wtorek, 19 kwietnia 2016

Mont Blanc 4810 m n.p.m.

Mont Blanc Mont Blanc droga klasyczna

Relacja zawiera opis dwóch prób wejścia na Mont Blanc. Pierwsza nieudana, a druga zakończona sukcesem.

Cztery lata minęły od momentu, kiedy zacząłem wychodzić w góry. Na samym początku mojej przygody z nimi powiedziałem, że marzę o tym, by wejść na Mt. Blanc 4810 m n.p.m. Wymawiając te słowa nie myślałem, że kiedykolwiek mi się uda tam pojechać, a co dopiero mówić o wejściu na szczyt... Ale marzyć warto… Teraz, po czterech latach, miałem okazję zrealizować moje największe marzenie. Zaplanowałem trzytygodniowy urlop na całe przedsięwzięcie. Na pół roku przed wyjazdem, czytałem wszystkie możliwe relacje w Internecie, również tą, którą napisał Igi, bo był tam w 2008 roku. Jak się dowiedziałem, on nie miał łatwo, a na Elbrus liczący 5642 m n.p.m. w ogóle nie wszedł… Pomyślałem, że to zupełnie inny charakter gór i łatwo nie będzie. W szczególności studiowałem wszystko na temat potrzebnego sprzętu i tego, co ludzie zabierają na taki wyjazd. Chciałem mieć pewność, że niczego nie zapomnę. Czytając relacje poznawałem nowe słowa takie, jak „seraki”, czy też „śruba lodowcowa”. W międzyczasie szukałem odpowiedniej osoby, która pojechałaby ze mną. Z góry zakładałem, że będzie to dwu- lub czteroosobowa ekipa. Dlaczego? Jeśli dobierze się dwie osoby równe pod względem wytrzymałości i kondycji, to można zdziałać cały ogrom. Jeśli wybierze się cztery osoby, to można dobrze rozłożyć ciężar ekwipunku oraz zapewnić sobie lepszą asekurację. Najgorszy wariant, to według mnie, wybór trzech osób, bo jeśli jedna nie dotrzyma kroku, lub poczuje się słabiej, to drugi członek ekipy musi pozostać z nim, przez co z automatu trzecia osoba odpada. Czuje się wtedy największe rozgoryczenie. Stąd unikałem jak ognia trójosobowej ekipy. Przez Internet poznałem Rafała z Chrzanowa. Powiedział, że obserwował mnie przez dłuższy czas na forum, bo podobał mu się mój minimalistyczny styl chodzenia po górach. Nie potrzebowałem wiele, a w zasadzie tylko kilka podstawowych rzeczy takich jak: buty, śpiwór i coś do jedzenia. Z tego względu bardzo szybko się dogadaliśmy i zorganizowaliśmy kilka spotkań w Dolinie Trzech Stawów w Katowicach, gdzie ja dojeżdżałem rowerem około 1h 20min, a Rafał blisko 2h. Od tamtego momentu to miejsce stało się naszym głównym miejscem spotkań, gdzie proponowaliśmy i omawialiśmy kolejne wyprawy. Rafał przy planowaniu całej wyprawy miał tylko jedno wymaganie. Sytuacja pozwalała mu przeznaczyć około 1000zł i zapytał, czy tyle wystarczy. Podliczając koszty, powiedziałem, że bez problemu wystarczy. Ja liczyłem na koszt rzędu 810zł, a więc dużo poniżej zakładanej kwoty.

Na kilka dni przed wyjazdem spotkaliśmy się po raz ostatni, bo Rafał chciał jeszcze potrenować ze sprzętem asekuracyjnym i poćwiczyć elementy wspinaczki. Próbowaliśmy podchodzenia na linie na wysokich drzewach, symulowaliśmy wyciąganie ze szczelin, itp. rzeczy. Rafał chciał być spokojny w tych kwestiach. Czytaliśmy, że na naszej trasie przejścia występuje siedem szczelin lodowcowych, dlatego chcieliśmy mieć dobrze obeznany i sprawdzony ten element wyprawy, bo najważniejsza jest zgodność w razie, gdyby coś się stało. Ja swoim rodzicom powiedziałem, że jadę w Tatry Słowackie, bo kto by mnie puścił na Mt. Blanc… Jak czytałem w relacjach, chyba każdy tak robił, że przyznawał się dopiero po fakcie… O moich prawdziwych zamiarach powiedziałem jedynie Danielowi. Dostał ode mnie plan sytuacyjny z zaznaczonymi punktami. Każdy numerek oznaczał główne punkty na trasie na Mt. Blanc. Umówiliśmy się tak, że SMS-em będę mu przesyłać numerek zamieszczony na planie, dzięki czemu wiedziałby, gdzie aktualnie jestem. W tamtych czasach zagraniczne SMS-y kosztowały bardzo drogo (wyprawę zaplanowaliśmy na dzień 29 maja 2010r.). Mając skompletowany sprzęt trzymałem się zasady „jest aparat, jest wszystko”. To powiedzenie bardzo dawno do mnie przylgnęło – jeszcze za czasów mojego klubu górskiego, który przekazałem w inne ręce. Zastanawiałem się, jak rozwiązać problem baterii do aparatu, ponieważ przez trzy tygodnie nie mieliśmy dostępu do żadnego źródła zasilania. Dokupiłem więc siedem kompletów akumulatorków po 2500mAh. Założyłem, że będę je trzymać zawsze w kieszeni, żeby na mrozie nie wyziębiły się. Chciałem mieć dokładnie udokumentowaną całą wyprawę, by później móc oglądać zdjęcia z całego przejścia. Wtedy fotografowałem zwykłą „cyfrówką” Canonem SX 130 IS. Na dzisiejsze czasy to bardzo słaby sprzęt, ale wtedy tylko nim dysponowałem. Zawsze to było coś…

Pozostała jeszcze tylko kwestia sprzętu. Uzgodniliśmy między sobą, że ja zabieram namiot i linę o długości 60m (polecam brać 30m ze względu na ciężar). Wtedy używałem jeszcze pierwszego namiotu z Campusa. Sprawdził się, ale polecałbym Fiord Nansen’a Lima III – waga ta sama, a o wiele lepiej trzyma ciepło i jest bardziej wytrzymały i szybki w rozkładaniu. Dodatkowo zabraliśmy pięć ekspresów, 10 karabinków stalowych, kask wspinaczkowy, krem UV 50, termos 1l, kuchenka gazowa (obecnie używam Jetboil’a ze względu na szybkość gotowania i innowacyjny system zapobiegający utracie ciepła), dwa kartusze gazu po 450g, uprząż, buty trekkingowi na zimę, raki, czekan, czapki, rękawiczki, karimata wytrzymała do -50°C, 64 czekolady, 2,5kg orzeszków ziemnych, 1kg makaronu, zupy z Knorra i ubrania na zimę oraz upalne dni. Ubrań nie zabieraliśmy za wiele, żeby zaoszczędzić trochę miejsca w plecaku. Przed wyjazdem zakupiłem francuską mapę rejonu Mt. Blanc (3531 ET). I tak mój plecak ważył 39kg przy mojej wadze ciała 66kg. To zdecydowanie za dużo, ale stwierdziłem, że zabrałem tylko najbardziej potrzebne rzeczy. Musiałem być gotowy na surową zimę i na upalne lato, ponieważ tego spodziewaliśmy się i zresztą wyczytaliśmy o takich warunkach w wielu relacjach. Mimo wszystko nie mogliśmy wszystkiego przewidzieć, bo organizowaliśmy pierwszą tego typu wyprawę, dlatego wiedzieliśmy, że gdzieś popełnimy błąd. Ten wyjazd traktowaliśmy raczej, jako możliwość zdobycia nowego doświadczenia i choć każdy z nas chciał stanąć na szczycie Mt. Blanc, to nie mówiliśmy tego głośno, bo mieliśmy wiele obaw i wiele niewiadomych, które mogły nas zaskoczyć  niespodziewanie. Na czas wyprawy wykupiłem jeszcze ubezpieczenie w PZU za 262zł, ale chciałem mieć zapis w umowie „akcja ratunkowa z użyciem śmigłowca”. Bez tych słów nie mamy co liczyć na wypłacenie odszkodowania, a z tego, co słyszałem, to taka akcja kosztuje minimum 16.000€. Ja ubezpieczyłem się na 50.000€ od ewentualnej akcji ratunkowej plus koszty leczenia. Wolałem być przygotowany.

Nadszedł długo wyczekiwany dzień wyjazdu. 29 maja 2010r. około godziny 12.00 mieliśmy wyjechać autokarem jadącym do Genewy z Katowic. Wybraliśmy firmę Almabus. W Internecie zebrała wiele dobrych opinii i rzeczywiście podczas podróży czuliśmy się komfortowo. Do Katowic zawiózł mnie Daniel i Wioleta. Na drogę dali mi kartkę z życzeniami udanej wyprawy i do tego dołożyli mieszankę studencką złożoną z bakalii. Widziałem, że Rafała przywieźli rodzice. Poznali się z Danielem i Wioletą. Rafał szybko podszedł do mnie. Nie wiem, co powiedział swoim rodzicom, ale kiedy wspomniałem, że mam linę w plecaku, powiedział, żebym tego nie mówił. Jego rodzice chyba nie wiedzieli dokąd tak naprawdę on jedzie – podobnie, jak moi... Taka zagrywka jest chyba stałym elementem każdej wyprawy, dopóki człowiek nie przeprowadził się na swoje mieszkanie… Cóż… To pasja gór… Jeszcze tylko kilka chwil i wsiedliśmy do autokaru. Bilet kosztował 560zł w obie strony. Siedząc w autokarze, rozmawialiśmy o Mt. Blanc. W dalszej części pewna pani usłyszała, że chcemy wejść na szczyt i włączyła się do rozmowy. Powiedziała, że tam jest dużo lawin, na co Rafał odpowiedział, żeby pani nie straszyła. Ja patrzyłem na tę sprawę zupełnie inaczej, ponieważ ta kobieta nie chodziła po górach, więc jej spostrzeganie okazało się zupełnie inne niż osób, których pasją są góry. Stąd przyjęliśmy prostą zasadę – „trzeba być na Mt. Blanc, żeby to sprawdzić”. Tymi słowami zachęcaliśmy siebie jeszcze bardziej i nie mogliśmy doczekać się już całej wyprawy. Każdy z nas zadawał sobie pytanie: „jak to wszystko się potoczy?”. W nocy przejeżdżaliśmy cztery godziny przez Niemcy, a potem 15min przez Austrię i w końcu całą Szwajcarię wzdłuż, przez chyba siedem godzin. Genewa przecież leżała dokładnie na drugim jej końcu, za Jeziorem Genewskim, które objeżdżaliśmy dwie godziny. Pozostawała jeszcze kwestia pociągów, którymi mieliśmy dojechać do Les Houches – małej francuskiej wioski, z której chcieliśmy rozpocząć wyprawę. Słyszeliśmy, że nie warto zaczynać w Chamonix, ze względu na komercjalizację gór i tłumy. Les Houches pozwalało cieszyć się pięknym spokojem i wspaniałymi widokami. Tego właśnie potrzebowaliśmy.

Do Genevy dojechaliśmy o godzinie 10.20 rano, po 22 godzinach jazdy. Będąc coraz bliżej wymarzonej góry nasz apetyt rósł. Teraz pozostało nam dojechać czterema pociągami na miejsce. Nie martwiłem się, że spóźni się któryś. Tutaj, rzeczywiście każdy pociąg przyjeżdżał z dokładnością co do jednej minuty, a pomiędzy kolejnymi mieliśmy po około siedem minut czasu na przesiadkę. Dodatkowo pociągi kursowały tak często, że nawet jeśli coś poszłoby nie tak, to za dwadzieścia minut mogliśmy wsiąść do następnego. Na szczęście wszystko odbywało się według mojego planu. Przesiadaliśmy się z jednego do drugiego pociągu bez najmniejszych problemów. W ostatnim – jadącym do pewnej włoskiej miejscowości – nie wiedzieliśmy, jak wymówić „Les Houches”, bo tam jechaliśmy. Próbowaliśmy z angielskiego nadać akcent na te słowa, ale po francusku nazwa tej wioski brzmiała zupełnie inaczej. Konduktor podał nam poprawną wymowę. Wystarczyło powiedzieć „Le zusz”. Przejazd pociągami kosztował nas łącznie 23,19€ na osobę. Zatem wydaliśmy do tej pory nieco ponad 620zł. Reszta pieniędzy pozostała nam na uzupełnianie zapasów żywności, którą nosiliśmy na plecach.

W drodze  do Les Houches podziwialiśmy wspaniałe widoki, wodospady i góry. Czuliśmy ogrom tych gór. Czymże były Tatry wobec ogromnych Alp… W pewnej relacji wyczytaliśmy, że jeśli pierwszy raz pojedziemy w Alpy, to poczujemy, jak wielkie są te góry. Przed nami miały „wyrastać” potężne ściany. Wiedziałem, co ktoś miał na myśli, bo tak samo czułem się, gdy po raz pierwszy pojechałem w Tatry. Giewont wydawał mi się niesamowicie ogromny… Na miejsce dotarliśmy około godziny 15.00. Niestety padał rzęsisty deszcz. Na dworcu, stwierdziłem po chmurach, że deszcz będzie padać jeszcze przez wiele godzin, dlatego zadecydowaliśmy, żeby iść przed siebie bez względu na wszystko. Nie rezerwowaliśmy żadnego miejsca noclegowego, ponieważ z góry zakładaliśmy, że będziemy spać tam, gdzie zastanie nas zachód słońca. Założyliśmy, że spać będziemy tylko i wyłącznie w namiotach, żeby maksymalnie obniżyć koszty wyprawy. Mi to się bardzo podobało, bo z doświadczenia wiedziałem, że sypiając w namiotach można zobaczyć dużo więcej ciekawostek niż wyruszając późną porą ze schroniska. Za dworcem przeszliśmy przez most na rzece Torr. Dalej pokierowaliśmy się do dzielnicy les Gens. Trzymaliśmy się zasady, ze za najwyżej położonym domem, gdzieś na polanie pod lasem, rozbijemy namiot.  Do zachodu słońca pozostało nam około cztery godziny. W miarę pokonywania drogi, podejście stawało się coraz bardziej strome. Czułem, że z tym plecakiem będzie mi bardzo ciężko. Zużywałem wiele sił, by wnosić go na stromizny. Nikt z nas wcześniej nie próbował kuchenek na kartusz gazowy, dlatego marzyliśmy o miejscu na nocleg i przygotowaniu sobie ciepłego obiadu, testując przy okazji nowo nabyty sprzęt. Bardzo szybko kuchenki nazwaliśmy „Kadaki”, i od tego momentu tej nazwy używaliśmy. To dziwne słowo powstało od napisu „Cadac” na kartuszu Rafała. Kiedy się zatrzymaliśmy, Rafał powiedział, że wyciągnie „Kadaka” i ugotuje zupę. Podchodząc wyżej cieszyliśmy się z pięknej wiosny i świeżej zieleni. Okolica wyglądała bajecznie, pomimo niesprzyjającej pogody. Przez chwilę szliśmy lasem, po czym, przed nami, zauważyliśmy wielką polanę. Postanowiliśmy, że tu rozłożymy namiot. Nadal padał deszcz, a nasze plecaki nabrały do tej pory wiele wody. Teraz ważyły jeszcze więcej niż na początku…

Namiot rozbiliśmy za najwyżej położonym domem i za krótkim odcinkiem leśnym. Staraliśmy się wybierać raczej takie miejsce, żeby osłaniały nas drzewa. Po rozbiciu namiotu deszcz przestał padać. Zrobiłem szybki przegląd plecaka i jeszcze raz zastanawiałem się, co może mi się przydać. W lesie zostawiłem kurtkę i grube spodnie, ponieważ nasiąkły bardzo dużą ilością wody. Znacznie odciążyły mój plecak. Nie mówiąc o tym Rafałowi postanowiłem, że wracając tędy po wyprawie zabiorę je ze sobą. Nie miałem jednak pewności, czy w ogóle będziemy tędy przechodzić, ani jak rozwinie się sytuacja. Spaliśmy na wysokości nieznacznie wyższej niż 1100 m n.p.m. Widoki za to bardzo zachęcały do wędrówek. W namiocie przeglądaliśmy mapę i dyskutowaliśmy, którą drogę wybrać. Naszym celem na następny dzień stała się dawna stacja pod Mt. Lachat, położona na wysokości 2077 m n.p.m. Mieliśmy nadzieję, że dochodząc do tego punktu zobaczymy coś więcej i jak wygląda trasa na Mt. Blanc oraz, czy rzeczywiście jest taka trudna i pełna niebezpieczeństw, jak się ją opisuje. Następnego dnia (dzień drugi) wstaliśmy z radością, ponieważ pogoda znacznie się poprawiła i świeciło słońce. Teraz musieliśmy iść stromymi trawersami przez las. Korzystaliśmy z wielu drogowskazów, ponieważ wiele nazw widzieliśmy po raz pierwszy i chcieliśmy mieć pewność, że idziemy we właściwym kierunku. Przejście lasem zajęło nam długie godziny. Około sześć godzin zajęło nam dojście do zamkniętego Baraque Forestiere des Arandellys położonego na wysokości 1757 m n.p.m. Na dłuższą chwilę zrobiliśmy sobie z niego bazę na odpoczynek. Gotując zupę pomidorową przy pięknej pogodzie, przetestowaliśmy w pełni nasze kuchenki. W lesie mijaliśmy wiele potoków, dlatego napełniliśmy puste butelki. Nie martwiliśmy się o wodę, ponieważ wiedzieliśmy, że jeszcze tego dnia dotrzemy do pierwszych płatów śnieżnych. Wodę mogliśmy otrzymać jedynie poprzez przetapianie śniegów w wyższych partiach gór. Przy baraku rozstawiono stół i drewnianą ławkę, dlatego mieliśmy bardzo wygodne miejsce na odpoczynek. Jedyną przeszkodą okazał się wiatr, ale nasze kuchenki ustawiliśmy w progu drzwi, gdzie grube mury osłaniały je przez zdmuchnięciem ognia. Wyruszyliśmy dalej po ponad godzinie przygotowań. Przed nami widniały karłowate drzewa z dopiero co otwartymi pąkami. W okolicy zrobiło się zielono. Patrząc w górę zauważyliśmy długie i strome trawersy, co nie podobało nam się za bardzo, ze względu na zbyt ciężkie plecaki. Podchodziliśmy ile tylko mogliśmy, ale odpoczywaliśmy już po kilku trawersach. I tak przez niecałe trzy godziny męczyliśmy się z podejściem. Nasz cel widzieliśmy nad naszymi głowami, ale trasa niestety nie pozwalała skrócić tej katorgi.

Kiedy dochodziliśmy na teren starej stacji, gdzie pozostał po niej tylko pusty budynek, fundamenty i jeden nowo ustawiony kamienny mur, podziwialiśmy piękne widoki na Les Houches i Chamonix. Dolina wyglądała bajecznie. Nawet niebo się przejaśniło i teraz królował błękit. Na ścieżce pojawiało się coraz więcej śniegu. Największym naszym zmartwieniem okazało się bezpieczne dojście na miejsce, ponieważ tylko na naszej drodze zalegał śnieg, a wszędzie dookoła zdążył się stopić. Na ostatnim trawersie zalegało go najwięcej. Założyliśmy raki. Ostrożnie i powoli przechodziliśmy ten etap. Stanęliśmy w końcu na wymarzonej przełęczy. Kosztowała nas wiele sił, dlatego szukaliśmy miejsca na namiot, by odpocząć. Szybko znalazłem płaski teren po prawej stronie, za fundamentem. Zatrzymaliśmy się na malutkim poletku z uschniętą trawą. Rozbiliśmy namiot, mając przepiękny widok na dolinę i Mont Lachat 2075 m n.p.m. – lokalny szczyt porośnięty karłowatymi drzewami. Z góry mogliśmy popatrzeć na barak, obok którego zatrzymaliśmy się. Dopiero stąd zobaczyliśmy, jak wielkie są stromizny, które właśnie pokonaliśmy. Kiedy rozkładaliśmy karimaty i śpiwory obok naszego namiotu przeszedł bardzo duży koziorożec alpejski. Nigdy takiego nie widzieliśmy. Miał bardzo długie, zawinięte do tyłu rogi. Rafał się zapytał, czy może nam coś zrobić. W relacjach czytałem, że są one stałym elementem wypraw i są przyzwyczajone do ludzi. Nie odczuwałem strachu, wiedząc, że są bardziej ciekawskie niż my. Na wieczór oglądaliśmy jeszcze zachód słońca zza chmur, w międzyczasie przetapiając śnieg na wodę. Szczyty czerwieniły się dookoła. Większość z nich pokrywała gruba warstwa ciemnych chmur, co nie wyglądało obiecująco. Mimo wszystko mieliśmy bardzo dobre nastroje. Rafał zauważył, że po przeciwnej stronie, w pustym budynku, rozłożyła się inna ekipa. Okazało się, że trzej Litwini też próbowali swoich sił na Mt. Blanc. Rafał wymienił z nimi kilka słów, dzięki czemu potęgował się nastrój oczekiwania na piękną pogodę i dalsze udane wyjście.

    

Nastał dzień trzeci . Pogoda dopisywała. Na niebie królował błękit! Tuż po wschodzie słońca wstaliśmy. Teraz panował dość silny mróz, ale przygotowaliśmy się na taką ewentualność. Zajrzeliśmy do naszej doliny, ale widok różnił się od tego z wczoraj. Teraz przykrywała ją gruba warstwa chmur, a my byliśmy nad nimi! Cóż za piękny widok! Mając tak piękną panoramę czuliśmy się bardzo zachęceni do wyprawy. Jeszcze przez dwie godziny przygotowywaliśmy zapasy wody i szykowaliśmy ciepłe śniadanie, żeby się rozgrzać. Dodatkowo zjedliśmy czekolady, rodzynki i orzechy, bo te dawały nam najwięcej sił. Ekipa z Litwy wyruszyła przed siebie. Wyżej widzieliśmy torowisko zasypane kilkumetrową warstwą śniegu. Pomyśleliśmy: jeśli tutaj tak jest to, co jest wyżej? Martwiliśmy się o bezpieczne warunki na dalszej trasie. Około godziny 8.50 rano, kiedy słońce bardziej oświetlało okolicę, i my poszliśmy do góry. Przed nami stała potężna koparka nad przepaścią. Minęliśmy w tym miejscu ekipę z Polski. Szybko zapytaliśmy więc o warunki, ale stwierdzili, że o tej porze jeszcze nie da się wejść na szczyt, bo jest zbyt dużo śniegu. Powiedzieli, że nie doszli nawet do pierwszego schroniska i zawrócili. Trochę te informacje nas zmartwiły, bo oczekiwaliśmy zupełnie czegoś innego… Mimo wszystko chcieliśmy spróbować, a przynajmniej zobaczyć, co jest wyżej. Za koparką i zakrętem w lewo odsłoniła nam się dalsza część trasy. Szliśmy w mocno zaśnieżonym terenie. Za cel obraliśmy sobie najpierw Nid d’Aigle 2372 m n.p.m. a później kolejny barak wybudowany w 1890 roku o nazwie Baraque Forestiere des Rognes położony na wysokości 2768 m n.p.m. Planowaliśmy tam dojść i zatrzymać się na nocleg. W miarę wędrówki widzieliśmy, że nasza ścieżka zwęża się, po czym przebiega po wielkim płacie śnieżnym. Po jego prawej stronie znajdowała się wielka przepaść. Nad głowami zaś rozstawiono wielkie stalowe siatki, które wyłapywały spadające kamienie. Rzeczywiście, kiedy przechodziliśmy ten odcinek, spadały co chwilę na siatkę. Jeden z nich spadł na głowę Rafała, ale miał założony kask wspinaczkowy. Nic się nie stało.

Stanęliśmy w końcu przed wielkim płatem i przepaścią. Zastanawialiśmy się, jak przejść ten etap. Powiedziałem Rafałowi, że pójdę jako pierwszy i założę poręczówkę na tym odcinku. Później miał do mnie dołączyć. Tak zrobiliśmy. Przejście udało się pokonać dość szybko i za zakrętem wyłoniło się niebieskie niebo oraz piękne ośnieżone góry. Niecodzienny widok bardzo nas zachęcał do dalszej wędrówki. Podchodząc drogą bez żadnych trudności coraz wyżej, podziwialiśmy nie tylko góry, ale również zielone doliny, które bardzo kontrastowały z tutejszymi wszechobecnymi śniegami. W oddali zauważyliśmy bardzo szerokie i głębokie, szare koryto polodowcowe. Lodowiec zostawił po sobie ślad w takiej postaci. Przyglądaliśmy się również pomarańczowym skałom tworzym tą górę. Zrobiło się kolorowo w połączeniu śniegów, skał i zielonych dolin. Takiego widoku nie pamiętałem z poprzednich wyjść w góry. Dość szybko udało nam się dojść do Nid d’Aigle 2372 m n.p.m. Na zegarkach była dopiero godzina 11.00. Świeciło mocne słońce. Jako, że tutaj również rozstawiono kilka stołów, to zatrzymaliśmy się, by przygotować zupę i trochę odpocząć. Przed sobą widzieliśmy kolejny etap wędrówki na Mt. Blanc. Nie wydawał się trudny, dlatego zastanawialiśmy się, gdzie spotkana polska ekipa miała problemy. Może jeszcze gdzieś wyżej? Nie chcieliśmy się zadręczać takimi myślami. Cieszyliśmy się aktualnymi widokami. Niestety przybywało chmur, ponieważ znajdowaliśmy się w pasie punktu rosy, czyli miejscu, gdzie para wodna zamienia się w chmury. Chociaż powstawało ich wiele, to ciągle świeciło słońce. Po dłuższym odpoczynku wyruszyliśmy dalej. Czasami, na skałach „podpowiadały” nam pomarańczowe kropki namalowane sprejem. Dość szybko zniknęły, ponieważ zalegało mnóstwo śniegu, a czym wyżej podchodziliśmy, tym więcej go było. Dalsza droga upływała nam idąc doliną Desert de Pierre Ronde (kamienna pustynia). Początkowo szliśmy środkiem, ale później zauważyliśmy ślady kierujące na grań znajdującą się po naszej lewej stronie. Z za ciężkimi plecakami męczyliśmy się bardzo. Wreszcie, po trzech godzinach, udało nam się wejść na grań. Stąd mieliśmy widoki na Chamonix i całą dolinę oraz na jeszcze więcej gór. Pomimo wędrówki w skalistym terenie, dalsze przejście przebiegało sprawnie i bez trudności. Szliśmy raczej w powoli wznoszącym się terenie. Latem trasa prowadzi doliną, a później trzeba kierować się według pomarańczowych kropek na skałach. Od wysokości 2700 m n.p.m. powoli odczuwaliśmy skutki rozrzedzonego powietrza. Nie mogliśmy iść pełnym i szybkim tempem. Dodatkowym problemem okazała się biel śniegu. Pokrywa śnieżna odbijała tyle promieni słonecznych, że nie mogliśmy patrzeć na nią gołym okiem. Z oczu płynęły łzy i bardzo przez to bolały. Musieliśmy sięgnąć po okulary lodowcowe. My mieliśmy takie, które absorbowały 98% światła słonecznego, a minimum w tego typu górach to 95%. Spełniały swoje zadanie rewelacyjnie. Mogliśmy iść dalej.

Do baraku dotarliśmy po godzinie 16.00. Była to mała chatka z poddaszem i dwoma drewnianymi łóżkami piętrowymi. Pozostawiono nawet kilka karimat. Ściany wybudowano z bardzo grubego, nieotynkowanego betonu. Chata miała zapewnić przeżycie w razie załamania pogody. Nic, poza łóżkami, w niej się nie znajdowało. Zauważyliśmy też, że jest wejście na poddasze. Poszliśmy tam i na górze założyliśmy naszą „bazę”. W miejscu, gdzie betonowy mur i dach schodziły się ze sobą, po lewej stronie leżało ułożonych osiem śpiworów z napisem „don’t touch”. Domyślaliśmy się, że inne ekipy wyruszyły na Mt. Blanc, a to, co niepotrzebne zostawiły, żeby się odciążyć. Sądząc po tym, że ekipy zostawiły śpiwory, stwierdziliśmy, że wszyscy będą spać w schroniskach – najpierw przejdą obok Refuge de Tette Rousse 3167 m n.p.m., a później zatrzymają się w Refuge de l’Aiugile du Gouter 3782 m n.p.m. pospolicie nazywanym „Goutierem”. Też chcieliśmy tam dojść, ale nie planowaliśmy noclegów w tych schroniskach, ponieważ ceny nie są dostosowane do polskich warunków. Obecnie za jedną noc trzeba zapłacić 70€, co zdecydowanie jest nie do przyjęcia. W chacie panował ziąb i bardzo duża wilgoć. Wszystko, co zdejmowaliśmy z siebie parowało. Nawet z butów unosiła się bardzo gęsta para wodna. Zmierzyłem temperaturę. W pokoju mieliśmy zaledwie 0°C. Nie wiał wiatr, dlatego taka temperatura nam nie przeszkadzała i cieszyliśmy się, że mamy mimo wszystko dobre warunki. W chacie spotkaliśmy Litwinów i zaczęliśmy z nimi rozmowę na temat dalszej trasy i tego, co zdążyli już zasłyszeć o warunkach i trudnościach. Dla nas nowością okazały się ogromne warstwy śniegu. Tuż za chatą otwierał się ogromny lej powstały od nawianego śniegu. Miał 15 m głębokości, (głębokość zmierzyłem przy pomocy liny wspinaczkowej). Przerażały nas takie ilości śniegu i zastanawialiśmy się, czy nie wpadniemy gdzieś, w jakąś ukrytą szczelinę. Na szczęście na tej wysokości nie ma jeszcze lodowca i cała warstwa stanowiła tylko opad z tego roku.  Mając jeszcze trochę czasu postanowiliśmy podejść jeszcze wyżej tak, jak prowadziła trasa. Wszystkie rzeczy zostawiliśmy w chacie na poddaszu. Zabraliśmy tylko raki i czekan. Poszliśmy w stronę pierwszego schroniska zwanego „Tette Rousse”. Chcieliśmy po raz pierwszy przekroczyć granicę 3000 m n.p.m. Niestety tego dnia nie mogliśmy zrobić nic więcej, ponieważ zebrały się chmury, zaczął wiać silny wiatr i rozpoczęły się opady śniegu. Zawróciliśmy z trasy, żeby nie narażać się na dalsze niebezpieczeństwa. W trakcie schodzenia z prawego buta spadł mi jeden rak. Kontynuowałem w ten sposób zejście. Po kilkunastu minutach dotarliśmy z powrotem do naszej chatki. Powoli niebo się ściemniało. Doszła do nas jeszcze jedna ekipa z Polski, gdzie w składzie przeważały dziewczyny. Wymienialiśmy wiele uwag, zanim poszliśmy spać. Zbieraliśmy jak najwięcej informacji.

Nastał dzień czwarty. Wstaliśmy z wielką radością, widząc piękne, błękitne niebo. Jedynie nad ośnieżonym szczytem w oddali „wisiała” chmura soczewkowa altocumulus lenticularis, co zwiastowało nadejście bardzo silnych wiatrów – tutaj nazywanych fenem. Po godzinie 9.00 rano wyruszyliśmy wszyscy razem. Mając widok na piękne granie już na początku każda z ekip przedstawiła inną wersję podejścia do Tette Rousse. Litwini chcieli iść granią na wprost siebie, kobieca ekipa chciała skręcić w lewo i iść dalej dolinką, a później próbować odbijać gdzieś na prawo na grań, a my zaplanowaliśmy podobnie, jak Litwini, podchodzić granią na wprost nas, tyle tylko, że bez zbędnych obejść, które oni proponowali na samym dole. Od razu powiedziałem, że kobiety nie znają się na mapie, dlatego wersję polskiej ekipy odrzuciłem od razu. Postanowiliśmy iść granią, którą widzieliśmy przed sobą, gdy stanęliśmy w drzwiach naszej chatki. Na poddaszu zostawiłem 44 czekolady, osiem karabinków oraz mnóstwo ubrań, których na tej wysokości bym nie użył. Znacznie odciążeni mogliśmy pójść wyżej. Pogoda na razie nam dopisywała, ale nie na długo. My i Litwini dotarliśmy do poziomu z wczoraj, po czym pogoda nagle się załamała i nie pozwalała pójść wyżej. Wiał silny wiatr. Postanowiliśmy zawrócić. Zeszliśmy ponownie do baraku. Litwinom niestety skończył się czas na wyprawę, dlatego musieli szybko wracać. Po południu ekipa z Polski dołączyła do nas i opowiedziała, jak szukali drogi w dolince i zorientowali się, że to niewłaściwy kierunek. Moje słowa o umiejętnościach czytania z mapy sprawdziły się... Jeden chłopak z tamtej ekipy powiedział, że tylko Polacy próbują o tej porze, bo tylko wtedy dostają wolne od pracy. Inne narodowości wiedzą, że trzeba przyjechać trochę później.

Jako, że warunki nie pozwalały wejść wyżej wszyscy razem zaczęliśmy lepić bałwany ze śniegu w pobliżu chaty. Mężczyźni lepili bałwany-kobiety, przy czym mieli dużo ubawu. Później ja i Rafał poszliśmy nad skraj śnieżnego leju. Tam założyłem stanowisko w śniegu za pomocą czekana i taśmy wspinaczkowej i postanowiłem zjechać na linie do jego wnętrza. Bardzo mi się tam podobało. Za moim śladem poszedł Rafał, ale ten próbował wejść za pomocą czekana od jego dna. Udało mu się. Ekipa z Polski wpadła na pomysł, że można zjeżdżać na tyłku do jego wnętrza, co uskuteczniło naszą zabawę. Wrażeń było co nie miara, bo na początku leciało się w powietrzu kilka metrów, a dopiero później następował zjazd. Zabawa wyzwalała w nas dużo adrenaliny. Zabawy zorganizowały wszystkie ekipy, żeby pogodzić się po nieudanej próbie wejścia na Mt. Blanc. I my stwierdziliśmy, że o tej porze roku raczej się nie uda (na szczyt weszliśmy 11 dni później, o czym jest napisane w tej samej relacji poniżej), dlatego cieszyliśmy i bawiliśmy się z nimi. Ekipa z Polski stwierdziła jednak, że mamy duże szanse, bo pozostało nam jeszcze ponad dwa tygodnie urlopu. Jeden z chłopaków zaproponował nam, żebyśmy  spróbowali zaatakować za dwa tygodnie, bo może być tutaj zupełnie inaczej. Litwini postanowili pozostać jeszcze na noc. Nazajutrz chcieli schodzić tak, jak wszyscy. Rafał trochę czuł się przegrany, bo tyle przyjechał, by wrócić z niczym. Mając jeszcze tak wiele czasu obmyślaliśmy inne plany – po których górach teraz będziemy chodzić. Wybór padł na Tour de Mont Blanc. Chcieliśmy poznać przynajmniej fragmenty tego pięknego i kultowego szlaku.

     

Nastał dzień piąty. Wstaliśmy wszyscy razem. Litwini poszli jako pierwsi na dół. Ekipa z Polski jako druga, a my ostatni. Kiedy wyszliśmy z chaty, spoglądnęliśmy jeszcze na wielki lej. Teraz mogliśmy zobaczyć , jak go „zaoraliśmy”. Nie wyglądał już tak strasznie i niedostępnie, jak jeszcze dwa dni temu. W drodze powrotnej cieszyliśmy się pięknymi widokami dookoła, chociaż czuliśmy gorycz, że nie udało nam się wejść na Mt. Blanc. Rafał stwierdził, że za dużo naczytaliśmy się i chcieliśmy za szybko „zdobywać” taką górę. Ja, pomimo wszystkiego, wiary nie straciłem i pamiętałem o tym, żeby próbować za dwa tygodnie. Zejście przebiegało nam bardzo szybko, nawet z za ciężkimi plecakami. Ponownie podziwialiśmy kolorowe skały i zieleń w dolinach. Przechodząc obok koparki spotkaliśmy inną ekipę z Polski, która również próbowała swoich sił. Wszyscy członkowie tamtej grupy założyli krótkie spodenki, ponieważ słońce bardzo mocno przygrzewało. Opowiedzieliśmy im o panujących niedobrych warunkach. Oni, tak samo, jak my, mieli nadzieję, że wejdą. Po krótkiej wymianie zdań poszliśmy dalej, przyglądając się jeszcze pracy ogromnej koparki podpartej żelaznymi łapami do podłoża. Nieco poniżej zepchnąłem nogami ogromną bryłę śniegu w przepaść, która rozbijając się o skały wydała potężny huk. Na starym dworcu nie zatrzymywaliśmy się na długo. Raczej tylko po to, by się napić i zrobić zdjęcia. Dłuższą przerwę planowaliśmy przy pierwszym baraku na wysokości 1757 m n.p.m. obok, którego przechodziliśmy w drodze na górę. Tutaj zarządziliśmy dłuższy postój i przygotowywaliśmy ulubioną zupę pomidorową. Pięknie świeciło słońce, a lasy stały się jakby bardziej zielone. Teraz planowaliśmy zejście do Les Houches. Szliśmy tą samą drogą, co na początku wyprawy.

W końcu dotarliśmy do bezpłatnego parkingu (nie pobiera się tu opłat do dziesięciu dni – policja kontroluje codziennie to miejsce). Spotkaliśmy na dole inną ekipę z Polski (z Katowic), która próbowała wejść na Mt. Blanc, ale im też się nie udało. Długo rozmawialiśmy o wyprawie. Widząc jak ciężkie mamy plecaki zaproponowali, że mogą nam zabrać część rzeczy do Katowic, gdzie ja miałbym je odebrać. Zgodziliśmy się, bo zbyt wiele sił i czasu traciliśmy na siłowanie się z za „ciężkimi dziadami” – bo tak nazywaliśmy nasze plecaki. Chłopaki zabrali nam linę, kilkanaście czekolad, ekspresy, stalowe karabinki i część zbędnych ubrań. Teraz czuliśmy się o wiele lżej. Chłopaki wpadli jeszcze na pomysł, że pojadą do Chamonix, żeby wjechać kolejką na Aiguille du Midi 3842 m n.p.m., by móc chociaż przez chwilę popatrzeć z wysokości, z której nam nie było dane podziwiać gór... Wszyscy razem wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do Chamonix pod stację kolejki. W drodze  wymienialiśmy doświadczenia z trasy. Dopiero teraz rozumieliśmy czego wzięliśmy za dużo, a co okazało się zupełnie niepotrzebne. Zakładaliśmy, że popełnimy jakieś błędy, bo po praz pierwszy organizowaliśmy wyprawę tego typu. Za niecałe dwadzieścia minut dojechaliśmy na miejsce. Ustawiliśmy się do kolejki. Wjazd kosztował 41€ (w 2015 roku już 57€). Trochę dużo, jak na jednorazowy wjazd, ale musieliśmy czymś złagodzić nasze rozczarowanie po nieudanym wejściu na szczyt. Wjazd kolejką dostarczał wiele emocji, ponieważ na wysokości 2233 m n.p.m. przesiadaliśmy się do większego wagonu. Zaprojektowano go aż na 108 ludzi lub 5500kg. Największe wrażenie jednak wywierał kawał liny, na którym zawieszono ten wagon. Od środkowej stacji aż po szczyt Aiguille du Midi wjeżdżał na jednym kawałku liny bez żadnego punktu podparcia. To oznaczało, że na długości 2723 metrów nic jej nie podpierało i niejednokrotnie przejeżdżaliśmy nad wielkimi przepaściami, czy szczelinami lodowymi. Naciąg tak długiej liny zapewniał system 82-tonowych tłoków umieszczonych na szczycie góry.

W jednym z pomieszczeń górnej stacji zamieszczono plan konstrukcyjny całej kolejki wraz ze szczegółami technicznymi. Zwróciłem na niego uwagę, bo interesuję się takimi rzeczami. Wjazd z Chamonix na wysokość 3842 m n.p.m. powodował, że nawet kilka najmniejszych kroków przyprawiało o mdłości. Różnica ciśnień sprawiała, że organizm nie przyzwyczajony do przebywania na dużych wysokościach reagował bardzo silnie na rozrzedzone powietrze. I my tak samo zareagowaliśmy na tak szybką zmianę warunków. Na dole panowała iście letnia temperatura, a tutaj mieliśmy tylko -2°C. Na szczycie wybudowano przeszklone tunele, gdzie można przechodzić pomiędzy skalnymi iglicami tworzącymi wierzchołek góry. Przechodząc z jednej iglicy do drugiej przyglądaliśmy się ogromnym i nietypowym lodowym soplom. Na każdym z nich zalegał nawiany śnieg tworząc bardzo efektowne zimowe „frędzle”. W innej części obiektu dotarliśmy do wykutego w lodowcu tunelu, skąd mogliśmy wyjść na szlak. Głównie narciarze korzystali z tego przejścia. My wstąpiliśmy tam tylko po to, żeby sfotografować to miejsce. W końcu wyszliśmy na wielki taras widokowy. Mogliśmy podziwiać Mt. Blanc w pełnej okazałości. Przyglądaliśmy się górze szukając odpowiedniej drogi wejściowej. Patrząc na Mt. Blanc wypowiedziałem słowa: „na tego dziada popatrzymy jeszcze z góry”. Mówiąc te słowa, miałem na myśli, że jeszcze kiedyś spojrzymy na Aiguille du Midi z samego szczytu Mt. Blanc (co wydarzyło się 11 dni później). W trakcie obserwacji piękną ciszę przerwał przelot wojskowych myśliwców nad szczytem Mt. Blanc. Każdy wyjął swój aparat i zaczął robić im zdjęcia na tle gór. Chyba nikt nie spodziewał się takiego widowiska. Po godzinie 17.30, ciesząc się wspaniałymi widokami, postanowiliśmy, że trzeba już wracać. Wsiedliśmy do pełnego wagonu. Ponownie odczuwaliśmy różnicę ciśnień, ale teraz na naszą korzyść. Jeszcze raz zatrzymaliśmy się przy samochodach zapoznanej ekipy. Dorzuciliśmy im kilka drobnych rzeczy, dzięki czemu odciążyliśmy nasze plecaki i mogliśmy teraz pójść na Tour de Mont Blanc z większymi możliwościami. Po dłuższych rozmowach koledzy zachęcali nas, żebyśmy spróbowali za dwa tygodnie kolejnego wejścia na Mt. Blanc. Ta myśl mi się bardzo podobała. Usłyszeliśmy kilka zachęt, po czym pożegnaliśmy się. Koledzy pojechali do Katowic, a my zastanawialiśmy się, gdzie się wyśpimy. Szukaliśmy oczywiście jakiejś polany pod lasem, gdzie moglibyśmy rozbić namiot.

      

Po całym dniu czuliśmy się zmęczeni. Szukaliśmy równego i płaskiego terenu. Przeszliśmy Chamonix wszerz przekraczając mostem rzekę Torr. Po kilkudziesięciu minutach doszliśmy na obrzeża miasta. Udało nam się znaleźć prosty odcinek ścieżki w lesie prowadzący w płaskim terenie. Ku naszemu zdziwieniu zatrzymaliśmy się przy centrum sportów parkur nad niewielkim stawem. Postanowiliśmy, że gdzieś tu rozłożymy namiot. Widząc jednak dość dużą ilość przechodzących ludzi, postanowiliśmy poszukać lepszego miejsca. Dotarliśmy pod wielką, naturalną ściankę wspinaczkową. W krzakach rozbiliśmy namiot tak, że nikt nas nie widział. Tylko jedna kobieta zapytała nas po angielsku, czy chcemy tu spać. Ja odpowiedziałem, że tak, bo przecież miejsce idealnie do tego się nadawało i niejedna ekipa nocowała w pobliżu, w bardziej oficjalnych miejscach. Mając jeszcze trochę czasu postanowiliśmy rozejrzeć się po okolicy. Był ostatni dzień weekendu, dlatego dużo ludzi grillowało nad stawem położonym nieco niżej. Przechodząc tamtędy, Rafał znalazł porzucony plecak beżowego koloru. Zabrał go ze sobą. Służył mu za plecak na drobne wypady w dalszej części wyprawy. Wiedziałem, że dnia następnego ma się utrzymać piękna słoneczna pogoda, dlatego razem zadecydowaliśmy, że zrobimy sobie jeden dzień odpoczynku, aby nabrać sił po wędrówce z „za ciężkimi dziadami”. Zanim jednak poszliśmy spać, podziwialiśmy czerwieniejące lodowce od zachodzącego słońca. Szczególnie spodobał nam się Glacier des Bossons na zboczach Aiguille du Midi. Wyglądał fenomenalnie, poprzecinany tysiącami szczelin. W trakcie widowiska omawialiśmy dalszy plan działania. Za cel obraliśmy Brevent 2525 m n.p.m. Rafał chciał wejść na wysoką górę, żeby podziwiać Alpy z jak najszerszej perspektywy. Po zachodzie słońca położyliśmy się spać w namiocie.

    

Nastał dzień szósty. Wyspałem się bardzo dobrze. Rafał trochę gorzej. W ramach odpoczynku, chcieliśmy przejść kilka lokalnych szlaków bez dużej różnicy wysokości. Wstaliśmy przy pięknym słońcu i błękicie nieba. Aura zachęcała nas do wędrówki po zielonych górach. Wodę pobieraliśmy z potoku wpływającego do stawu. Rano ugotowaliśmy zupę, po czym poszliśmy na pierwszy szlak. Zauważyliśmy, że po lewej stronie ogromnej ścianki wspinaczkowej wytyczono szlak turystyczny pozwalający wejść na jej szczyt. Skorzystaliśmy z niego, by podziwiać widok na całe Chamonix oraz część słonecznych Alp. Wspinaczka trwała nie więcej niż piętnaście minut. Cieszyliśmy się z pięknych widoków. Po nacieszeniu się panoramami, wróciliśmy do naszej „bazy” pod ścianką, skąd dalej poszliśmy nad staw. Spędziliśmy tu wiele czasu, ponieważ odbijały się w nim piękne góry i Aiguille du Midi. Przez resztę dnia chodziliśmy jeszcze leśnymi szlakami. Później ja poszedłem do Chamonix na około godzinę, a po mnie Rafał. Zniknął na około dwie godziny, bo poszedł oglądać centrum oraz chciał rozejrzeć się po sklepach. Zawsze mogliśmy uzupełnić nasze zapasy o coś dobrego. Rafał szybko zauważył, że w tym mieście sztucznie windowano ceny, podczas gdy w Les Houches to samo mogliśmy kupić za cenę półtora razy mniejszą. Po południu wróciliśmy do namiotu. Rozsiedliśmy się na skałach dających widok na całą ściankę. Obserwowaliśmy zawodowych wspinaczy pokonujących najtrudniejsze jej etapy. Inni celowo odpadali od skał, żeby ćwiczyć ten element. Przez kilkadziesiąt minut mogliśmy zobaczyć wiele technik wspinaczkowych. Nie chcieliśmy pozostawać na drugą noc w tym samym miejscu, dlatego postanowiliśmy, że pójdziemy dalej i trochę wyżej. Zeszliśmy na szlak w rejonie centrum sportów parkur pod ścianką wspinaczkową. Stamtąd pokierowaliśmy się drogą leśną prowadzącą na Refuge de Bel Lachat. Szliśmy nią tylko przez pół godziny tak, aby znaleźć się z dala od ludzi. Tutaj nie słyszeliśmy już nikogo. Mimo wszystko szukaliśmy miejsca poza szlakiem. Poszedłem w lewą stronę i przebiłem się przez krzaki. Wyszedłem na wielką polanę, którą przecinał wielki, kamienny mur. Od razu postanowiliśmy, że tutaj rozbijemy namiot. Mieliśmy stąd wspaniały widok na Mt. Blanc i Aiguille du Midi. Szczególnie cieszyła nas piękna cisza i zieleń traw. Kolejny wieczór upłynął nam tak samo – przygotowywaliśmy namiot, karimaty, śpiwory oraz jedzenie na dzień kolejny. Tego wieczoru podziwialiśmy jeszcze wspaniały zachód słońca i czerwieniejące góry. Bardzo podobał nam się ten widok, dlatego skoncentrowałem się na fotografowaniu lodowców z dużego przybliżenia. Kolejny dzień zakończył się bardzo spokojnie.

      

Dzień siódmy. Na dzisiaj zaplanowaliśmy dojście do Refuge de Bel Lachat 2152 m n.p.m. Na górze znajdowała się drewniana chata. Zanim jednak rozpoczęliśmy naszą wędrówkę przywitaliśmy z radością kolejny dzień. Świeciło piękne słońce i niebo ponownie zrobiło się błękitne. Chcieliśmy uzupełnić nasze zapasy wody, dlatego postanowiliśmy, że zanim wyruszymy gdzieś dalej, musimy wrócić nad staw. Około godziny 9.00 rano, przy pięknym słońcu, dotarliśmy do jego wód. Cieszyliśmy się jego spokojnym obliczem. W stawie odbijały się ponownie góry, w tym Aiguille du Midi. Dodatkowo przyglądaliśmy się wspaniałym wiosennym drzewom pełnym kolorowych liści i kwiatów. Nad zbiornikiem zauważyliśmy też ruiny małego kościółka lub jakiejś kaplicy. Weszliśmy do środka. Wewnątrz kilka schodów prowadziło do samego lustra wody. Koniecznie zeszliśmy, by sfotografować piękne świetliste kręgi powstające od odbijanych promieni słonecznych na kamiennych murach ruin. Wyglądały przepięknie. Uzupełniliśmy nasze zapasy wody i ugotowaliśmy ciepłą zupę pomidorową przy brzegu, żeby nie zużywać wody z zapasów. W rejonie ruin najbardziej spodobały mi się dwa źródła krystalicznie czystej wody, które wybijały z dna stawu. Właśnie z tego miejsca ją nabierałem. Długo nie mogłem wytrzymać z zanurzoną butelką, ponieważ z dna wypływała lodowata woda. W międzyczasie poszliśmy jeszcze do lokalnego sklepu. Zaopatrzyliśmy się w makarony i świeże pieczywo. Rafał szczególnie szukał piekarni, bo marzyły mu się ciepłe bułki i mleko. Udało nam się kupić ciepłe i świeże bagietki. Znad stawu wyruszyliśmy po godzinie 10.00 rano. Trochę to późna pora, jak na nasz styl chodzenia, ale nie spieszyło nam się i koniecznie chcieliśmy nacieszyć się wspaniałymi widokami nad tym zbiornikiem wodnym. Szybko doszliśmy do naszego namiotu. Dosłownie parę chwil zajęło nam spakowanie wszystkich rzeczy. Dopiero teraz odczuwaliśmy o ile lżejsze są nasze plecaki, chociaż i tak należały do tych najcięższych. Szczególnie mój, bo nadal nosiłem namiot i piętnastometrową, zieloną linę, którą zostawiła nam ekipa z Katowic pod kolejką na Aiguille du Midi. Mieliśmy jej użyć w razie drugiej próby wejścia na Mt. Blanc. Początkowo szliśmy leśnym szlakiem dość nachylonym zboczem. Za około trzy godziny wędrowaliśmy stromymi trawersami dość sypką ścieżką wytyczoną pomiędzy dwiema skalistymi i poszarpanym graniami. Ścieżka prowadziła jakby żlebem zarośniętym trawą. Przejście dawało nam wspaniałe widoki na Alpy i Mt. Blanc. Jedynie w okolicach szczytów tworzyły się pojedyncze chmury konwekcyjne. Przy ścieżce rosły piękne, fioletowe kwiaty, które obowiązkowo sfotografowałem. Nieco wyżej nasze oczy cieszyły żółte sasanki. W tym samym rejonie dostrzegliśmy pięknego koziorożca alpejskiego mającego na sobie jeszcze zimową sierść. Od tego miejsca zacząłem podchodzić trochę szybciej. Czułem ciężar mojego plecaka na tak stromym podejściu. Chciałem od niego odpocząć. W drodze dojściowej do chaty minęły nas tylko dwie osoby. Po godzinie 14.00 dotarłem do Refuge de Bel Lachat 2152 m n.p.m. Panowała zupełna cisza. Rafał dołączył do mnie kilka minut później. Tak, jak na dole, nikt nie zakłócał spokoju, a pogoda nadal pozwalała cieszyć się pięknymi widokami. O tej porze turyści nie wędrowali po górach, dlatego chatę zamknięto na wszystkie spusty a na okna i drzwi zamontowano dodatkowe drewniane wzmocnienia przykręcając je wkrętami do ścian głównych. Zauważyłem, że tutaj wszystko przykręcano śrubami 13 i 17. Powiedziałem nawet, że następnym razem trzeba wziąć takie klucze i dzięki temu będziemy mieli łatwy dostęp do wszystkich górskich chat.

        

Ciesząc się tak wspaniałymi widokami, zauważyliśmy, że nad szczytami gromadzą się ciemne, konwekcyjne chmury. Sytuacja długo się nie zmieniała, dlatego na drewnianym tarasie rozsiedliśmy się i zaczęliśmy gotować kolejną zupę pomidorową. Wraz z zupą jedliśmy świeże bagietki, które udało nam się kupić na dole. Tutaj miały wyjątkowy smak. Dobrze wiedzieliśmy, ze w górach wszystko smakuje inaczej i lepiej. Za około dwie godziny, po 16.05, nagle usłyszeliśmy czyjś głos. Rozglądałem się za ludźmi podchodzącymi szlakiem, ale nikogo nie widziałem. Patrzyłem również za chatą, po prawej stronie i w kierunku góry Brevent. Tam też nikogo nie zauważyłem. Kiedy nieznany głos stał się bardziej donośny zauważyliśmy wielką lotnię, a pod nią jakiegoś pana, który pomachał w naszą stronę. Usłyszeliśmy tylko cichy świst, gdy przelatywał obok nas. Widzieliśmy, że gdzieś dalej ten pan zawrócił i zaczął obniżać lot. My natomiast cieszyliśmy się wspaniałym spokojem okolicy. Ponownie rozglądaliśmy się za wodą, dlatego postanowiliśmy, że zostawimy rzeczy i zrobimy zwiad w okolicy. Na mapie widniało wielkie jezioro Lac du Brevent położone na wysokości 2159 m n.p.m. Dotychczas szliśmy w pięknych wiosennych warunkach, a teraz wszystko, co znajdowało się za wzniesieniem, na którym wybudowano drewnianą chatę, pokryte było bardzo grubą warstwą śniegu. Wzniesienie dosłownie wyznaczało bardzo wyraźną granicę pomiędzy wiosną a zimą. Założyliśmy zimowe buty, po czym postanowiliśmy iść „białymi” szlakami. Szliśmy „na lekko”, dlatego wybraliśmy trasę nad jezioro zaznaczone na mapie. O tej porze roku wyglądało fenomenalnie. Chociaż teraz jeszcze pokrywał je lód i śnieg, to na jego obrzeżach, ze wszystkich stron utworzyła się jasnobłękitna rzeka, do której spływały wody z innych potoków. Wyglądały przepięknie i bardzo nietypowo. Postanowiliśmy zawrócić na stoki położone po drugiej stronie naszej chaty, które zdążyła odwiedzić już wiosna. Tam, gdzie docierały promienie słoneczne śnieg zdążył się dawno wytopić. Panowała tu zupełna cisza. Z pomiędzy skał wyszły dwa świstaki „ubrane” w zimowe futerka. Nieco wyżej, po przeciwnej stronie wzniesienia, gdzie stała chata, zauważyliśmy cztery młode koziorożce alpejskie również w zimowej szacie. Cieszyliśmy się z pięknej zwierzyny, którą co chwilę spotykaliśmy. W pobliżu zobaczyliśmy kolejne fioletowe kwiaty i żywo-pomarańczowe porosty świadczące o najczystszej klasie powietrza. W rejonie wzniesienia, po przeciwnej stronie szlaku zatrzymaliśmy się nad wielkim płatem śnieżnym, z którego wypływała obficie woda. Napełniliśmy nasze butelki i menażki. Przed spaniem przygotowaliśmy jeszcze jedną zupę. Słońce przygrzewało bardzo mocno. Mój termometr wskazywał aż 53°C! Czuliśmy na sobie to ciepło, bo zaledwie po tych kilku dniach mieliśmy spieczoną skórę na twarzy i mnóstwo pęknięć, aż do krwi, w okolicach ust. Na drewnianym tarasie rozbiliśmy namiot. Wieczorem podziwialiśmy kolorowe chmury barwione promieniami zachodzącego słońca. Kiedy niebo pociemniało zrobiłem jeszcze zdjęcia oświetlonego Chamonix. W namiocie spało nam się komfortowo, bo drewniany taras dobrze izolował od zimnego podłoża. Nawet wiatr nam nie przeszkadzał. Trochę obawialiśmy się burzy, ale chmury w nocy rozpadły się.

      

Dzień ósmy. Następnego dnia wstaliśmy w pełni wypoczęci. Chcieliśmy dojść na Brevent 2525 m n.p.m. – cel wytyczony przez Rafała. Pomyślałem, że pójdziemy wyżej niż na Rysy, dlatego bardzo ciekawiły mnie widoki i to, co tam zobaczę. Mapa wskazywała, że na szczycie jest wybudowana górna stacja narciarskiej kolejki, która oczywiście o tej porze była nieczynna. Dzień rozpoczął się pięknym błękitem nieba i słoneczną pogodą. Podziwiałem stąd piękny Mt. Blanc, strzelisty Aiguille du Midi i inne góry. Po szybkim śniadaniu wyruszyliśmy na szlak. Wiedzieliśmy, że będziemy przechodzić ponownie obok znanego nam już jeziora, dlatego ciekawił nas ten widok o porannej porze. Błękitne wody wyglądały teraz zupełnie inaczej, bo oświetlało je ciepłe światło słoneczne z przeciwnej strony. Rafał martwił się tylko, żeby nie wpaść w puste przestrzenie pod śniegiem pomiędzy skałami. Za stawem stanęliśmy na wysokiej skale w drodze na górę Brevent. Mt. Blanc wyglądał cudownie, podobnie, jak wzgórze za Refuge de Bel Lachat. Wszystko dookoła pokrywały czyste, białe śniegi. Mi i Rafałowi bardzo się tu podobało. Najlepsze dopiero czekało przed nami. W okolicach podszczytowych zauważyliśmy ogromy płat stoku pokrytego zeschniętą trawą. Usłyszeliśmy hałas. Przed nami wybiegły cztery koziorożce alpejskie w zimowych szatach, a za chwilę kolejne… Wyglądały przepięknie, ponieważ pozowały nam do zdjęć na tle potężnego lodowca Glacier des Bossons położonego na zboczach Aiguille du Midi. W takiej scenerii zdjęcia wychodziły bardzo dobrze. Cieszyliśmy się z tego szlaku. Trasa prowadziła bez żadnych trudności technicznych wydeptaną ścieżką wśród kamieni i skał. W końcu, po godzinie 9.44 rano dotarliśmy na wierzchołek góry Brevent. Rafał widział, że nikogo tu raczej nie spotkamy, dlatego postanowił wejść na szczyt metalowej konstrukcji wyciągu narciarskiego. Trochę czułem obawy, bo nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie stróżuje w tych okolicach. Na szczęście tak, jak do tej pory, ciągle panowała zupełna cisza. O tej porze zgromadziło się więcej szarych, mglistych chmur. Mieliśmy mniejszą widoczność, ale nadal mogliśmy podziwiać od czasu do czasu Alpy. Teraz planowaliśmy zejście inną trasą do centrum narciarskiego położonego na wysokości 2000 m n.p.m. Schodząc, trafiliśmy na bardzo szeroką drogę, która w zimie stanowiła trasę narciarską. Jeszcze nie zdemontowano wzdłuż niej siatek, materacy i innych zabezpieczeń na całej długości szlaku. W śniegach co chwilę znajdywaliśmy czapki, gogle, połamane narty, czy kijki. Rafał znalazł tam opaskę na uszy, która przydała się w wietrzne dni, dlatego zabrał ją ze sobą. Znalazł też w bardzo dobrym stanie grube narciarskie rękawice, które też wziął na czas naszej wyprawy. Przydały mu się, bo chroniły go lepiej przed zimnem niż te, które miał dotychczas. Czym niżej schodziliśmy, tym mniej śniegu zalegało na stokach.

Pomału dochodziliśmy do poziomu 2000 m n.p.m. Panowała mglista pogoda, ale tutaj widzieliśmy wszystko. Wszędzie dookoła widniały tylko uschnięte trawy. Po naszej prawej stronie zauważyliśmy kolejne koziorożce alpejskie. Przychodziły na trawiaste zbocza, żeby skubać większe, zeszłoroczne kępy. W tym samym rejonie wypatrzyliśmy żółtą rurę pociągniętą wzdłuż skalistego zbocza. System przechwytywał skapującą wodę i kierował ją do jednego z budynków. W niektórych miejscach przeciekała, dlatego skorzystaliśmy z okazji i uzupełniliśmy nasze zapasy. Woda płynęła bardzo obfitym strumieniem, dlatego szybko napełnialiśmy nasze butelki i termosy. Nawet koziorożce piły ją z tego miejsca. Co chwilę te zwierzęta przerywały ciszę przechodząc z jednego miejsca w drugie. Tego dnia mogliśmy podziwiać ich całe stada. Rafał zażartował nawet, że warto byłoby jedną upolować i ugotować na „kadakach”. Rzeczywiście „sucha” dieta po tylu dniach dawała nam się we znaki. Poszukiwaliśmy innych smaków. Codzienna czekolada, orzechy ziemne, czy rodzynki powoli się nudziły i czuliśmy, że potrzebujemy innych składników do naszej diety. Długo siedzieliśmy na skale przyglądając się koziorożcom. Rafał powiedział „szkoda, że nie przyjechaliśmy tu trochę później, kiedy wszystko się zazieleni”. Po godzinie 16.00 poszukiwaliśmy miejsca na nocleg. Gromadziły się bardzo gęste chmury, a w oddali, gdzieś nad horyzontem, kłębiły się dosłownie czarne chmury. Spodziewaliśmy się wielkiej burzy. Rafał miał znacznie więcej odwagi, dlatego sądząc po obserwacjach, stwierdził, że skoro Francuzi zamykają swoje chaty na zimę i nikogo w nich nie ma, to i teraz w wielu chatach tego centrum narciarskiego też nikogo nie spotkamy. Rafał wypatrzył starą drewnianą chatę z jadalnią i kasą biletową. Wszedł do środka, ale nikogo tam nie było. Przez dłuższą chwilę rozglądaliśmy się w obiekcie, po czym poszliśmy do drewnianej kasy biletowej z okienkiem. Widząc, że przez kolejne godziny nikt tędy nawet nie przechodził, postanowiliśmy, że właśnie tu przenocujemy. Rozłożyliśmy się z karimatami i śpiworami na podłodze ze sklejek, po czym oczekiwaliśmy na nadejście burzy. Rafał bardzo cieszył się, że udało się znaleźć takie miejsce na złą pogodę. Czuliśmy się komfortowo i bezpiecznie. O godzinie 17.30 obserwowaliśmy jak ciemnieje niebo od burzowych chmur. Za chwilę utworzyła się chmura zstępująca, taka sama, jak powstaje przed początkiem tornada. Teraz spodziewaliśmy się opadów gradu. Najpierw zrobiło się bardzo ciemno. Później padał obfity deszcz, a za chwilę grad i zaczęły strzelać pioruny. Co chwilę rozlegał się potężny odgłos od ich uderzeń. Po burzy wszystko nagle ucichło, ale do końca dnia nie mogliśmy nic więcej zobaczyć. Położyliśmy się zatem szybko spać. Wyspaliśmy się dobrze, bo nie przeszkadzał nam wiatr.

      

Dzień dziewiąty. Wstaliśmy z nowymi planami i nadziejami w głowie. Rafał, przeglądając mapy, wpadł na pomysł, że chciałby po raz pierwszy zobaczyć lodowiec i przejść przez jakiś jego fragment, dlatego zapytał, czy nie poszlibyśmy w stronę lodowców Aiguille du Midi takich, jak Glacier des Pelerins i Bossons. Najpierw jednak wymarzył mu się największy ze wszystkich – Mer de Glacier z widokiem na Glacier du Tacul. Kiedy szykowaliśmy się do wyjścia podobała nam się sceneria tego dnia. Znajdowaliśmy się bowiem pomiędzy dwoma warstwami chmur. Ten niecodzienny widok zachwycał. W miarę upływu czasu chmury rozpadały się odsłaniając coraz szersze widoki. Rafał powiedział, że warto byłoby poczekać aż polepszą się warunki. Wpadliśmy na pomysł, że wszystkie rzeczy tu zostawiamy i pójdziemy na lekko do Chamonix po pieczywo i wrócimy z powrotem. Rafał zabrał tylko mały plecak znaleziony nad stawem. W drodze do miasta cieszyliśmy oczy alpejskimi, zielonymi polanami. Zachwycaliśmy się ich pięknem. W lasach zalegała jeszcze gęsta mgła. Udało nam się nawet znaleźć pięknego czerwonego koźlarza. Kiedy dotarliśmy do miasta, Rafał chciał, żeby zrobić mu zdjęcie przy słynnym pomniku i na tle ruchliwych alei. Tego dnia nad szczytami zalegała gruba warstwa chmur, dlatego nie liczyliśmy na żadne widoki. Po zakupach wróciliśmy do naszej tymczasowej bazy. Zdziwiliśmy się, jak szybko dotarliśmy z powrotem na wysokość 2 000 m n.p.m. W bazie spakowaliśmy rzeczy i rozpoczęliśmy schodzić do Chamonix. Po godzinie 15.30 ponownie zobaczyliśmy piękny błękit nieba, co bardzo nas ucieszyło. Zastanawialiśmy się, gdzie będziemy spać. Przez ubytki w lesie wypatrywaliśmy przebiegu dalszej trasy. Największym problemem okazał się brak wody. Kiedy przechodziliśmy obok jakiejś chaty pod lasem, Rafał wpadł na pomysł, żeby poprosić kogoś o wodę. Poszliśmy dalej z nadzieją, że w końcu przetniemy jakiś potok. Schodziliśmy coraz niżej dochodząc na obrzeża miasta. Po godzinie 20.25 dotarliśmy dopiero do niższych partii, gdzie Rafał zauważył wielką łyżkę z koparki. Zrobiliśmy tam zdjęcie pamiątkowe, po czym zeszliśmy jeszcze niżej. Na niebie zauważyliśmy dosłownie „ogniste” chmury. Zachodziło słońce, a chmury zabarwiły się na ognistoczerwony kolor. Wyglądało to, jakby zapłonęły wszystkie góry naraz. O godzinie 21.20 widowisko powoli kończyło się. Niebo szybko pociemniało, a my nadal nie mieliśmy swojego miejsca. Nie rozpoznając już terenu zatrzymaliśmy się nad większym potokiem i na obrzeżu wielkiej trawiastej polany i niewielkiego zagajnika rozbiliśmy namiot. W zupełnych ciemnościach próbowaliśmy zrobić to sprawnie i bez zwracania na siebie zbędnej uwagi. Z tego powodu czołówek używaliśmy tylko w sytuacjach, kiedy naprawdę potrzebowaliśmy światła. Szybko jednak je wyłączaliśmy. W namiocie jeszcze wspominaliśmy przeżycia z dzisiejszego dnia. Bardzo podobała nam się cała trasa i przeżycia.

    

Dzień dziesiąty. Poranek okazał się jeszcze dziwniejszy niż wieczór. Po 6.30 rano obudził nas odgłos jakiejś maszyny, która podjeżdżała coraz bliżej nas i po chwili oddalała się. Powtarzało się to regularnie, dlatego po trzecim razie postanowiłem zobaczyć, gdzie jesteśmy i co się dzieje. Kiedy wyszedłem z namiotu zauważyłem co jest nie tak… Obudziłem Rafała i powiedziałem mu: „wiesz gdzie jesteśmy? Na polu golfowym!”. Ale się zdziwił, gdy to usłyszał. Szybko wyjrzał z namiotu i się zaśmiał. Rzeczywiście po naszej lewej stronie widniało ogromne pole równo skoszonej trawy pokrytej grubo-kropelkową rosą. Było dość chłodno. Teraz pole przygotowywano do gry. Koszono trawę i to właśnie ten odgłos mnie zaniepokoił. O siódmej rano postanowiliśmy jak najszybciej wstać i spakować nasze rzeczy, żeby nikt nas nie zauważył. Obok płynął dość szeroki potok, dlatego o wodę nie martwiliśmy się. Rozejrzeliśmy się po okolicy i nad potokiem zagotowaliśmy sobie ciepłą zupę. Do tego mieliśmy bagietki. Z rejonu pola golfowego i potoku zebraliśmy się dopiero po godzinie 12.00 w południe. Teraz obraliśmy za cel zobaczenie z wysokości Mer de Glacier. Ten najbardziej znany lodowiec mieliśmy w zasięgu ręki. Wystarczyło iść tylko kilka godzin stromym trawiastym zboczem. Siedząc nad potokiem planowaliśmy trasę dalszego przejścia. Wybraliśmy przejście szlakiem Grand Balcon. Miała to być ścieżka prowadząca do Mer de Glacier dająca możliwość zejścia do lodowca oraz przejścia widokową granią aż do lodowców pod Aiguille du Midi. Właśnie tam chcieliśmy pójść. Bardzo długo zajęło nam dojście do „wspaniałego balkonu” trawiastymi stokami. Poświęciliśmy na to ponad cztery godziny. Ciężar plecaków dawał nam się we znaki, ale chęć zobaczenia największego lodowca w Europie przyciągała jak magnes, toteż postanowiliśmy nie zatrzymywać się więcej – dopiero będąc u celu. Kiedy doszliśmy do właściwego szlaku zauważyliśmy, że w tym rejonie wędruje więcej ludzi niż dotychczas. Szlak rozdzielał się na krawędzi grani na dwie części. Ustawiono nawet bariery zabezpieczające i ponownie zobaczyliśmy drewnianą chatę zamkniętą za pomocą drewnianych osłon przykręconymi śrubami 13 i 17. Ponownie wspomnieliśmy o kluczach, które teraz przydałyby nam się w razie burzy. Tutejszy domek bardzo solidnie zabezpieczono piorunochronami.

Postanowiliśmy przejść oba fragmenty szlaku idąc najpierw pierwszą, a później drugą propozycją. Trasa prowadziła krawędzią bardzo kamienistej grani w lesie złożonym z karłowatych drzew. Cieszyliśmy się piękną wiosną. Odczuwaliśmy ją po raz kolejny schodząc z „zimowego świata” w niższe partie. Za szlakiem poszliśmy dalej, w kierunku Grand Balcon. Ścieżka prowadziła na wielki punkt widokowy. Podchodząc zboczem mijaliśmy kolejne tabliczki z napisami brzmiącymi następująco, po przetłumaczeniu na język polski: „poziom lodowca w roku 1820”, „poziom lodowca w roku 1850”, „poziom lodowca w roku 1900”, „poziom lodowca w roku 1950”. Kto zobaczył te tabliczki mógł jasno stwierdzić, że „globalne ocieplenie” to nie efekt działania ludzi i jego techniki, ale naturalny proces występujący cyklicznie. Bo czy w latach 1800-1850 człowiek dysponował techniką na skalę światową mogącą mieć wpływ na klimat całej Ziemi? Z pewnością nie. A w tym czasie ubyło ponad 100m grubości lodowca. W każdej pięćdziesiątce lat ubywająca warstwa stawała się coraz większa. Z najwyższego punktu mogliśmy zobaczyć, jak równe „fale” utworzyły się na lodowcu. Wyglądały jak ciemne pasy, zakrzywione na kształt bumerangu „ułożone” w jednakowych odstępach. Teraz mogliśmy zobaczyć jego ogrom. Stwierdziliśmy, że gdyby jego powierzchnia byłaby idealnie równa, mógłby tu z powodzeniem lądować największy samolot. Przestrzeni nie brakowało. Rafał miał lepszy wzrok, dlatego z powodzeniem wypatrzył grupę ludzi idących lodowcem. Pewnie planowali wejście na Mt. Blanc od tej strony. Widzieliśmy, jaki człowiek jest malutki w obliczu tych potężnych gór… Czterej śmiałkowie podążający tą drogą wyglądali jak cztery malutkie czarne kropki. Z tego powodu zrobiłem zdjęcie porównawcze, żeby pokazać rozmiary lodowca. Na szlaku wypatrzyłem inne, piękne różowe kwiaty rosnące na skale. Około godziny 20.00 rozglądaliśmy się za miejscem na nocleg. W trakcie podziwiania fenomenalnego lodowca Rafał zauważył drewnianą chatę na ostrej grani po jego przeciwnej stronie. Dziwiłem się po co tam stoi i kto tam dociera, ale kto wie, może ktoś wytyczył do niego jakiś szlak. Tutejsze szczyty wyglądały niedostępnie i surowo. O godzinie 20.35 dotarliśmy do płaskiego miejsca nad górną granicą lasów. Na miejscu zauważyliśmy kamienny stół. Za nami górował spiczasty szczyt z pięknymi widokami dookoła.

Zbierały się chmury. Przebywaliśmy na wysokości około 1800 m n.p.m. W rejonie poprowadzono kilka ścieżek, a nieco poniżej, w oddali stał duży obiekt. Wyglądał raczej, jak jakieś centrum badawcze. Na szczęście z naszego miejsca nie rzucaliśmy się nikomu w oczy. Zresztą mieliśmy wrażenie, że o tej porze nikt nie chodzi po górach, bo nie spotkaliśmy ani jednego człowieka powyżej szlaku z barierkami. Cieszyliśmy się ponownie wspaniałym spokojem i usiedliśmy pod wielką skałą. Ugotowaliśmy kolejną zupę pomidorową i jedliśmy nasze ulubione bagietki. Smakowały rewelacyjnie w tych okolicznościach przyrody. W oddali na niebie, w rejonie strzelistego szczytu, zauważyłem chmury altocumulus castellanus zapowiadające burzę. Widząc je zarządziłem, żeby namiot dobrze obstawić kamieniami i wszystkie jego linki naprężyć, przywiązując do każdej z nich duży kamień. Tak przygotowaliśmy się do nocy. Okolica bardzo nam się podobała, ponieważ mieliśmy wspaniałe widoki na miasto i góry oraz nikt nie zakłócał nam ciszy. Spodziewaliśmy się raczej burzy w nocy i opadów deszczu. Rozstawiliśmy się w pobliżu skał na trawie. Naprężyliśmy tropik namiotu, żeby wiatr nas co chwilę nie budził. Na tej wysokości rosła młoda brzoza, która wypuszczała liście. Po zachodzie słońca położyliśmy się spać. Na szczęście burza nie nadeszła, ale chwilami padał drobny deszcz. Mimo wszystko wyspaliśmy się bardzo dobrze. Rafał może trochę gorzej, ale mieliśmy siły, żeby iść dalej. Pogoda nadal nie dawała pewności i określiliśmy ją, jako przejściową. Widzieliśmy, że raczej nie będzie stabilna.

Dzień jedenasty. Dzień rozpoczęliśmy bardzo szybko, bo już o godzinie 6.55 jedliśmy ciepłe śniadanie. Po posiłku jeszcze raz poszliśmy na punkt widokowy, do którego mieliśmy tylko kilkadziesiąt kroków, skąd mogliśmy podziwiać wspaniały lodowiec Mer de Glacier. Nacieszyliśmy nasze oczy pięknymi widokami raz jeszcze. Później poszliśmy zaplanowaną ścieżką aż do pośredniej stacji Plan de l'Aiguille 2309 m n.p.m. kolejki na Aiguille du Midi. W drodze podziwialiśmy widoki na piękne góry po przeciwnej stronie Chamonix oraz na Brevent, gdzie spotykaliśmy niejednokrotnie stada koziorożców alpejskich. Najbardziej rozbawił nas jednak widok na wielkie pole golfowe. Spaliśmy przecież tam wczoraj i teraz mogliśmy z góry zobaczyć, w którym miejscu rozbiliśmy się. W trakcie pokonywania kolejnych etapów ścieżki okrążaliśmy miasto i dzięki temu mogliśmy wykonać kilkanaście zdjęć z lotu ptaka. Dzięki nim moglibyśmy nawet utworzyć dokładną mapę Chamonix zaznaczając na niej każdy dom. Wędrówka balkonem – bo tak nazywała się nasza ścieżka – pozwalała szybko przemieszczać się w kierunku celu. Nie przedstawiała żadnych trudności. Raczej utworzono ją, żeby cieszyć się pięknymi i rozległymi widokami. Szlak prowadził równą, wydeptaną ścieżką wśród traw i skał. Po godzinie 13.35 dotarliśmy do pięknego góralskiego i nowoczesnego domu. Nie kojarzył się jednak z typowym drewnianym budynkiem, ale raczej ze współczesnym budownictwem. Mimo wszystko miał charakter górski ze względu na okiennice typowe dla Szwajcarii i Austrii, pochylony dach i formę w jakim go wybudowano. Dodatkowo na dachu powiewała flaga Szwajcarii. Obok niego przebiegał szlak prowadzący do Chamonix. My zaplanowaliśmy postój przy pośredniej stacji Plan de l'Aiguille na wysokości 2309 m n.p.m., gdzie koniecznie chcieliśmy zjeść ciepły obiad. Marzyliśmy o ciepłej pomidorówce, bo na szlaku z każdą minutą wzmagał się wiatr. W pewnym momencie chłód stawał się nie do wytrzymania. Na tej wysokości zalegało jeszcze dużo śniegu, dlatego w jednym z płatów śnieżnych wykopaliśmy czekanem małą jamę na kuchenkę i menażkę. Tylko tak mogliśmy coś ugotować ponieważ zerwał się porywisty wiatr i gasił płomień na palniku. Obok nas przechodziło wielu Japończyków z aparatami, ponieważ przyjechali kolejką. Jeden z nich podszedł i zapytał, czy może zrobić zdjęcie. Z pewnością nie znali wyprawowego sprzętu turystycznego i chcieli to uwiecznić. Rafał się trochę denerwował, bo panował przenikliwy ziąb, a teraz musieliśmy się „uśmiechać do kamery”. Ja się cieszyłem, że mogliśmy kogoś zainteresować tym, jak wygląda przygotowywanie obiadu w terenie.



W tym miejscu pozostaliśmy na około godzinę. O 14.30 gotowaliśmy zupę, a po godzinie 15.00 pogarszały się warunki. Wiał porywisty wiatr. Zrywał się typowy fen. Ciągle przybierał na sile. Pan z obsługi kolejki wykrzyczał, że za chwilę będzie ostatni kurs na dół, bo wiatr nie pozwala na bezpieczne przewożenie ludzi. Ja i Rafał schroniliśmy się w środku szklanego budynku i słuchaliśmy, jak bardzo mocno on wieje. Mieliśmy nadzieję, że się uspokoi. Pan z obsługi zapytał też nas, czy zjeżdżamy z innymi ludźmi. Wtedy odpowiedziałem, że my spróbujemy w tych warunkach, jak najszybciej zejść. Oczekiwaliśmy na poprawę warunków jeszcze przez około pół godziny. Widząc, że nic się nie zmienia, a fen przybiera na sile, powiedziałem do Rafała: „szybko wychodzimy i wbiegamy na szlak i schodzimy jak najszybciej do lasów. Tam powinno mniej wiać”. W międzyczasie usłyszeliśmy odgłos tłuczonego szkła. Najprawdopodobniej bardzo silny podmuch roztrzaskał jedno z okien. Poczekaliśmy jeszcze chwilę i otwarliśmy drzwi. Wyszliśmy z budynku i wbiegliśmy na szlak. Zabezpieczyliśmy twarze przed wychładzającym wiatrem. Uważaliśmy jedynie, żeby nie powalił nas na ziemię. Teraz „za ciężkie dziady” stały się naszymi sprzymierzeńcami. Wybraliśmy drogę prowadzącą do Chamonix, w miejsce, gdzie rozpoczynał się długi na 13,6km tunel poprowadzony pod Mt. Blanc. Szlak miał przeprowadzić nas bezpiecznie poza głównym ruchem samochodów. Pogodziliśmy się z faktem, że utracimy praktycznie całą wysokość, na której osiągnięcie poświęciliśmy cały dzień, ale musieliśmy schodzić, żeby bezpiecznie gdzieś przenocować. Z powodu porywistych podmuchów pozostało nam spanie w dolinach. Kiedy tylko schowaliśmy się za stromym zboczem siła wiatru trochę osłabła, ale nadal jego podmuchy rzucały nami na boki. Staraliśmy się jak najszybciej dojść do lasów. Kiedy dotarliśmy tam odetchnęliśmy z wielką ulgą. Drzewa wyłapywały praktycznie całą energię fenu. Teraz czuliśmy jedynie lekkie podmuchy. Spokojnym krokiem kontynuowaliśmy zejście stromymi trawersami prowadzącymi leśnymi ścieżkami. Podobały nam się okoliczne widoki. Rafał trochę czuł się rozczarowany, bo do lodowca pozostało nam tak niewiele, a pogoda po raz drugi pokrzyżowała nasze plany. Rafał chciał koniecznie przejść po lodowcu, żeby poznać jego strukturę, zobaczyć, jak wyglądają szczeliny i jak się idzie w takim terenie. Nie ukrywałem, że i ja bardzo chciałem po raz pierwszy doświadczyć tego typu wędrówki. Nigdy przecież nie widziałem lodowców, a teraz mieliśmy okazję poznać jeden z nich, gdzie wytyczono nawet umowną trasę. Z drugiej strony, kiedy spojrzałem na panujące warunki w górach oraz kiedy odczuwaliśmy przenikliwy chłód, wiedziałem, że podjęliśmy najlepszą decyzję.

Schodząc odcinkiem leśnym czuliśmy duże zmęczenie po całodniowej wędrówce oraz po walce z silnym wiatrem. Już po kilkunastu minutach stawał się nieznośny. Idąc spokojną trasą przez las słyszeliśmy szum, który z każdą chwilą stawał się coraz głośniejszy. Trochę niżej, zza zielonych drzew wyłonił się wielki wodospad zwany na mapie Cascade du Dard. Zatrzymaliśmy się i w bezpiecznym miejscu nabraliśmy wody. W rzeczywistości znajdowaliśmy się bardzo blisko początku/końca tunelu poprowadzonego pod Mt. Blanc. Tam, gdzie prowadziła ścieżka, na szczęście nie słyszeliśmy żadnych odgłosów cywilizacji - raczej, w dole, płynął strumień, a dookoła teren stawał się coraz bardziej płaski i zasypany milionami świerkowych, brązowych igiełek. Z ziemi wystawały pojedyncze, okrągłe kamienie. Właśnie tutaj zaplanowaliśmy odpoczynek i wypatrzyliśmy miejsce na rozbicie namiotu. Czuliśmy się bardzo zmęczeni nierówną walką z wiatrem. Teraz panował zupełny spokój. Zmęczenie powodowało, że bardzo rozgrzaliśmy się, jak gdybyśmy mieli gorączkę. Na szczęście zdrowie nam dopisywało i wystarczyło tylko dużo zjeść i wyspać się. Kiedy znaleźliśmy odpowiednie miejsce pod namiot rzuciłem wszystko na ziemię i od razu zacząłem gotować kolejną pomidorówkę. Na menażkę założyłem aluminiową folię z czekolady i przykryłem wszystko jedną szyszką. Zupa bardzo szybko się zagotowała. Rafał zrobił dokładnie to samo. Później, w ramach odpoczynku, położyliśmy się na ziemi, a głowę oparliśmy o jeden z okrągłych, wystających kamieni. Widząc dookoła nasze porozrzucane rzeczy, obowiązkowo chciałem uwiecznić na zdjęciu ten widok. Po dłuższym odpoczynku pozbieraliśmy nasze rzeczy i rozbiliśmy namiot. Położyliśmy się w śpiworach po godzinie 20.00. Bardzo podobało nam się wybrane miejsce, ponieważ nikt tędy nie przechodził i pomimo bliskości tunelu, o którym wiedzieliśmy tylko z mapy, czuliśmy się jak w zupełnie dzikim terenie.

Zanim zasnęliśmy w naszych głowach rodził się najważniejszy plan. Policzyliśmy ile mamy jeszcze czasu i decydowaliśmy, co chcemy zobaczyć. Rafał wtedy wysunął największą z największych propozycji… Powiedział: „a może spróbowalibyśmy jeszcze raz wejść na Mont Blanc?”. Szybko podchwyciłem ten temat i zacząłem ponownie analizować wszystkie fakty. Pamiętałem dokładnie słowa ekipy z Katowic, zachęcające do ponownej próby za około dwa tygodnie. Pomyślałem, że przez dwa tygodnie tak naprawdę mogło się wiele zmienić i że teraz możemy mieć jakieś szanse. Zaczęliśmy przeglądać mapę. Obliczaliśmy czasy potrzebne na wejście do jakiegokolwiek lodowca, żeby się z nimi zapoznać, na powrót do Chamonix, przejście/przejazd do Les Houches i wreszcie wejście na Mt. Blanc i zejście ze szczytu. Obliczyliśmy, że potrzebujemy około jednego tygodnia na całą akcję. Dysponowaliśmy jeszcze takim czasem, dlatego postanowiliśmy spróbować. Rafał powiedział jeszcze, że za dużo się naczytaliśmy i tak nam się nie uda. W głębi siebie jednak robił wszystko, żeby jeszcze raz spróbować. Na dzień następny wybraliśmy dojście do jęzora lodowcowego Glacier des Bossons. Nie planowaliśmy wchodzić w ten niebezpieczny teren, ale raczej popatrzeć  na niego z boku. Wybraliśmy z tego powodu szlak prowadzący jak najbliżej lodowca. Nasze nastawienie do kolejnych dni diametralnie się zmieniło. Pesymizm zamienił się w optymizm i od tego momentu oczekiwaliśmy, że zobaczymy coś zupełnie nowego.

Dzień dwunasty. Obudziliśmy się w namiocie, w środku lasu. Panująca dookoła cisza zachwycała nas. Nie chcieliśmy stąd iść, bo wiedzieliśmy, co działo się wczoraj na dużych wysokościach. Wyspaliśmy się całkiem dobrze. Rafał trochę narzekał, bo wziął trochę za cienki śpiwór. Mimo wszystko szybko zabraliśmy się za jedzenie śniadania i pakowanie rzeczy. Na dzisiaj zaplanowaliśmy, że pozostawimy „za ciężkie dziady” w tym samym miejscu, co spaliśmy i pójdziemy za drogę prowadzącą do tunelu, po czym podejdziemy „na lekko” wzdłuż jęzora lodowcowego na tyle, na ile się uda. Planowaliśmy dojście do dwóch punktów widokowych. Jeden jest położony na wysokości ponad 1400 m n.p.m., a drugi – powyżej 1860 m n.p.m. Opuściliśmy nasze miejsce dość szybko i wróciliśmy na szlak. Ścieżka prowadziła pod drogą, dzięki czemu mogliśmy bezpiecznie ominąć duży ruch. Nadal wędrowaliśmy lasem. Za kilka minut przekraczaliśmy potok o bardzo silnym nurcie. Utworzyły się w tym miejscu kaskady, które pieniły się od spadającej wody z dużej wysokości i w dużych ilościach. Najbardziej interesował nas lodowiec. Za potokiem rozpoczęło się dość strome, ale niewymagające podejście. Prowadziła tędy tylko wąska ścieżka. Potrzebowaliśmy około dwudziestu minut, żeby zobaczyć jęzor lodowcowy. Staliśmy u jego dołu. Widzieliśmy, jak lodowiec „spływa” po ziemi, zabierając za sobą kamienie, skały i inny materiał. Przez wiele setek lat nagromadziła się bardzo gruba warstwa „brudnego” lodu, którego nawet upały nie były w stanie stopić. Lodowiec  oczywiście z każdym rokiem topniał. Nieco wyżej zachwycaliśmy się wspaniałym widokiem. Widzieliśmy czysty, biały lód w ogromnym „korycie” wydrążonym przez poruszające się masy. Biały lód wyglądał bardzo dziwnie, ponieważ sprawiał wrażenie, jakby starły się dwa światy – świat zimy i lata. Dosłownie obok nas przebiegała ta granica. Piękny lód występował w bardzo wielkich ilościach, a kilkadziesiąt metrów dalej rosły zielone krzewy i drzewa. Nie do pomyślenia wydawał nam się ten widok. Podeszliśmy jeszcze wyżej – do pierwszego punktu widokowego, który został oznaczony na mapie gwiazdką. Mogliśmy zobaczyć znacznie więcej. Widzieliśmy „załamanie” lodowca, czyli miejsce, gdzie ogromne masy lodu zaczęły opadać stromo zboczem górskim. Przed nami leżał wielki głaz narzutowy, który „wędrował” wraz z przemieszczaniem się jęzora. Udało nam się dostrzec nawet trzech ludzi. Ponownie mogliśmy zobaczyć, jaki człowiek jest malutki w obliczu gór.

Po nacieszeniu się wspaniałymi widokami postanowiliśmy podejść do drugiego punktu widokowego, położonego na wysokości około 1860 m n.p.m. Chcieliśmy iść jak najwyżej, ale szlak niestety pozwalał tylko na tyle, ponieważ u góry kończył się. Idąc wyżej, przyglądaliśmy się kolejnemu „starciu światów”. Tym razem białe lody kontrastowały z wielkim piaskowym żlebem, w którym co chwilę podziwialiśmy kamienne lawiny. W jednej chwili usłyszeliśmy wielki huk, po czym powstały tumany kurzu, a tuż przed nimi pędziły ogromne głazy w stronę lodowców. Zatrzymywaliśmy się co chwilę, żeby przyglądać się kolejnym lawinom. Nie codziennie widzi się takie widowisko. Potężny ryk spadających skał wywiera ogromne wrażenie. Szlak pozwolił nam podejść do pewnej wysokości żlebu – tyle tylko, że znajdował się on po drugiej stronie lodowca. Dzięki temu z każdą minutą mieliśmy coraz szerszy widok na biały jęzor i okolicę. Dodatkowo u góry żlebu zauważyliśmy drewnianą chatkę pozamykaną w ten sam sposób, jak poprzednie, napotkane na dotychczasowych szlakach. Po ponad półtorej godzinie wędrówki doszliśmy do najwyższego możliwego punktu. Dalej szlak kończył się zaroślami i rumowiskiem skalnym. Nie mogliśmy pójść wyżej, dlatego cieszyliśmy się z tych widoków, które mamy. Między innymi to miejsce obserwowaliśmy znad stawu w centrum sportów parkur. To właśnie ten lodowiec wówczas czerwieniał od zachodzącego słońca. Pięknie było spojrzeć na lodowiec z dwóch różnych perspektyw. Jęzor sprawiał wrażenie wielkiego morza. Każdy wyłom w lodowcu wyglądał jak fala morska. Wydawał się nie do przebycia ze względu na niezliczoną ilość szczelin pomiędzy „falami”. Trójka, która przechodziła poniżej najwidoczniej znała jakąś w miarę bezpieczną drogę przejścia. My raczej chcieliśmy popatrzeć na „biały lód” z odległości. Pogoda nam dopisywała, dlatego korzystaliśmy z dnia będąc jak najdłużej w górach. Po długim pobycie na górze, postanowiliśmy zejść z powrotem do lasu. Ponownie mogliśmy przyrządzić sobie pyszną pomidorówkę w środku lasu w zupełnej ciszy. W takich warunkach smak zupy stawał się wyjątkowy… Wracając tą samą trasą, podziwialiśmy kolejne kamienne lawiny oraz biel jęzora. Patrzyliśmy też na odległe góry i lasy. Powrót zajął nam nieco ponad godzinę. Jeszcze raz przechodziliśmy pod ruchliwą drogą z wlotem do tunelu pod Mt. Blanc, po czym rozsiedliśmy się na okrągłych kamieniach w znanym nam lesie. Nie planowaliśmy kolejnego noclegu w tym samym miejscu. Raczej wpadliśmy na pomysł, że po obiedzie warto byłoby dojść do centrum Chamonix i podjechać komunikacją miejską do Les Houches. Zaoszczędzilibyśmy w ten sposób mnóstwo cennego czasu. Zupę w lesie jedliśmy po godzinie 15.55. Daliśmy sobie dużo czasu na spakowanie rzeczy i odpoczynek. Wyruszyliśmy po 17.00. Czuliśmy się wspaniale po dzisiejszych atrakcjach i widokach. Mieliśmy nadzieję, że Mt. Blanc da nam ujrzeć znacznie więcej…

Z lasu wyszliśmy po godzinie 17.00 i dotarliśmy do centrum na dworzec autobusowy po 18.00. Na niebie widziałem chmury altocumulus lenticularis, co oznaczało dla mnie kolejny fen i kolejne bardzo silne podmuchy wiatru. Na dworcu mogliśmy zobaczyć jego siłę. Metalowe tablice i wszystko, co słabo przymocowano, trzeszczało i huśtało się od silnych podmuchów. Co chwilę rozglądaliśmy się, czy coś nie spadnie nam na głowę. Na rozkładzie wyszukaliśmy jakiś autobus, który miał przejeżdżać przez Chamonix i kończyć swój bieg w Les Houches. W autobusie jechało mnóstwo młodzieży szkolnej i dzieci. Pomyślałem, jakie muszą być szczęśliwe, mogąc mieszkać i uczyć się pod najwyższą górą Europy... Zazwyczaj tak jest, że miejscowi nie doceniają tego, co mają… Z wielkim trudem wrzuciliśmy nasze plecaki do autobusu. Biletów nie mogliśmy nigdzie kupić, dlatego podszedłem do kierowcy i poprosiłem go o bilety po angielsku. Jednocześnie wyciągnąłem monety Euro. Ten najprawdopodobniej nie znał języka, lub nie wiedział co zrobić, dlatego pokazał nam, że nie musimy płacić. Takim sposobem w dziesięć minut dostaliśmy się do Les Houches słuchając zapowiedzi każdego przystanku po francusku. Wysiedliśmy na ostatnim przystanku – na pętli autobusowej. Pomimo późnej części dnia pogoda zachęcała do dalszej wędrówki. Szybko rozejrzeliśmy się za sklepem i uzupełniliśmy nasze zapasy o pieczywo, mleko, zupy i orzechy. Mając taki zapas i idealną pogodę (wiatr w Les Houches uspokoił się) nie chcieliśmy tracić dnia. Rzuciliśmy hasło: „Idziemy na Mt. Blanc!”. Ruszyliśmy spod kolejki Les Houches – Bellevue. Tam zaczynał się szlak. Powiedziałem, że idziemy znowu tyle, aż miniemy najwyżej położony dom i rozbijemy się z namiotem na polanie pod lasem. Tym razem chcieliśmy spróbować drogi wzdłuż torów kolejowych na Mt. Blanc. Przez wielu nazywana jest nudną drogą. Chcieliśmy to sprawdzić. Podchodziliśmy wiejskimi dróżkami bardzo wysoko, bo aż do wysokości około 1400 m n.p.m. Dopiero tam kończyła się zabudowa. Mieliśmy ogrom chęci i sił, dlatego nie narzekaliśmy na zmęczenie. Każdy z nas parł do przodu ile tylko mogliśmy. Widzieliśmy już ostatni drewniany domek. Za nim otwierała się wielka polana z pięknym widokiem na Chamonix i okoliczne pasma górskie. Królowała zieleń. Ten widok bardzo nas uspokajał. Rafał martwił się o wodę. Kiedy przeszliśmy prawie całą polanę i doszliśmy do lasu minęła nas jedna osoba. Poczekaliśmy jeszcze chwilę i rozejrzeliśmy się po okolicy. Polanę przecinał mały, ale dość głęboki potok. Bez zastanowienia powiedzieliśmy „rozbijamy się tu”. Namiot rozłożyliśmy prawie pod lasem, mając widok na całą łąkę. Do potoku mieliśmy zaledwie osiem metrów, dlatego rozkoszując się przepięknym widokiem zaczęliśmy gotować zupę wieczorową porą. Zegarki wskazywały godzinę 20.04. Mieliśmy jeszcze czas, żeby podziwiać widoki przy zachodzącym słońcu. To miejsce bardzo nam się podobało, ponieważ kwitły tu typowe dla alpejskich łąk wiosenne kwiaty. W sercach obudziła się radość i poczuliśmy prawdziwą sielankę. Mieliśmy naprawdę wszystko, co potrzebne do szczęścia na takiej wyprawie. Nawet pogoda zapowiadała się bardzo optymistycznie. Spać poszliśmy dopiero po 22.00, kiedy niebo mocno pociemniało.

      

Dzień trzynasty. Wstaliśmy po godzinie 6.30 rano. Widok z namiotu tak bardzo mnie zachwycił, że zawołałem Rafała. Czysty błękit nieba, piękna zielona łąka alpejska i jeszcze cudowniejsze góry zachęcały, by jak najszybciej wyruszyć na szlak. Po cichu liczyłem, że dzisiaj dojdziemy do znanej nam chatki na wysokości 2768 m n.p.m. o nazwie Baraque Forestiere des Rognes. Od samego początku nie zwalnialiśmy tempa. Za polaną rozpoczęła się żmudna wędrówka lasem. Po kilkudziesięciu minutach, o godzinie 9.36 ukazał nam się jeszcze lepszy widok. Dotarliśmy do kolejnej, jeszcze piękniejszej polany. Kwitły tutaj wspaniałe białe kwiaty, a ponad lasem unosiły się malownicze chmury, dodając uroku całej okolicy. Tego dnia klimat sielanki nas nie opuszczał, dlatego mieliśmy mnóstwo optymizmu i chęci, by iść nieprzerwanie naprzód. Widok na polanę musiałem obowiązkowo utrwalić na zdjęciach. W jej rejonie przekraczaliśmy mały potok, dlatego nabraliśmy wody do butelek z zamiarem użycia jej do gotowania zupy na terenie starego dworca na wysokości 2077 m n.p.m. Za polaną rozpoczynało się wejście na tory przez gęste krzaki. Sforsowaliśmy je, po czym szliśmy po torach. W pewnym momencie zarośla okazały się tak gęste, że szukaliśmy innej drogi, by iść wzdłuż torów ale tak, żeby nie stracić ich z oczu. Po godzinie 10.36 dotarliśmy na teren starego dworca, z którego pozostały raczej tylko fundamenty i rozsypujący się budynek. Widzieliśmy też filary służące niegdyś za podpory do suwnicy. Pomyślałem nawet, że Francja musiała szybko zdobyć technologie, skoro zdążyli coś wybudować na tak dużej wysokości, wyeksploatować i zrezygnować z dalszego użytkowania, podczas, gdy w Polsce brakuje nadal takiej infrastruktury w górach. Mieliśmy dobre porównanie. Na dworcu zatrzymaliśmy i zagotowaliśmy zupę brokułową, bo taką udało mi się dostać w sklepie w Les Houches. Pomidorówki oczywiście zostawiłem na wyższe partie Mt. Blanc. Zauważyliśmy coś jeszcze. Tam, gdzie zalegał śnieg rosła już zielona trawa! Minęło zaledwie osiem dni, a tak diametralnie wszystko się zmieniło dookoła… Tam, gdzie mieliśmy problem z pokonaniem trawersu na płacie śnieżnym prowadzącym do stacji, teraz rosła piękna trawa. Od razu pomyśleliśmy, że skoro zaszły tak wielkie zmiany, to mamy duże szanse, żeby wejść znacznie wyżej niż dotychczas.

   

O godzinie 11.30 poszliśmy wyżej. Następny postój zaplanowaliśmy na Nid d’Aigle 2372 m n.p.m. – w miejscu, gdzie występują kolorowe skały. Oglądaliśmy się za siebie, by podziwiać piękne widoki górskie. Największe wrażenie wywarły na nas zmiany w przyrodzie, ponieważ tam, gdzie potężna koparka zrzucała w przepaść kilkumetrowe ściany śniegu teraz rosła trawa i kwitły fioletowe kwiaty… Topiły się tylko pozostałe, małe płaty białego puchu. Na trasie spotykaliśmy niebieskie wiosenne kwiaty. W miejscu, gdzie zakładaliśmy linę poręczową, teraz przeszliśmy suchą stopą zwykłą ścieżką. Kamienie nad głowami nadal wyłapywały wielkie siatki ze stali. Zauważyliśmy coś jeszcze. Tam, gdzie zalegały grube warstwy śniegu teraz stała potężna brama do tunelu, którym prowadziły tory kolejowe. Zastanawialiśmy się, czy tamtędy można przechodzić, czy raczej trzeba szukać drogi obejściowej. Poszliśmy tunelem podziwiając jego wysokość i fakt, że jeszcze osiem dni temu był zupełnie ukryty pod białą warstwą. Wiedzieliśmy, że w dużej mierze wiośnie pomogła praca wielkiej koparki. Otwarcie sezonu zaplanowano na 13 czerwca, dlatego przygotowywano trasę. Na Nid d’Aigle zatrzymaliśmy się tylko na chwilę. Idąc za jednym ciągiem chcieliśmy jak najszybciej dojść do chatki. Rafał powiedział, że nie chce tam „kiblować” cztery dni i cieszyłby się, gdyby teraz pogoda pozwoliła wejść od razu na szczyt. Miał dość tego schronu. Ja zresztą też, bo wiele czasu już w nim spędziliśmy. Za Nid d’Aigle otworzył się widok na wielką przestrzeń pokrytą śniegiem. Topił się bardzo szybko. Teraz poszliśmy tak, jak wskazywały pomarańczowe kropki na skałach. Szliśmy środkiem wielkiej kamiennej „pustyni”, po czym zaczęliśmy podchodzić stromym stokiem bezpośrednio do baraku. W międzyczasie obok nas przeszedł duży koziorożec alpejski. Te zwierzęta znaliśmy bardzo dobrze z poprzednich dni, dlatego przyglądaliśmy się jemu ze spokojem. Dalsze podejście odbywało się w pochmurnych warunkach ze względu na wysokość. Przekroczyliśmy punkt rosy, czyli miejsce, gdzie para wodna zamienia się w chmury. Sądząc po chmurach wiedziałem, że wszędzie dookoła panuje słoneczna pogoda i że wieczorem będziemy mieli piękne widoki. Spodziewałem się słonecznego następnego dnia.

Podchodząc, zauważyliśmy jeszcze sześć osób trenujących grupowe wejście. Okazało się, że ci ludzie uczestniczą w komercyjnej wyprawie na Mt. Blanc. Znajdowali się na przełęczy pomiędzy barakiem a granią prowadzącą do schroniska Tette Rousse – czyli tam, gdzie polegliśmy ponad tydzień temu… Jeszcze tylko chwilka i dochodziliśmy do naszej znanej chatki. Cały barak należał do nas. Zauważyliśmy, że śnieżny lej stał się o wiele mniejszy i teraz tak nie „straszył” swoimi rozmiarami. Widząc, jak wiele się zmieniło nabraliśmy mnóstwo nadziei, że się uda, bo jeśli nie teraz, to kiedy? Nad przełęczą zebrały się chmury w kształcie strzępów. Po godzinie 15.02 dotarliśmy do schronu. Tym razem na dole rozłożyliśmy się z rzeczami. Wybraliśmy drewniane łóżka. Odczuwaliśmy, że w środku zrobiło się znacznie cieplej niż ostatnio. Mieliśmy nawet +5°C. Dla nas to są idealne warunki. W porze zachodzącego słońca przyglądaliśmy się grani na Tette Rousse. Teraz widzieliśmy nawet pomarańczowe kropki na skałach wskazujące trasę przejścia. Wiedzieliśmy, że mając drogę na wyciągnięcie ręki jutro musi nam się udać pokonać granicę 3000 m n.p.m. Ciągle o tym marzyliśmy. Czytaliśmy bardzo dużo o „Kuluarze Rolling Stones’ów”, czyli Grand Couloir. Wiedzieliśmy, że za małym lodowcem Tette Rousse położonym na wysokości 3167 m n.p.m. znajduje się ogromny żleb zwany kuluarem, gdzie w lecie spada wiele dużych kamieni. Przechodząc ten odcinek trzeba było iść jak najszybciej, żeby żaden kamień cię nie trafił. Najlepszą metodą okazało się przejście żlebu wczesnym porankiem, kiedy wszystko w ryzach trzymał jeszcze mróz. Tak planowaliśmy nasze przejście. Zdarzało się bowiem wiele razy, że w lipcu i sierpniu zamykano ten fragment szlaku ze względu na zbyt duże niebezpieczeństwo trafienia spadającym kamieniem. Nie trzeba się nawet domyślać, że uderzenie rozpędzonym głazem oznacza natychmiastową śmierć. Dla bezpieczeństwa nad całym kuluarem rozciągnięto stalową linę, do której można się wpiąć próbując niejako przejść zagrożoną trasę wisząc na linie. Widziałem w Internecie filmiki z nieumiejętnym wykorzystaniem tej liny, ponieważ w opinii wielu osób jest ona zawieszona zbyt wysoko. Na jednym z filmów jeden ze śmiałków zawisnął na niej i nie potrafił już zawrócić, ani pójść dalej. W międzyczasie spadały kamienie przelatując obok niego. My zaplanowaliśmy raczej przejście wczesnym rankiem, kiedy kuluar będzie jeszcze zmrożony. Z wielkimi planami i nadziejami poszliśmy spać po godzinie 21.00. Wcześniej przyglądaliśmy się rozpadającym się chmurom.

Dzień czternasty.  Wstaliśmy po 6.30 rano. Przygotowywaliśmy dobre śniadanie, by mieć dużo sił, bo wiedzieliśmy, że nawet, jeśli uda nam się pokonać osławiony żleb, to czeka nas przejście sypką granią aż do wysokości 3782 m n.p.m. Czytaliśmy, ze to przejście zajmuje ludziom około 5h 30min i nie ma tam możliwości postoju ze względu na spadające kamienie, często spuszczane nieświadomie przez innych wspinaczy. Wiedzieliśmy, że tą grań musimy pokonać w jednym ciągu. Z tego względu po obfitym śniadaniu złożonym z ciepłej zupy pomidorowej, czekolady i orzechów ziemnych, spakowaliśmy się i zostawiliśmy część rzeczy tak, jak ostatnio. Teraz plecaki nie ciążyły nam aż tak bardzo. Wziąłem tylko zimowe ubrania, namiot, śpiwór, termos, kuchenkę, raki, jedzenie, linę 15m, uprząż, karabinki i czekan. Tyle musiało mi wystarczyć. Rafał zabrał podobny zestaw. Około godziny 7.50 wyszliśmy z chaty. Po 8.05 szliśmy już granią, na której półtora tygodnia temu zakończyliśmy naszą przygodę z Mont Blanc. Widzieliśmy, że teraz idzie nam się łatwo i droga jest w pełni czytelna. Chcieliśmy, żeby takie warunki panowały do samego końca. Nawet nie zakładaliśmy raków, ponieważ większość trasy prowadziła przez skały. W tym rejonie nie ma żadnych trudności. Wystarczy podchodzić trawersami według pomarańczowych kropek na skałach. Tym sposobem o godzinie 9.20 znaleźliśmy się przy schronisku Tete Rousse 3167 m n.p.m. Cieszyliśmy się z naszego nowego rekordu wysokości i z faktu, że może nam się udać. W drodze do schroniska spoglądaliśmy za siebie, patrząc na grań oraz na oddalający się barak. Najbardziej ucieszył nas jednak widok, kiedy spostrzegliśmy, że wyszliśmy ponad poziom chmur. Ten widok potęgował ogrom góry. Właśnie tu, na grani, zobaczyłem widmo Brockenu. Szybko pokazałem je Rafałowi. I on ujrzał swoje. Zrobiliśmy zdjęcia. Podeszliśmy do schroniska, żeby zobaczyć, jak wyglądają takie obiekty na dużych wysokościach. W środku wydawało się bardzo zadbane i panowały w nim zasady czystości, między innymi dotyczące zastępczego obuwia. Nadal świeciło piękne słońce. Niebo stało się jasnobłękitne.

    

W tym momencie napisałem SMS’a do Daniela z numerkiem na mapie, którą mu pozostawiłem. Zdziwił się, że długo nie dawaliśmy znać, a teraz tak nagle znaleźliśmy się w połowie drogi. Cieszył się, że sprzyjają nam warunki. Ze schroniska, gdzie panowała zupełna cisza, poszliśmy w stronę słynnego kuluaru przez mały lodowiec Tette Rousse zasypany śniegiem. Od razu rozpoznałem to miejsce, pomimo, że żaden z nas nigdy tu nie był. Wskazałem palcem, że tam idziemy. Zauważyliśmy nawet z oddali stalową linę rozwieszoną nad nim. Teraz mogliśmy szerzej spojrzeć na fenomenalne morze chmur pod nami. W drodze minęliśmy jeszcze drewnianą chatę i towary przywożone śmigłowcem w plecionych kontenerach o wymiarach 1m x 1m x 1m. Przyglądnęliśmy się im i poszliśmy dalej. Inna drewniana chata „wisiała” dosłownie nad przepaścią. Od ostrej grani wypiętrzały się chmury. Nad nami pojawiła się warstwa chmur z rodzaju altocumulus floccus. Znaleźliśmy się dokładnie pomiędzy dwiema warstwami, co potęgowało wrażenie przestrzeni. Tego widoku nie mogliśmy zapomnieć. W końcu rozpoczęliśmy śnieżne podejście pod kuluar. Wydeptana ścieżka prowadziła nas na jego początek. Zatrzymaliśmy się przez żlebem i popatrzeliśmy, czy nic nie spada z góry. Ciągle nic się nie działo i panowała cisza. Rafał poszedł pierwszy, a ja w odstępie piętnastometrowym, za nim. Nic się nie działo. Szliśmy dokładnie pod stalową liną i patrzeliśmy, czy coś nie spada. Około sześćdziesięciometrowy kuluar przeszliśmy na drugą stronę. Teraz stanęliśmy przed granią właściwą na „Goutera”. Staliśmy na wysokości około 3200 m n.p.m. Przed sobą mieliśmy około 600m podejścia stromą i bardzo sypką granią. Większość skał, których łapaliśmy się, zostawały nam w rękach, lub spadały poniżej. Musieliśmy wyszukiwać odpowiedniej trasy. Pomarańczowe kropki podpowiadały nam, którędy iść. Trasa prowadziła bardzo krótkimi trawersami pomiędzy skałami. Idąc tędy zastanawiałem się, jak zejdziemy, skoro nie mogliśmy znaleźć bezpiecznych chwytów. W niektórych miejscach, na czubkach skał, namalowano pomarańczowe punkty. Ułatwiały wybór odpowiedniej drogi.  Mniej, więcej w połowie podejścia zauważyliśmy pionową skałę przedzieloną pęknięciem na pół. Spróbowałem się jej złapać, ale ta pomimo dużych rozmiarów nie stała stabilnie. Puściłem ją. Szliśmy coraz wyżej.

Od wysokości około 3600 m n.p.m. rozpoczęło się jeszcze trudniejsze wejście. Szlak prowadził w nierównym terenie skalnym ubezpieczonym grubymi, plecionymi linami. Dodatkowo zaczął wiać bardzo silny wiatr niejednokrotnie rzucając nas na boki. Mocno trzymaliśmy się lin i podchodziliśmy konsekwentnie do góry. Czuliśmy, że na ostatnim odcinku traciliśmy najwięcej sił. Wymagał od nas dużej koncentracji, uwagi i sił do walki z wiatrem. Widzieliśmy nad sobą budynek schroniska i marzyliśmy, żeby już tam się znaleźć. Po około 3h 30min wędrówki granią doszliśmy do schroniska. Weszliśmy nawet do środka, by sprawdzić jak tam jest. Stanęliśmy przy oknie przypominającym iluminator na statku i zrobiliśmy zdjęcia, bo tutaj wyglądało, jakbyśmy lecieli samolotem wysoko nad chmurami. W trakcie podchodzenia wykonałem wiele zdjęć, będąc pomiędzy dwiema warstwami chmur. Z tej wysokości widok dosłownie „wgniatał w ziemię”. Nie mogliśmy się napatrzeć. Za chwilę jednak świeciło ponownie słońce, a wiatr jakby ustawał. Postanowiliśmy, że pójdziemy do Vallota 4362 m n.p.m. – chaty na lodowcu zbudowanej z metalowych płyt za 400 000€ ze środków klubów górskich z Francji, Włoch i Szwajcarii. W obiekcie znajdowało się nawet radio do wzywania pomocy. Przed nami była jeszcze długa droga przez lodowce. Nie wiedzieliśmy nawet jak długa… Poszliśmy za schronisko i nagle przed nami wyrosła… siedmiometrowa ściana śniegu! Droga na szczyt urwała się… Zmartwiliśmy się bardzo, bo wyglądało na to, że nikt jeszcze dalej nie poszedł. Nagle ze schroniska wyszedł uśmiechnięty pan z… piłą motorową. Włączył ją i zaczął wycinać w ścianie schody! Na kratownicy nad przepaścią ustawił taczkę, do której wkładał wycięte bryły i zrzucał je za kraty. Po kilkunastu minutach z uśmiechem wskazał nam drogę niejako mówiąc: „możecie iść dalej”. Sprawił nam tym ogrom radości, bo otwarła się przed nami droga na szczyt Mt. Blanc! Weszliśmy po schodach i nagle… jakbyśmy wstąpili do innego świata! Za tą ścianą śnieżną zupełnie zmienił się świat. Przed nami widniało wielkie pole śnieżne (plateau) zdające się nie kończyć… Widzieliśmy tylko lodowiec i śnieg aż po horyzont, a nad nimi sunęły chmury. Wiedzieliśmy gdzie iść, ale gdy weszliśmy do nowego świata, wiatr ponownie wzmógł się. Nie widząc Vallota w oddali zrezygnowaliśmy z dalszego przejścia i postanowiliśmy, że musimy gdzieś tutaj przenocować. Patrzeliśmy z góry na schronisko i ten widok sprawiał ogromne wrażenie, bo wybudowano je na spiczastej górze, a pod nami rozlegało się tylko ogromne morze chmur. Wyglądało to, jakbyśmy byli na środku ogromnego, bezkresnego morza. Za ścianą śnieżną gęstość powietrza nie pozwalała na wysiłek. Nagle poczuliśmy efekt rozrzedzonego powietrza i każdy krok przychodził nam z trudnością. Postanowiliśmy zawrócić. Myśleliśmy teraz o noclegu.

Zastanawialiśmy się tylko, gdzie rozbijemy namiot na tak małej przestrzeni. W rejonie schroniska nie wolno tego robić, a wyżej wiał bardzo silny wiatr. Długo myśleliśmy co zrobić. Po godzinie 15.00 usiedliśmy na ławkach przed schroniskiem, unikając w ten sposób zimnego wiatru i podziwialiśmy piękne widoki. Wtedy zacytowałem słowa z Aiguille du Midi „na tego dziada popatrzymy jeszcze z góry”. Rzeczywiście – teraz patrzeliśmy na tę górę z wysokości i zobaczyliśmy, jak jest piękna z tej perspektywy. Nie przypuszczaliśmy jednak, że stanie to się tak szybko! Przed schroniskiem gotowaliśmy zupy i oczekiwaliśmy na wieczór. Nie mieliśmy planu na nocleg. Cena w schronisku skutecznie nas odstraszała, bo za jedną noc musielibyśmy zapłacić aż 40€ (w roku 2016 aż 70€! w nowym schronisku). Takie pieniądze były nie do przyjęcia. Ja miałem ze sobą trochę gotówki, ale z Rafałem od samego początku postanowiliśmy, że wszędzie trzymamy się zawsze razem. Jeśli on miał spać pod namiotem, to ja też. Po długich rozmowach wymyśliliśmy coś. Postanowiłem, że poczekamy, aż ściemni się całkowicie. Wtedy w szybkim tempie rozbiję namiot pomiędzy tylnią ścianą schroniska a ścianą śniegu. Tak też zrobiliśmy godzinę po zachodzie słońca. Położyliśmy się spać, ale długo nie mogliśmy zasnąć. Rafał wziął za cienki śpiwór i było mu bardzo zimno. Spaliśmy przecież na karimatach położonych w namiocie rozbitym na śniegu. Czuliśmy ziąb. Ja czułem się całkiem dobrze przez dłuższą część nocy, śpiąc w 2kg syntetycznym śpiworze. Późnym wieczorem goście z innych narodowości ze schroniska nas zauważyli i zaczęli się śmiać, że w takim miejscu rozstawiliśmy namiot. Niektórzy wzięli aparaty i robili nam zdjęcia komentując widok. Nie przejmowaliśmy się tym, bo nikt z nas nie chciał dawać tak grubych pieniędzy za pół nocy, bo o 2.00 w nocy rozpoczyna się atak szczytowy. Nikt z nas nie miał pewności, czy jedna noc wystarczy, czy będziemy musieli poczekać dłużej. Umówiliśmy się, że zanim wszyscy wstaną postaramy się przygotować śniadanie i szybko złożymy namiot.

    

Dzień piętnasty – atak szczytowy. Jest 2.00 w nocy. Inne ekipy ze schroniska wstały i niektóre nawet już wyruszyły. Warunki pogodowe pozwalały na atak szczytowy. I my zerwaliśmy się jak najszybciej. Leżąc jeszcze w środku, niektórzy robili zdjęcia naszego namiotu i jego nietypowego położenia. Kiedy wszystko ucichło wstaliśmy i w szybkim tempie złożyliśmy go, po czym poszliśmy na ławki. Rafał chciał jak najszybciej iść na szczyt, ale ja musiałem coś zjeść ciepłego, bo wiedziałem, że o pustym żołądku bardzo szybko stracę siły na tej wysokości. Po wczorajszym dniu wiedziałem, że po przekroczeniu śnieżnych schodów gęstość powietrza nie pozwalała na duży i efektywny wysiłek. Raczej musieliśmy iść małymi kroczkami, a wręcz tip-topami. Zupa, jak na złość, nie chciała się ugotować. Podkręcałem kuchenkę, ale wiatr często przygaszał płomień. Starałem się jak najszybciej przygotować zupę i ją zjeść. Do kieszeni nabrałem czekolad i garście orzechów ziemnych. Postanowiłem, że będę musiał jeść w trakcie podchodzenia, żeby nie tracić czasu. Poszliśmy tuż za ekipami. Za nami wyruszyły kolejne. Łącznie wyszło nas pięć, czy sześć ekip. Za śnieżnymi schodami czuliśmy, jak trudne do oddychania jest tutejsze powietrze. Zwolniliśmy kroku i na stromych podejściach próbowaliśmy złapać tchu. Szliśmy bardzo małymi kroczkami do przodu. Wiał wiatr, ale nie tak uciążliwy, jak wczoraj. Na niebie ukazała się niezliczona ilość gwiazd, a gdzieś na horyzoncie, bardzo daleko, wielkie oświetlone miasto. Przypuszczaliśmy, że to Genewa. Widok wprawiał w osłupienie. Takich rzeczy nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Na przełęczy pod Aiguille du Gouter 3863 m n.p.m. minęliśmy dwa namioty. Czytałem w jednej z relacji, że kiedyś zdarzyło się, że właściciele schroniska przeganiali rozbijających się tam turystów. Pomyśleliśmy, że to namioty Polaków. Nikt inny tak nie robił z naturalnej przyczyny – zbyt wysokie koszty nie przystosowane do naszego portfela. W końcu trzeba sobie jakoś radzić. Pomału przekraczaliśmy granicę 4000 m n.p.m. Dla nas był to wielki wyczyn. Bardzo cieszyliśmy się z tego osiągnięcia. Słońce zaczęło wschodzić nad chmurami i naszą śnieżną granią. Promienie zabarwiły chmury od góry na ciepłe odcienie pomarańczowego koloru. Grań również przybierała wspaniałe barwy. Za nami podążały dwie ekipy. Ten widok wyglądał, jak z filmów o wielkich wyprawach. Zrobiłem z tego powodu kilka ujęć.

W miarę podchodzenia grań stawała się coraz piękniejsza. Zdumiewałem się tym, co widzę, bo nigdy nie szedłem tak wysoko nad chmurami. Czuliśmy się jakbyśmy lecieli samolotem. Dodatkowo gama kolorów powstająca od promieni wschodzącego słońca pięknie podkreślała wyjątkowość tego miejsca. Dalej powolnymi krokami szliśmy do góry. Mieliśmy mnóstwo sił, a ja podjadałem w drodze orzechy, żeby regularnie dostarczać organizmowi energii. Kiedy weszliśmy na szczyt lokalnej grani, przed nami otworzyło się ogromne pole śnieżne. Szliśmy jego środkiem. Po kilkunastu minutach widok zakryła chmura, która „przewalała” się przez plateau. Nie chcieliśmy wchodzić we mgle. Na szczęście szybko odsłoniły się kolejne widoki. Po prawej stronie powstawała rzadko występująca chmura cumulus velum. Uwieczniłem ją na zdjęciach, ponieważ nigdy nie przypuszczałem, że popatrzę na nią z „jej wysokości”. Znajdowaliśmy się w paśmie tworzenia się chmur piętra średniego. To było dla mnie wielkie przeżycie, bo na co dzień zajmuję się badaniem pogody i klimatu. Kiedy chmury odsłoniły widok na wielkie pole śnieżne, zobaczyliśmy, jak duży odcinek przeszliśmy. Na środku stał wbity drewniany traser. Pod nami powstawały chmury kłębiaste. Za rozległym wzniesieniem wyłonił się Vallot. Wiedzieliśmy, że dojdziemy do wysokości 4362 m n.p.m. Tam planowaliśmy chwilowy postój, by odpocząć i ruszyć dalej. Chcieliśmy w środku nawet ugotować obiad. Podejście przez błękitne, lodowcowe stoki prowadzące do Vallota okazały się męczące. Chociaż nie ma tu żadnych trudności, to rozrzedzone powietrze powodowało, że nawet takie zbocze bardzo męczyło. Po naszej lewej stronie uwidoczniły się cztery wielkie szczeliny, a w oddali mieliśmy przepiękny widok na góry. Tuż przed Vallotem podchodzi się dość stromym, ale krótkim podejściem. Pochyłość terenu zbudowana jest z błękitnego lodu i grubej warstwy śniegu. Z poziomu schronu zobaczyliśmy nasze wielkie śnieżne pole, którym przyszliśmy. Zauważyliśmy, że wydeptano dwie równoległe ścieżki, które łączyły się ze sobą na początku i na końcu równiny. Widzieliśmy nawet drewniany traser na samym środku pola. Przejrzystość powietrza nas bardzo zachwycała.

    

Weszliśmy do metalowego schronu. Wybudowano go nietypowo, ponieważ całą konstrukcję ustawiono na skałach, a wejście do niego nie prowadziło przez standardowe drzwi. Najpierw musieliśmy wejść pionowo po metalowych schodkach, gdzie dopiero wchodziło się przez drzwi do „chaty”. Ten sposób wejścia zapobiegał nawiewaniu śniegu do środka pomieszczenia. Widać, że konstrukcja była bardzo przemyślana. W środku znajdowało się radio ładowane przez kolektor słoneczny, dzięki czemu w każdej chwili mogliśmy wezwać pomoc w razie potrzeby. Na niewielkiej skrzynce z czerwonym przyciskiem napisano krótką instrukcję, jak skorzystać z tego udogodnienia. Przyznaję, że dopracowano tu każdy szczegół. W środku na próżno szukać jakiegokolwiek stałego wyposażenia. Ten obiekt służył raczej ochronie życia w razie załamania pogody. Pozostawiono jedynie kilka grubych koców. W środku spotkaliśmy dwie osoby, które „zwiedzały” to miejsce tak, jak my. Na podłogę rzuciłem naszą zieloną linę i przyniosłem dwie bryły śniegu. Przetopiliśmy je na wodę i zagotowaliśmy zupę. Rafał trochę się spieszył i nie dogotował jej do końca. Widzieliśmy, że woda przy tak niskim ciśnieniu wrzała w dużo niższej temperaturze. Problemem stawał się jednak kartusz, który nie działał tak efektywnie, jak niżej, w zielonej części gór. W schronie spędziliśmy około godzinę. Wyruszyliśmy tuż po 10.00 rano z myślą o bezpośrednim ataku szczytowym. Wiedzieliśmy, że pozostało nam niecałe 500m wysokości w pionie, dlatego przeliczając na czas stwierdziliśmy, że na szczyt powinniśmy dojść za około półtorej godziny. Pogoda nadal nam sprzyjała. Choć wiał wiatr, to wcale nam nie przeszkadzał ani nie przyczyniał się do utraty ciepła. Takie warunki nam odpowiadały.

Teraz znajdowaliśmy się jeszcze wyżej nad chmurami. Czuliśmy się, jak podczas lotu samolotem. Widoki „wgniatały” w ziemię. Chciałem je podziwiać jak najdłużej. Teraz spoglądaliśmy na Vallota z góry i z każdą minutą wędrówki oddalał się. Dopiero stąd mogliśmy zobaczyć na jakiej skalistej szpicy go zbudowano. Przed nami widniała grań śnieżna złożona z dwóch „garbów”. Wierzchołek pierwszej z nich oznaczał wysokość 4550 m n.p.m. a wierzchołek drugiej – szczyt. W drodze na pierwszą grań minęliśmy po prawej ogromny lej śnieżny, podobny do tego spod baraku Forestiere des Rognes 2768 m n.p.m. Ten jednak wieńczyła przepaść zdająca się nie kończyć. Szliśmy wąską granią, a po obu stronach zbocza opadały dość mocno pochylone. Dla osób z lękiem wysokości to miejsce nie należałoby do przyjemnych. Ścieżka przez śniegi, tuż przed wierzchołkiem pierwszej grani, prowadziła po prawej stronie nad dwoma wielkimi serakami (serak to lodowy odłam o wadze kilkudziesięciu ton lub większej). Przechodziliśmy dosłownie trzy metry obok wielkiej szczeliny znajdującej się po lewej stronie ścieżki. Później, za wierzchołkiem, wydeptana droga prowadziła na lokalną przełęcz. Stąd mieliśmy widok na ostatnią grań prowadzącą na szczyt. Nie zatrzymywaliśmy się. Zdążyliśmy przyzwyczaić się do rozrzedzonego powietrza, dlatego utrzymywaliśmy jednostajne tempo. Dzięki temu szybko osiągaliśmy wysokość.  Spojrzeliśmy jeszcze za siebie i nadal widzieliśmy Vallota. Wyglądał jak mały punkt na tle tych ogromnych gór. Gromadziło się coraz więcej chmur. Na „garbie” drugiej grani, tuż pod szczytem, minęliśmy po prawej stronie ogromną dziurę w lodowcu. Wyglądała jak śnieżny wir. Woleliśmy nie zbliżać się tam. Za naszymi plecami widniała spiczasta druga grań śnieżna, którą teraz podchodziliśmy. Ścieżka prowadziła bardzo wąską granią z bardzo spadzistymi zboczami po obu stronach. Upadek na którąkolwiek ze stron oznaczał kilkusetmetrowy zjazd w dół lodowca. W razie nieuwagi bardzo łatwo tu o poważny wypadek, dlatego uważaliśmy, żeby kroki stawiać na wąziutkiej ścieżce wydeptanej przez pierwsze ekipy. Inne grupy wracały do Goutera. Na tym odcinku nasze serca napełniły się radością na widok dwóch około sześćdziesięcioletnich Węgrów, który na czworaka związani liną wchodzili na swój Mt. Everest. Widzieliśmy z jakim trudem pokonywali trasę, ale widok zaangażowania i radości, jaką czerpali z tego wejścia bardzo nas podbudowywał. Pokonywali wszelkie trudności, co dodawało nam otuchy. Szczyt mieliśmy tylko dla siebie. Musieliśmy tam jeszcze dojść. Za garbem czekało nas podejście obok skał przy przepaści, przy kolejnym śnieżnym leju. Tutaj ścieżka prowadziła szeroko, dzięki czemu mogliśmy bardziej się rozglądać. Za lejem i skałami wyłoniła się ostatnia część – przejście po słabo nachylonym stoku prosto na szczyt. W kilka minut pokonaliśmy ten odcinek. Nie widzieliśmy tylko, gdzie jest wierzchołek Mt. Blanc. Rozglądaliśmy się za nim, jednak na razie nic nie zauważyliśmy.

Idąc słabo nachylonym stokiem, szliśmy do najwyższego miejsca. Stanęliśmy na szczycie! O godzinie 11.13 stanąłem z Rafałem na wierzchołku Mt. Blanc. Cieszyliśmy się bardzo z naszego wejścia, bo nasz plan się udał! Pogoda nadal dopisywała. Pomimo, ze tworzyło się wiele chmur, to wszystkie gromadziły się poniżej nas. My patrzeliśmy na nie z góry i dodatkowo podziwialiśmy inne góry w oddali. Tak pięknego widoku nigdy nie widziałem, dlatego zachwycałem się każdą minutą spędzoną na wierzchołku. Nikt nie przerywał tej wspaniałej ciszy. Spojrzeliśmy jeszcze dookoła siebie i nie znaleźliśmy już żadnego wyżej położonego miejsca. Tylko dotąd wydeptano ścieżkę, bo dalej można było tylko zejść do Włoch lub wrócić tą samą drogą. Na rozległym wierzchołku jest dużo miejsca, dlatego chodziliśmy w obie strony, by przyglądać się panoramom na różne części Alp. Proces tworzenia się chmur kłębiastych z tej wysokości zdumiewał i wyglądał zupełnie inaczej niż z poziomu nizin. Od strony włoskiej kłębiły się chmury i przemieszczały się przez stromą grań. Na szczęście nie przysłaniały nam widoków. Więcej widzieliśmy chmur w dole niż gór, ale ten widok zachwycał. Rafał powiedział, że chciałby ujrzeć więcej gór, ale mi aktualny widok tak bardzo się podobał, że ciągle podziwiałem go ze zdumieniem. Nie czułem się jakimś zdobywcą, ale raczej radowałem się z tego, że pokonałem swoją kolejną granicę i dzięki Mt. Blanc mogłem otworzyć sobie drogę do kolejnych alpejskich szczytów. Rafał powiedział, że w końcu się udało i warto było czekać półtora tygodnia na zmianę warunków. Cieszył się, że posłuchaliśmy podpowiedzi dwóch ekip z Polski, którym się nie powiodło.

     

Na górze przebywaliśmy ponad 25 minut. Potem rozpoczęliśmy schodzenie. Uważaliśmy nadal, ponieważ wiedzieliśmy, że aż 80% wypadków miało miejsce podczas schodzenia, gdy koncentracja jest przytłumiona świętowaniem sukcesu. My jednak skoncentrowaliśmy się na trudnościach technicznych tej grani. Nadal uważaliśmy na wąskie przejścia i drogi prowadzące na skraj przepaści lodowcowych. Długo nie musieliśmy czekać. Po przejściu drugiego garbu wielka chmura zaczęła przemieszczać się nad granią zasłaniając widoczność na kilka minut. Schodziłem jako pierwszy, a Rafał za mną. Wtedy zauważyłem, że zszedł za bardzo w prawo i kierował się prosto do wielkiego leju śnieżnego. Ryczałem ile sił, żeby wyrównał krok do ścieżki, ale wiatr zagłuszał to, co próbowałem przekazać. Zacząłem więc pokazywać, żeby się zatrzymał. Na szczęście stanął w miejscu. Pokazałem Rafałowi, żeby zszedł na lewo do ścieżki. Później, z dołu, zobaczył, gdzie tak naprawdę szedł. Tu nie można wracać na skróty, ponieważ schodząc, nie widać ani jednej szczeliny. Wszystko zasłania nawiany śnieg. Widoczne są tylko podczas podchodzenia. Rafał zobaczył, że za łagodnie wyglądającym wzniesieniem niejednokrotnie znajdowała się przepaść, urwisko bądź szczelina, czy lej. Nie ignorowaliśmy tych zagrożeń, dlatego pomimo trawersów wracaliśmy tą samą drogą, by nie wpaść w niewidzialną od tej strony przeszkodę. Po godzinie 12.40 dotarliśmy do Vallota. Wtedy z pełnym spokojem zatrzymaliśmy się i zaczęliśmy gotować zupy przetapiając bryły śniegu. Postanowiliśmy, że zostajemy w schronie na noc, ponieważ niżej musielibyśmy znowu „zmagać się” z drogim schroniskiem, a zejście tego samego dnia granią Goutera nie wchodziło w grę, ze względu na trudność i zmęczenie. Chociaż zaleca się, żeby nie spać w obiekcie, ze względu na bezpieczeństwo (w lecie ekip jest tak dużo, że tłumnie gromadzą się w środku i w razie wypadku może zabraknąć miejsca dla potrzebujących), to my zdecydowaliśmy o pozostaniu. Za nami, oprócz dwóch Węgrów nikt już nie szedł. Wiedzieliśmy zatem, że nikt poza nami, nie będzie potrzebował miejsca. Cieszyliśmy się z wejścia na szczyt Mont Blanc.

W środku panowała temperatura +2°C. Rafał po zjedzeniu zupy położył się przykrywając się dodatkowo dostępnymi kocami, ponieważ jego śpiwór nie zapewniał komfortu. Po dłuższym odpoczynku zaczął wymiotować w środku. Stwierdził, że nie dogotował zupy i że trawienie na tej wysokości nie działa tak, jak powinno. Powiedział, żeby gotować wszystko bardzo dokładnie. Posprzątał po sobie przynosząc bryły śniegu i skorzystał z łopaty lawinowej dostępnej w obiekcie. W środku znajdowała się nawet ubikacja z wylotem nad wielką przepaścią skalną. Po południu skorzystałem z niej, ale przyznam, że na długo zapamiętam to miejsce. Temperatura w środku spadła do -15°C, dlatego nie mogłem długo wysiedzieć na metalowej desce. W pomieszczeniu widniała tablica z informacjami o kosztach budowy tego miejsca. Dowiedzieliśmy się z niej, że np. usługi przywożenia materiałów budowlanych helikopterem kosztowały 80.000€. Na zewnątrz wychodziłem kilka razy aż do godziny 22.00. Zrobiłem nawet zdjęcie Mt. Blanc po zachodzie słońca. Niebo wyglądało cudownie. Wypełniło się tysiącami gwiazd. Po emocjonującym dniu pełnym pozytywnych (i nie tylko) wrażeń położyliśmy się spać. Przez noc moje buty zamarzły na kamień, a temperatura w największym pomieszczeniu spadła z +2°C do -15°C – podobnie, jak w ubikacji. Koce dużo pomogły Rafałowi, ponieważ mógł utrzymać ciepło i w końcu wyspać się dość dobrze.

    

Dzień szesnasty – powrót. Obudziliśmy się po 5.00 nad ranem. Gotowaliśmy dokładnie nasze zupy odkręcając zawór w kuchenkach na cały regulator, ponieważ gaz słabo się spalał. Rozgrzaliśmy się. Po śniadaniu walczyłem z moimi butami – próbowałem je „rozmiękczyć” uderzając nimi o podłogę. Tak zamarzły, że nie mogłem włożyć do nich stóp. Dopiero po kilku minutach udało mi się je powyginać. Czułem wielki ziąb, dlatego przez kilkanaście minut podskakiwałem, biegałem i wykonywałem różne ćwiczenia, żeby chociaż trochę rozgrzać stopy. Wyszedłem na zewnątrz, by sfotografować Mt. Blanc w porze wschodzącego słońca. Teraz mienił się złotymi kolorami, dlatego zachwycałem się tym niecodziennym widokiem. Wyglądał jak z bajki! Uchwyciłem mój pierwszy wschód słońca na tak dużej wysokości. Zawołałem szybko Rafała. Wyszedł, ale trochę później i również cieszył się tym widokiem. Rafał zapytał nawet, czy nie pójdziemy jeszcze raz na szczyt. Odpowiedziałem, że nie, bo nie mamy tyle sił. Zauważyliśmy, że przez noc wszystkie wydeptane ścieżki zawiał wiatr. Utworzył ze śniegu piękne i równomierne „fale”. Rafał zamartwił się, bo nie wiedzieliśmy, którędy iść. Zapytał więc „którędy wrócimy?”. Zaproponowałem, żeby poczekać, aż przyjdą pierwsze ekipy atakujące szczyt. Po godzinie 8.00 zobaczyliśmy pierwsze osoby. Zostawiły za sobą ślady, dlatego zaraz po nich wyruszyliśmy w drogę powrotną. Uniknęliśmy w ten sposób wędrówki w nieznanym nam terenie. Jeszcze raz spoglądaliśmy na wielkie pole śnieżne i wracaliśmy już tam, skąd przyszliśmy… Po godzinie 8.50 niebo pokrywało się szybko białą warstwą chmur. Wiedziałem, że oznaczają pogorszenie pogody. Pomyślałem, że musimy dotrzeć do schroniska i w razie niepogody możemy w nim przeczekać kilka godzin. Z każdą minutą niebo stawało się coraz bardziej szare i nadal ciemniało. Wyglądało wręcz złowieszczo.

Schodziliśmy teraz granią prowadzącą do Goutera. Na przełęczy minęliśmy ponownie dwa namioty, które widzieliśmy w drodze na szczyt. Stali obok nich chłopak z dziewczyną i dwóch jego kolegów. Sądząc po miejscu, gdzie spali musieli to być Polacy. Bardzo szybko odkryliśmy, że tak jest i nawiązaliśmy długą rozmowę. Planowali wejście na Mt. Blanc, ale poddali się, bo zabrakło im sił i nie wytrzymywali chłodu. Szczególnie dziewczyna czuła się wychłodzona. Zachęcaliśmy ich, ponieważ niewiele im zostało do celu, a mieli jeszcze czas. Niestety nie chcieli próbować, przez co wrócili pokonani przez górę. Do Goutera doszliśmy około godziny 10.20. Dopiero teraz mogliśmy zobaczyć, gdzie rozbiliśmy namiot. Zauważyliśmy też, że właściciele wystawili tabliczkę informacyjną, żeby nie rozbijać namiotów pomiędzy ścianą śniegu a schroniskiem, bo grozi to niebezpieczeństwem. Rzeczywiście, pomiędzy ścianą schroniska a śniegiem znajdowała się tylko wąska dróżka. Po jej prawej stronie górowała siedmiometrowa, pionowa ściana śniegu…  Widzieliśmy też, że wczoraj, późnym popołudniem, napadała kolejna warstwa białego puchu. Martwiliśmy się, jak zejdziemy skalistą, sypką granią z plecionymi linami, skoro w suchych warunkach wydawało nam się tam bardzo trudno właśnie ze względu na sypkość tych skał i brak dobrych chwytów. Ze schroniska wyszli przewodnicy i opowiadali, że tego roku napadało wyjątkowo dużo śniegu i późno rozpocznie się sezon. Wczorajszego dnia byliśmy pierwszymi ekipami, które tego roku weszły na szczyt. Przed nami nikt tego nie zrobił. Przyglądaliśmy się też naszemu zejściu. Widzieliśmy, że jedne ekipy schodzą, a drugie wchodzą. Po chwili spostrzegliśmy jednak, że śnieg okazał się dla nas… ułatwieniem. Idąc w rakach, mieliśmy bardzo dobrą przyczepność, a cała droga stała się pięknie widoczna. Udawało nam się bardzo szybko schodzić bez żadnych trudności. Mówiłem nawet na głos, jak to dobrze, że spadł śnieg, bo ułatwił nam zadanie. W oddali widzieliśmy znany nam barak na wysokości 2768 m n.p.m. Szliśmy po nasze rzeczy. Kuluar Rolling Stones’ów przechodziliśmy po godzinie 12.30. Odetchnęliśmy z wielką ulgą, bo wszelkie trudności pozostawiliśmy za sobą. Czekaliśmy na inne ekipy aż przejdą, bo wszyscy przyjęli zasadę, że żleb może przeciąć tylko jedna osoba jednocześnie. I my dostosowaliśmy się do tych wymagań, choć nikt ich nigdzie nie wypisał, ani nikt nie mówił o tym. Zadecydowały podświadomie względy bezpieczeństwa. Niebo stało się szare i mało ciekawe, dlatego nie zatrzymując się dalej, poszliśmy w kierunku schroniska Tette Rousse. Zauważyliśmy, że na tutejszej grani zaczęły nawet kwitnąć piękne, fioletowe kwiaty. Dziwiliśmy się, jak w takich mrozach mogły one przeżyć. Usiedliśmy w kamiennym kręgu na wysokości 3150 m n.p.m. znajdującym się na skraju grani prowadzącej do Baraque Forestiere des Rognes. To ta sama grań, która nas pokonała za pierwszym razem. Przejście nią wyglądało z tej perspektywy bardzo łatwo. Zalegający śnieg zdążył się już wytopić i na całej długości widzieliśmy przebieg ścieżki. W kamiennym kręgu zjedliśmy orzechy i czekoladę, po czym zaczęliśmy schodzić krótkimi trawersami. Dodatkowo drogę wskazywały nam pomarańczowe kropki. U stóp tej grani minęliśmy inną komercyjną wyprawę składającą się z dziewięciu ludzi. Wszyscy połączyli się liną, choć w tym miejscu, według mnie, nie jest to wskazane. Co chwilę wznosili jakieś okrzyki, podczas gdy my cieszyliśmy się z udanego wejścia.

Po godzinie 14.00 doszliśmy do betonowego baraku Forestiere des Rognes. Planowaliśmy spędzić tu jeszcze jedną noc. Weszliśmy na poddasze, bo tam panowały lepsze warunki. W razie słonecznej pogody dach bardzo szybko się nagrzewał, dając ciepło wewnątrz – na poddaszu. Zauważyliśmy dziewięć śpiworów ułożonych w rządku pod ścianą. Pomyśleliśmy, że należą do tej komercyjnej wyprawy. Rzeczy oczywiście pozostawiliśmy tak, jak je położono. Nie dotykaliśmy ich. Teraz z chatki przyglądaliśmy się, jak grupa podchodzi pierwszą granią. Szli w zwartym szyku. Ja tymczasem fotografowałem otoczenie baraku i tablicę wejściową informującą o dacie wybudowania tego obiektu w 1890 roku i jego remoncie w 2003 roku. W środku, przy drzwiach, rozwiesiliśmy na wieszaku nasz sprzęt górski, żeby wyschnął. Teraz mieliśmy +5°C, więc, jak dla nas, to bardzo ciepło. Znalazłem płaski kamień, który  stał się moją pokrywką do menażki. Dzięki niemu mogłem znacznie szybciej zagotować wodę. W pełni spokoju podziwialiśmy widoki na odległe góry, po czym położyliśmy się spać późnym wieczorem. Przeglądaliśmy mapę i całą trasę, którą udało nam się przejść podczas tych trzech tygodni. Wspominaliśmy najlepsze momenty całej wyprawy, a w szczególności pole golfowe.

    

Dzień siedemnasty. Nie spieszyliśmy się ze wstaniem i powrotem. Zanim wszystko spakowaliśmy, zjedliśmy ciepłe zupy i wyruszyliśmy, zrobiła się godzina 11.20. Ostatecznie pożegnaliśmy się z obiektem i rozpoczęliśmy zejście do zielonej części gór. O godzinie 12.30 przechodziliśmy przez wielki tunel, ukryty niegdyś w śniegach. Zrobiło się tak wiosennie. Śniegi prawie zniknęły i ciągle nie mogliśmy uwierzyć, że w ciągu dwóch tygodni zaszły tu tak ogromne zmiany. Po 13.40 cieszyliśmy się pełną wiosną, kwiatami i zielenią traw. Tego potrzebowaliśmy po wędrówce w białym i surowym klimacie. Najbardziej zdumiało nas miejsce, które mijaliśmy o godzinie 14.24. Przechodziliśmy obok drewnianej chaty w rejonie le Verney. Obok niej wypływały wody ze skał, a dookoła kwitły wiosenne kwiaty we wszystkich kolorach na alpejskiej łące. Zachwyceni pięknem miejsca postanowiliśmy, że tutaj założymy bazę i wyśpimy się w namiocie wśród pachnących kwiatów. Panował zupełny spokój. Cieszyliśmy się ogromną ilością kwiatów, ich zapachem, oraz potokiem, który przecinał łąkę na dwie części. Mieliśmy dosłownie wszystko, czego potrzebowaliśmy po całej wyprawie. Po godzinie 14.40 jedliśmy kolejne ciepłe zupy przyrządzone na kuchence turystycznej. Zmieniliśmy jednak nasze plany podczas odpoczynku i jedzenia. Mieliśmy jeszcze połowę dnia do wykorzystania, dlatego zarządziliśmy, że pójdziemy do Les Houches do parku linowego. O tej porze jeszcze nie rozpoczęto sezonu turystycznego, co nas bardzo dziwiło. Nawet nikt tędy nie przechodził. Postanowiliśmy, że rozłożymy namiot w tutejszych krzakach. Najbardziej zadziwiały nas gniazdka z prądem przytwierdzone do niektórych drzew. Rafał koniecznie chciał spróbować atrakcji tego parku i zaczęliśmy przechodzić po linach rozpiętych pomiędzy drzewami, zjeżdżać na ekspresie wpiętym do stalowej liny, czy też pokonywać tor przeszkód. Mieliśmy wiele dobrej zabawy. Po godzinie 18.00 poszliśmy jeszcze na skalną ścianę wspinaczkową, gdzie Rafał poznawał sprzęt wspinaczkowy i przeszliśmy pierwszą drogę. Na szczęście skały pozwalały na szybką i łatwą wspinaczkę, dzięki czemu mogliśmy wejść na sam szczyt. Potrenowaliśmy nawet zjazdy na linie. Kiedy Rafał wiązał swoją pierwszą ósemkę przy uprzęży, starsza kobieta po angielsku wytłumaczyła mu, jak to ma zrobić. Tutaj każdy czuł się swobodnie i wszyscy czerpali radość z tego, co robią. Zaczął padać drobny deszcz. Postanowiliśmy, że wrócimy do parku linowego, do naszego namiotu ukrytego w krzakach. Teraz marzyliśmy o kiełbasie na ognisku, dlatego Rafał powiedział: „nie wiem, czy ci to mówić, ale wymyśliłem, że moglibyśmy jeszcze pojechać nad Jezioro Genewskie i tam rozbić namiot. Tam zjedlibyśmy kiełbasę z ogniska. Co ty na to?”. Mi bardzo spodobała się ta myśl. Rafał myślał jednak, że szybko będę chciał naprostować jego myśli, ale taki pomysł bardzo mi się spodobał.

Położyliśmy się spać w namiocie jeszcze wieczorem. Na następny dzień zaplanowaliśmy podjechanie do Chamonix i zrobienie zakupów. Chciałem kupić coś na powrót, bo w lesie zostawiłem przecież moje rzeczy na powrót, o czym Rafał nadal nie wiedział. Połowę następnego dnia spędziliśmy w Les Houches kupując między innymi pamiątkowe naszywki. Jako, że niedaleko mieliśmy do publicznej toalety i wody bieżącej, wykąpaliśmy się przed podróżą. Później pojechaliśmy pociągiem do Chamonix i tam zrobiliśmy zakupy. Ja nie tylko kupiłem sportowy dres, ale również różne minerały i kamienie szlachetne. Zapakowałem je do plecaka. Jeszcze po południu wyszliśmy na dworzec i pojechaliśmy do Genewy. Po godzinie 16.00 szliśmy brzegiem Jeziora Genewskiego. Doszliśmy do Ogrodu Botanicznego, gdzie w gęstych zaroślach, w zagajniku rozbiliśmy namiot. Pomimo padającego od chwili deszczu rozpaliliśmy małe ognisko, żeby nikt nas nie zauważył. Co chwilę wychodziliśmy na tory, by patrzeć, czy dym nie jest zbyt widoczny. Po drugiej stronie zagajnika widzieliśmy biegających ludzi. Przyglądaliśmy się, czy mogą nas zobaczyć. Na szczęście nikt nas nie zauważył i zdążyliśmy upiec nasze kiełbasy na ogniu zakupione w Chamonix. Miałem nawet bardzo dobrą przyprawę z tego samego sklepu, dzięki czemu delektowaliśmy się zupełnie innym jedzeniem po trzech tygodniach spędzonych w namiotach. Kiełbasy miały wyjątkowy smak. Noc spędziliśmy w spokoju, po czym udaliśmy się w drogę powrotną do Polski, ponieważ w czwartek mieliśmy ostatni kurs do Polski.

 

Podsumowując
Marzenia się spełniają, ale najpierw trzeba je mieć. Chociaż dotychczas chodziliśmy tylko po Tatrach, to stwierdziliśmy, że trzeba poszerzyć nasze horyzonty. Nie używaliśmy słowa „kiedyś”, które oznacza „nigdy”, ale raczej ustaliliśmy datę i zaczęliśmy realizować nasze największe marzenie górskie. Nasza wyprawa pokazała, że można ją zorganizować za około 850zł pod warunkiem, że posiada się już sprzęt górski i można zrobić to samemu. Najważniejsze jest doświadczenie zimowe oraz duże chęci i samozaparcie, bo niejednokrotni trzeba wyrzec się wygód. To po prostu trzeba uwielbiać. Atutem jest umiejętność rozpoznawania i prognozowania pogody w terenie.

Z góry wiedzieliśmy, że popełnimy wiele błędów, dlatego przedstawiam ich listę poniżej wraz z różnymi ciekawostkami:

- nie zabieraj kilogramów sprzętu wspinaczkowego. Mt. Blanc to nie „łojenie” pionowych ścian wspinaczkowych, ale raczej trekking wysokogórski w terenie skalnym, a później lodowcowym. Zabierz raczej ze sobą 10m liny wspinaczkowej na każdego członka wyprawy. Jeśli idzie was trzech zabierzcie 40m linę. Wystarczą dwa karabinki HMS (zakręcane). Ekspresy są w ogóle niepotrzebne. Uprząż jest konieczna do asekuracji.

- wyprawę zaplanuj w czerwcu. Będziesz się cieszyć alpejską wiosną oraz nie doświadczysz przeludnienia na szczycie, co ma miejsce w lipcu i sierpniu (zjeżdżają się ludzie z całej Europy i nie tylko).

- na miejscu korzystaj tylko z tej prognozy pogody: http://chamonix-meteo.com/chamonix-mont-blanc/weather/forecast/evening/6_days_weather_forecast.php Jest bardzo dokładna i można ją podejrzeć w smart fonie nawet na szczycie Mt. Blanc! Na zagranicznych forach jest bardzo popularna.

- nie słuchaj obiegowych opinii o drodze wzdłuż torów kolejki na Nid d’Aigle 2372 m n.p.m. Zacznij w Les Houches od dolnej stacji kolejki Bellevue, a zobaczysz, jak piękne są alpejskie polany. W Tatrach nie ma żadnego miejsca, by można było porównać ten widok. Pokonuj wszystkie odcinki pieszo. Wjeżdżając kolejką wiele cennych widoków i przeżyć może cię ominąć.

- najcięższe rzeczy umieszczaj na górze plecaka, a wtedy dłużej będziesz mógł iść z radością.

- staraj się zabrać do plecaka rzeczy o masie równej około 20% masy twojego ciała. Przy większej ilości każde podejście będzie się znacznie wydłużać i stracisz wiele sił.

- na górze w czerwcu panują zimowe warunki (około -15°C), dlatego przygotuj się na zimowe wejście. Zabierz ze sobą czekan, raki i najlepiej po dwa komplety rękawiczek i czapek, w razie gdyby zwiał ci coś wiatr w przepaść.

- kartusz 450g wystarcza na około półtorej tygodnia.

-przeważnie Polacy rozbijają namioty powyżej schroniska Gouter z powodu zbyt wysokich kosztów za nocleg. Dzięki temu szybko możesz wymienić cenne doświadczenia.

- koziorożce alpejskie nie boją się ludzi, podchodzą bardzo blisko. Nie bój się ich, one jedzą tylko trawę. Nie spotkałem się z przypadkiem zaatakowania ludzi.

- nie martw się o wodę. Jest dosłownie wszędzie. W niższych partiach gór każdego dnia przekroczysz jakiś potok, a w wyższych wystarcza przetapiać śnieg i gotować tak otrzymaną wodę.
- powyżej 2700m odczuwa się efekt rozrzedzonego powietrza oraz słońce jest tak silne, że trzeba założyć okulary lodowcowe (o współczynniku pochłanialności minimum 95% - trzeci lub czwarty stopień).

- nie ignoruj zagrożeń po wejściu na szczyt. Schodź tą samą drogą, bo z góry nie widać krawędzi przepaści, lejów śnieżnych i urwisk.

- spanie w Baraque Forestiere des Rognes 2768 m n.p.m. jest bezpłatne i drzwi są zawsze otwarte (dzielone na pół)

- Zabierz ze sobą dobry śpiwór – najlepiej zapewniający komfort do -20°C. Pamiętaj, że kiedy się nie wyśpisz dobrze, nie będziesz miał sił. Spanie jest jednym z najważniejszych elementów udanej wyprawy.

- autokar do Genewy kosztuje 560zł (nie zmieniło się to w latach 2010-2016). Żywność potrzebna na cele wyprawy to koszt około 250zł. Pociągi to koszt około 23€ (w 2016 roku około 30€). Pomimo wzrostu cen cała wyprawa nie powinna kosztować 1000zł.

- spanie w namiotach daje większe możliwości zobaczenia czegoś ciekawego. Możesz zobaczyć zwierzynę górską, czy też piękne, rozgwieżdżone niebo. W ciepłym schronisku nie będzie ci się chciało wyjść na zewnątrz, by to pooglądać.

- nie ignoruj grani prowadzącej na Gouter. Jest bardzo sypka i nie trudno tu o wypadek. Zabierz ze sobą kask wspinaczkowy ze względu na spadające kamienie.

- w rejonie Mt. Blanc bardzo łatwo jest znaleźć miejsca pod namiot tak, żeby cię nikt nie zauważył.

- gotuj bardzo dokładnie swoje obiady, szczególnie na dużych wysokościach, żeby nie doświadczyć rewolucji żołądkowych.

- powyżej 4000 m n.p.m. oddycha się bardzo ciężko. Nie forsuj tempa niepotrzebnie.

- warstwa śniegu i lodu na szczycie Mt. Blanc o tej porze roku, co nasz wyjazd, średnio wynosi… 23 metry!

- Problem baterii do aparatu: Jako, że przez trzy tygodnie nie mieliśmy dostępu do elektryczności i nie było możliwości doładowania baterii, zabrałem ze sobą 8 kompletów akumulatorków Eneloop 2.000mAh. Wystarczyły w zupełności tylko 4 komplety. Warunkiem długiego działania akumulatorów jest ich przechowywanie zawsze w kieszeni, aby się grzały od nogi (nawet kiedy śpisz). Koledze szybko wyczerpały się akumulatory, podczas, gdy mi dopiero po pierwszym tygodniu odmawiał współpracy dopiero… pierwszy komplet.

- Wbijając czekan do śniegu powyżej 3.000 m n.p.m. śnieg przybierał jasnobłękitnej barwy. W miejscach, gdzie śnieg przybierał jasnobrązowej barwy, warstwa była stabilna i nie zapadała się, podczas gdy jasnobłękitna warstwa zapadała się i miejscami zarywała pod nogami – był to nasz jeden ze sposobów wykrywania szczelin lodowcowych.

- Zupy chińskie na tej wysokości nie dawały wiele energii. O wiele lepiej jest kupić makaron 1kg i gotować go jak w domu dosypując zupę pomidorową np. z Knorr’a (nie instant, gorący kubek, itp.). Przypływ sił jest zdecydowanie większy.

-jedz dużo czekolad i orzechów ziemnych i rodzynek. Są najbardziej kaloryczne i dają nagły przypływ energii.

- Jadąc na taki wyjazd przygotuj się na duże różnice temperatur sięgające nieraz 60’C! W nocy może być -15’C podczas gdy za dnia w słońcu jest ponad +53’C! Samo ciepło jeszcze nie jest tak nieznośne, jak promieniowanie UV, które z powodu rozrzedzonego powietrza wręcz ‘wypala’ skórę w szybkim tempie.

- zabierz ze sobą filtr UV minimum 50.

- jeśli przebywasz w górach i na wysokościach wyższych niż 2.000m n.p.m. spotkania z koziorożcami alpejskimi są czymś… codziennym.

- nie lekceważ chmur pojawiających się na niebie. To właśnie one są głównym wskaźnikiem pogody. Jeśli widzisz wąskie, białe i równoległe pasy nasuwające się w twoją stronę, to wiedz, że od 300km do 700km od ciebie znajduje się front powoli odmieniający pogodę. Na pewno zrobi się mglisto i dżdżysto. Na ucieczkę masz od kilku do kilkunastu godzin czasu.

- widząc chmury soczewkowate (altocumulus lenticularis) wiedz, że do 24h powstanie fen (odpowiednik tatrzańskiego halnego). Ten wiatr jest bardzo silny i przekracza prędkość 100km/h.

- widząc w porze wschodzącego słońca chmury płaskie u podstawy tworzące kilka wieżyczek połączonych ze sobą, wiedz, że najprawdopodobniej w godzinach po 14.00 wystąpi burza. Jest to jedyna chmura zapowiadająca burze na 100%! Powstają w przeważającej części w porze wschodzącego słońca i ‘żyją’ od 2 do 15min, więc trzeba wiedzieć, gdzie i kiedy ich wyczekiwać. Najlepiej wyglądać ich w kierunku dokładnie przeciwnym do słońca i tuż nad linią horyzontu.

- planując takie wyprawy nigdy nie próbuj zrobić nic na siłę. Pamiętaj, że najwięcej wypadków powodują ludzie, którzy mają bardzo krótki urlop i próbują za wszelką cenę ‘zdobyć’ szczyt, ze względu na silnie ograniczony czas. Zastanów się, czy warto ścigać się z czasem i za wszelką cenę ryzykować życie? Zaplanuj sobie odpowiednio dużo więcej czasu na ewentualne załamania pogody.

- Jeśli nie masz map nie martw się. Po przyjeździe do Chamonix lub Les Houches znajdziesz na dworcu mapę praktycznie z każdego rejonu. W Polsce kupujesz właśnie… ich mapy, a cena jest ta sama.

- poobserwuj drewniane chaty. Francuzi zaczynają sezon dopiero 1 lipca. Wcześniej chaty w górach są zamknięte, a każde okno i drzwi są przykryte grubą drewnianą osłoną.

- w porze wczesnego poranka, kiedy niebo przyjmuje białawy kolor rozglądaj się dokładnie nad głową. Możesz tam ujrzeć łuk okołozenitalny, czyli tęczę… odwróconą do góry nogami, która powstaje przy załamaniu światła pod kątem 22° na kryształkach lodu chmur cirrostratus nebulosus.

- kiedy dobierasz ekipę staraj się, żeby to byli ludzie mniej więcej równi tobie pod względem sił, kondycji i wytrzymałości (tak reklamowane w naszych czasach napoje izotoniczne to tylko chwyt marketingowy – nie poczujesz się po nich lepiej. Uzupełniają elektrolity i inne związki tylko w kilkunastu procentach. Pamiętaj z takich napojów nie pochodzi siła. Główny czynnik pobudzający to kofeina/tauryna, która daje chwilowy efekt pobudzenia, ale po nim szybko się słabnie).

 - dobierając ekipę nie bierz dużej grupy ze sobą (na pewno ktoś poczuje się źle, a może i ty sam) – kto wie, czy nie będzie trzeba przerwać wyprawy lub ją wstrzymać na dzień/dwa? Wybierz jedną dodatkową osobę lub trzy. Nigdy nie twórz nieparzystej grupy, ponieważ w razie osłabnięcia jednej z osób wszyscy muszą pozostać. Więcej osób to większe potrzeby i dłuższy czas na zbieranie się z miejsca.

Czytaj również: Dufourspitze - RelacjaKazbek - RelacjaMont Blanc - Relacja

6 komentarzy:

  1. Michał:) super relacja, pięknie to wszystko opisałeś. Byłem na Mont Blanc w 2015 r. i podzielam twoje odczucia; co do Kuluaru to w w zejściu ze szczytu miałem w nim groźną przygodę (na szczęście ze szczęśliwym finałem:) Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Z mojego doświadczenia wynika, że najcięższe rzeczy kładzie się właśnie prawie na sam spód. W innym wypadku można sobie uszkodzić kręgosłup. Druga sprawa, że niezbędna w wyposażeniu jest folia NRC, która w kryzysowych sytuacjach może uratować przed wyziębieniem organizmu. Niezbędna jest też mini-apteczka, gdzie znajdzie się chociażby węgiel na zatrucia.

    Dziwię się natomiast, że wybraliście podróż autokarem. Dużo taniej wyszedłby wam grupowy pociąg weekendowy przez Niemcy do Szwajcarii (25 euro na głowę lub 10 euro na głowę, jeśli znajdziecie dodatkowo 3 towarzyszy podróży - można zgadać przez Internet ekipę z Polski, która podróżuje w tym samym kierunku). W Szwajcarii natomiast wybieracie pociąg; tam też są grupowe / weekendowe opcje, dzięki którym można podróżować za małe pieniądze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z szukaniem ludzi w tym samym terminie to różnie bywa, bo na dzień przed wyjazdem zwykle lubi się coś wysypać, więc trudno było liczyć na szukanie kogoś w tym samym konkretnym dniu, tym bardziej, że zamieszczaliśmy wiele takich ogłoszeń w internecie. Co do opcji z pociągami, to nie znałem tych możliwości - w końcu to było 6 lat temu i na dodatek to był nasz pierwszy, zagraniczny wyjazd w Alpy, więc i tak cieszę się, że nam wyszło. Jeśli mowa o grupowych pociągach, to raczej byśmy się nie załapali na niego, bo jechaliśmy tylko ja i mój kolega. Trudno wśród obcokrajowców szukać kogoś do grupy, gdy ma się 3 przesiadki po drodze. Uważam, że dojazd do Les Houches mieliśmy tani, bo zajechaliśmy tam czterema pociągami, gdzie przesiadki trwały tylko 7 minut pomiędzy każdym pociągiem. Zapłaciliśmy wówczas 23 EUR za cały przejazd, więc chyba nie było drogo. W tamtym czasie sprawdzałem połączenia kolejowe i najlepszy dojazd miał 6 przesiadek, więc zrezygnowałem z takiej opcji. Cena raczej nie robiła mi różnicy, bo i tak za całość zapłaciłem lekko ponad 800zł/3 tygodnie.

      Usuń
  3. W taką wyprawę to sam bardzo chętnie bym się wybrał.Ostatnio na internecie przeczytałem ciekawy artykuł hhttps://climb.pl/rohacze-wizytowka-tatr-zachodnich/ .

    OdpowiedzUsuń
  4. Górskie klimaty uwielbiam i pełen podziw, bo relacja niesamowita. Na https://eski.pl/ czytałem o Włoskich Alpach i w tym roku chcę się wybrać. Do tej pory ograniczałem się do naszych gór.

    OdpowiedzUsuń
  5. Titlis na trekking jest super - 4-6h :)

    OdpowiedzUsuń

www.VD.pl