bąblach i podobne rany, co Rafał. Zanim poszukaliśmy miejsca pod namiot, Rafał zaproponował, żeby uzupełnić zapasy prowiantu w Zermatt, skoro przez niego przechodziliśmy. Poszliśmy więc do centrum miasta tam, gdzie są korty tenisowe. W ich pobliżu jest market Migros, gdzie można bardzo tanio zaopatrzyć się w jedzenie. Wypełniliśmy nasze plecaki jak się tylko dało, bo teraz planowaliśmy tygodniowe wyjście na Dufourspitze 4634 m n.p.m. Plan zakładał piesze dojście od Zermatt do Monte Rosa Hutte i później atak szczytowy z rejonu schroniska. Góra wymagała znacznie większego doświadczenia i umiejętności, dlatego dla nas była wielkim wyzwaniem. Nie czuliśmy się doświadczonymi górołazami, skoro zorganizowaliśmy dopiero drugą wyprawę na czterotysięczniki. Skoro przebywaliśmy w centrum miasta, najbliższe dobre miejsce pod namiot wybraliśmy w lasach pod Winkelmatten. Dlaczego? Ponieważ mogliśmy podejść oficjalnym szlakiem na Riffelalp i jednocześnie rozbić namiot z dala od ludzi. Żeby tam dojść, w mieście trzeba przekroczyć potok Findelbach mostem, którym prowadzi normalna ulica i trzymać się jego lewej strony. Będziemy szli obok jednorodzinnych domków i za kilkanaście minut ścieżka wprowadzi w las. Nie wolno przegapić mostu pod Winkelmatten, bo najbliższy znajduje się wysoko w górach – dopiero na poziomie 2035 m n.p.m. poza małą osadą! Co prawda wcześniej jest widoczny zewsząd betonowy most kolejowy oparty na dwóch filarach, ale nie można tamtędy przechodzić pieszo ze względu na ruch pociągów. My rozłożyliśmy się namiotem na około 100m przed stacją pociągu na Gornergrat - Stn. Findelbach. W tutejszym lesie znaleźliśmy idealnie równe miejsce pod namiot. W oddali widzieliśmy pojedynczych ludzi wracających z Riffelalp, ale bardzo szybko ruch turystyczny zanikał. Wieczorem usłyszałem jeszcze potężny ryk jakiegoś zwierzęcia – prawdopodobnie jelenia. Rafał poszedł po wodę na dworzec, dlatego usłyszał ryk jedynie z oddali. Wydawało mi się, że zwierze jest bardzo blisko mnie. Niestety wieczorem powstawało wiele chmur nad szczytem Matterhornu, a mieliśmy stąd przepiękne miejsce widokowe na tą górę. Przed namiotem gotowaliśmy zupę pomidorową i rozmawialiśmy o Dufourspitze – o następnym celu naszej wyprawy…

POZOSTAŁE ZDJĘCIA:
szlak na Breithorn     co zabrać w Alpy?    w drodze na Breithorn        Breithorn Relacja     szczeliny na Breithorn    Zermatt widziane z Garten Zbocze góry Garten         wodospad pod Furimost wiszący Zermatt alpejskie łąki     Kaplica w Zermatt

3 komentarze:

  1. ..zapatrzyłam się , zaczytałam się .... z podziwem Danka

    OdpowiedzUsuń
  2. niesamowita wyprawa , tajemnicza, ciekawa i niosąca za sobą chwile emocji i dla mnie strachu ;) widoki zapierające dechw piersiach Michale ;)))) pozdrwionko z usmiechem zostawiam i dzięki za wiele ciekawych info ;))))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że mogłem pomóc. I ja Ciebie pozdrawiam serdecznie :)

      Usuń

www.VD.pl