Dlaczego taki tytuł? Ponieważ po trzech latach od momentu, kiedy oddałem mój klub górski w ręce najbardziej zaufanej osoby, chciałem zobaczyć, jak działa ta organizacja po dłuższym okresie czasu. W trakcie wędrówki na miejsce spotkania przydarzyła mi się sytuacja, która dotychczas była dla mnie najtrudniejsza (chociaż nie taka trudna, ale wymagająca kondycyjnie). Od Grzegorza, bo w jego ręce oddałem klub, dowiedziałem się, że jest organizowany trzydziesty szósty zjazd, na który jestem zaproszony ze względu na prezentacje górskie, które miałem przedstawić podczas trwania tego spotkania. Jechać tam, czy też
nie? – takie pytanie zadawałem sobie ciągle w głowie, ponieważ Grzegorz –
administrator – zaprosił mnie na ten zjazd dużo wcześniej. Trochę miałem obawy
przed tym wyjazdem, ale w końcu dałem się namówić, bo sam byłem ciekaw nowych
ludzi oraz aktualnie panującej atmosfery w klubie. Głównym jednak powodem
przybycia dla mnie była zimowa Babia Góra, której nigdy sobie nie odmawiałem, a
wszystkie zjazdy, które tam się odbywały zawsze były najliczniejsze,
najciekawsze i uznawane za najpiękniejsze. Pomyślałem, że teraz też tak na
pewno będzie, tym bardziej, że widziałem listę pewnych uczestników, na której
widniało 76 osób. Dodatkowo chciałem poznać PiotrkaP oraz Zbig9. Grzegorz
poprosił mnie, abym na zjazd przygotował jakieś prelekcje z wyjazdów górskich,
bo takie były w programie zjazdu. Jako, że miałem o czym opowiadać, z miłą
chęcią zabrałem się za montaż filmów z wypadów.
W czwartek, po II zmianie spakowałem się i
ruszyłem w drogę – do Zawoi Markowej lub Policzne – w zależności od tego, na
który bus trafię w Krakowie. Zdążyłem jeszcze na ten odjeżdżający do Zawoi
Markowej, z czego się bardzo cieszyłem, bo koniecznie chciałem przejść przez
Babią Górę, dojść do Przełęczy Krowiarki, skąd dalej miałem pójść pieszo do
Zubrzycy Górnej na wynajęte kwatery „Za Borem” na potrzeby 36. Zjazdu. Dojazd pod
Babią Górę przebiegał sprawnie, dlatego o 9.27 rano rozpocząłem wędrówkę,
przekraczając granicę Babiogórskiego Parku Narodowego. Niebieskie niebo
zachęcało do szybkiego marszu, ponieważ jak najszybciej chciałem podziwiać
wspaniałe widoki chociażby z Przełęczy Brona 1408 m n.p.m. Wspominałem po
drodze słynne trzy strome podejścia oraz barierki, na których niegdyś Królik
wypowiadał „dziwne” słowa… Sam byłem ciekaw, czy nadal będę miał siły, żeby
pójść tak, jak kiedyś – „pełną parą”. Po przekroczeniu bramy BPN-u na szlaku
znalazłem mapę Beskidu Żywieckiego i Śląskiego – całkowicie nową. Pomyślałem,
że komuś wypadła. Zabrałem ją, ale nikogo nie minąłem na szlaku, żebym mógł o
nią zapytać. Po ostatnich opadach śniegu pojawiły się tu bardzo duże ilości
śniegu. Od strony Zawoi Markowa cały szlak był dosłownie nieprzetarty – jedynie
pomiędzy drzewami dopatrzyłem się dwóch równoległych linii pozostawionych przez
zjeżdżającego narciarza, poza szlakiem. Pomimo przecierania szlaku utrzymywałem
dobre i szybkie tempo, bo zależało mi na jak najszybszym dotarciu ponad górną
granicę lasów. Na polanie poprzedzającej Markowe Szczawiny zauważyłem, że
niestety gęstych chmur przybywało. Z każdą minutą stawało się coraz ciemniej a
szczyt pokrywały już gęste mgły. Nawet zaczął padać drobny śnieg. Kiedy
dotarłem do schroniska na Markowych Szczawinach zdziwiony byłem, dlaczego
panuje tu taka cisza. Nie zaszczekał nawet pies GOPR-owców, który zawsze w ten
sposób witał turystów nadchodzących od Zawoi Markowej. Nikt nie wychodził, ani
nikt nie wchodził do schroniska. Dosłownie ruch turystyczny zamarł. Mimo
wszystko zdecydowałem iść dalej. Zawsze miałem możliwość odwrotu i przejścia
Górnym Płajem do Przełęczy Krowiarki. Na Przełęcz Brona podchodziłem szybko. W
śniegu widniały tylko ślady po rakietach śnieżnych, ale przede mną nikogo nie
widziałem. W okolicach drugiego stromego podejścia na przełęcz podziwiałem nie
tylko ogromny nawis śnieżny, ale również bardzo ciemne chmury z rodzaju stratus
nebulosus opacus – co dla osoby nie zajmującej się pogodą oznaczało tyle, że
będzie mglisto i na pewno nie ujrzę słońca. Na Przełęczy Brona zaczął wiać
wiatr, ale był znośny, ponieważ wiele razy szedłem przy silniejszych
podmuchach. Jedyne, co mi nie odpowiadało, to fakt, że śnieg zapadał się
praktycznie co każdy krok. Oznaczało to szybką utratę sił i znacznie dłuższe
wejście niż zakładałem. Przygotowałem się na taką możliwość, bo w zimie mam
zwyczaj mnożyć czas przejścia razy dwa.
Podejście na szczyt Babiej Góry odbywało się w gęstej mgle. Zacząłem wytyczać trawersy omijające zasypane świerki, ogromne doły, przypominające kratery, które powstały od mas śniegu nawiewanych przez wiatr, gromadzące się przy skupiskach karłowatych świerków. Wydłużyło to znacznie czas podejścia, ale mimo wszystko widziałem postęp – to najważniejsze. W okolicach Kościółek 1580 m n.p.m., gdzieś we mgle, ujrzałem trzy sylwetki ludzi. Nawet przyszło mi na myśl, że to być może klubowicze idący przede mną. Pomału doganiałem ich. Mieli nade mną znaczną przewagę, bo wędrowali z rakietami śnieżnymi – ja tymczasem zapadałem się co każdy krok. Utrzymanie tempa w takich warunkach było dla mnie bardzo męczące. Po którymś z kolei trawersie dogoniłem tę trójkę. Jeden z nich powiedział: jak miło kogoś widzieć na szlaku. Ja również ucieszyłem się, bo widok jakiejkolwiek osoby dodawał otuchy w tych nieprzyjemnych warunkach. Co prawda wiatr nie utrudniał wejścia, ale zapadanie się co chwile – już tak. Wychodzenie z dziur było chyba męczące dla każdego. Co chwilę zmienialiśmy się na trasie, w trakcie przecierania drogi do szczytu, żeby zaoszczędzić trochę sił. Widoczności nie mieliśmy w ogóle – co najwyżej do 10m. Teren był mi znany, bo całą grań zapamiętałem jako ogromny rogal, po którego wewnętrznym łuku trzeba iść do przodu. Z tego powodu „nie ciągnęło” mnie na prawe zbocza, pomimo, że wyglądały na „łatwiejsze”. Nagle we mgle dostrzegliśmy stromy stok. Była nim wielka kopuła szczytowa. Wierzchołek góry przywitał nas cudownymi rzeźbami utworzonymi przez nawiany śnieg. Pomnik ku czci Jana Pawła II całkowicie pokrywała bardzo gruba warstwa śniegu. Trójka towarzyszy postanowiła zawrócić tą samą drogą, bo w Zawoi Markowej mieli samochód. Ja koniecznie chciałem przejść na drugą stronę, choć wiedziałem, że warunki będą takie same, jak dotychczas, albo jeszcze gorsze. Spodziewałem się ogromnego wysiłku, dlatego zjadłem dużą porcję wafli, zrobiłem zdjęcie dokumentujące moje 41. wejście na szczyt Babiej Góry, po czym poszedłem w stronę Sokolicy 1367 m n.p.m. W głowie cały czas miałem ogromy rogal i fakt, że musiałem trzymać się wewnętrznej jego strony. Nawet nie próbowałem wytyczać nowych ścieżek, ze względu na świadomość, że wschodnie zbocze opada bardzo łagodnie i bardzo długo. Nawet niewielkie odchylenie od szlaku na długim dystansie mogło spowodować znaczne oddalenie się od niego.
Mgła nie ustępowała. Do Kępy 1521 m n.p.m.
dochodziłem kilkudziesięcioma męczącymi etapami. Cała trasa była pokryta na
przemian szrenią i świeżym, nawianym śniegiem. Przez warstwę lodu mogłem
przejść szybko, ale każdy krok w śniegu oznaczał zapadanie się po pas. Wychodzenie
z takich dziur co każdy krok nie należało do przyjemności. Najgorsze jednak
miało nadejść za chwilę. Tuż za Kępą dostrzegłem jakieś ślady, których wiatr
jeszcze nie zdążył przysypać. Postanowiłem, że pójdę nimi. Prowadziły przez płaski
teren, dlatego pomyślałem, że być może ktoś tędy wchodził rano. Po przejściu krótkim
fragmentem tego szlaku zorientowałem się, że to nie jest właściwy kierunek.
Koniecznie chciałem zawrócić, ale już nie po śladach, bo oznaczałoby to dla
mnie częściową wędrówkę pod górę, a w tych zaspach nie było mowy o dodatkowym
traceniu sił. Postanowiłem, że łukiem, skręcającym aż o 90 stopni dojdę do
głównej grani i wyrównam moją ścieżkę z tą właściwą. Dzięki temu mogłem
schodzić stokiem o niewielkim nachyleniu, tracąc jak najmniej sił. Mimo
wszystko wędrówka była dla mnie uciążliwa, bo wszędzie zapadałem się do pasa
lub po szyję. Kiedy w dłuższym czasie przeszedłem zaledwie 50m nagle wpadłem
całkowicie pod dwumetrową warstwę śniegu! Stałem na kosodrzewinie, gdzie
pomiędzy nią a warstwami śniegu utworzyła się dodatkowo pusta przestrzeń.
Przeraziłem się, ponieważ nad głową miałem 70-100cm śniegu! Koniecznie musiałem
wyjść z tej dziury, wiedząc, że powierzchnia jest aż około 3m nade mną! Jako,
że metr śniegu na powierzchni okazał się świeżym opadem, nie miałem nawet
możliwości zahaczyć o cokolwiek stopy. Zacząłem przebierać rękami te ogromne
masy śniegu, które przyznam, początkowo mnie przytłoczyły. Starałem się nie
panikować, ale raczej w spokoju robić cokolwiek, żeby jeszcze wrócić za dnia na
szlak. Próba wyjścia z zimowej jamy zajęła mi aż 2h 50min! Był to dla mnie
ogrom czasu i wszystko to zdawało się trwać wieczność. Myślałem nawet, że już
stamtąd nie wyjdę. Szybko jednak rozwiewałem takie myśli i koncentrowałem się
raczej na tym, co mogę jeszcze zrobić. Starałem się podciągnąć do góry, przecierając
warstwy nade mną, a kroki stawiałem na gałęziach kosodrzewiny, które dodatkowo
utrudniały przejście, ponieważ uginały się pod moim ciężarem. Jednocześnie wsypywałem
śnieg w pustą przestrzeń, pomiędzy kosodrzewiną a dwumetrową warstwą śniegu. Usypując
kolejne warstwy, udeptywałem je tak, że po ponad półtorej godzinie wyszedłem w
końcu na powierzchnię. Po 2h 50min zobaczyłem, że przeszedłem od wielkiej
dziury zaledwie… kilkadziesiąt kroków. Za punkt odniesienia uznałem pojedynczy
świerk w okolicy. Szybko pomyślałem, że do zachodu słońca na pewno nie zdążę. Zakładałem,
że w razie dalszych problemów wyśpię się w tutejszej okolicy – w wielkiej
dziurze – co miałoby mnie osłonić od wiatru, a rano chciałem nadal kontynuować
wędrówkę. W planach miałem nocleg pod drzewem od strony Lipnicy Wielkiej
trzeciej nocy zjazdu, dlatego zabrałem wszystko, co było potrzebne do tego
celu. Byłem w pełni przygotowany. Wziąłem nawet ze sobą łopatę lawinową, dzięki
czemu mógłbym przygotować sobie teren. Miałem trzy pary spodni i kalesony,
kilka par bardzo grubych skarpet, polary i tym podobne rzeczy, pozwalające spać
w takich warunkach, co też już wielokrotnie robiłem w zimie.
Czułem się już całkowicie wykończony tą nierówną
walką ze śniegiem, dlatego zrobiłem półgodzinną przerwę i zjadłem kolejną
porcję prowiantu. Po tym przystąpiłem do dalszej części przecierania trasy.
Widziałem, że ścieżka nie miała kształtu łuku takiego, jaki chciałem jej nadać,
co oznaczało, że dalej musiałem wyrównywać kierunek do głównej grani. Po
wydostaniu się z dziury szedłem dalej zapadając się po szyję. Na tym etapie
postanowiłem przeczołgać jak najdłuższy odcinek, co zmniejszyłoby powierzchnię
nacisku na warstwy śniegu. Teraz mogłem pokonywać znacznie szybciej odległość
dzielącą mnie do grani, ale jednak odczuwałem chłód w okolicach kolan. Co
kilkanaście metrów zamieniałem ten sposób wędrówki na przecieranie warstw. I
tak na przemian. Myślę, że pomimo gęstych mgieł, chęć do dalszego działania
dała mi pełna świadomość, w którym miejscu się znajduję. Myślałem nawet, że
gdybym w ostateczności musiał wezwać GOPR, to nie miałbym problemu ze
wskazaniem miejsca, w którym byłem. Nie brałem jednak tej możliwości pod uwagę,
ponieważ cały czas wierzyłem, że trzeba konsekwentnie działać i przeć do
przodu. Nic mi się nie stało, niczego sobie nie skręciłem, ani nie połamałem,
dlatego mogłem iść dalej. Byłem w pełni przygotowany do ewentualnego snu w
wykopanym dole, bo zabrałem po trzykroć wszystkiego, co bierze się na normalną zimową
wędrówkę. Nawet w czasie półgodzinnej przerwy w ogóle nie trząsłem się z zimna.
Czułem, że jeszcze mam siły i na plecach miałem prowiant na kolejne dwa dni.
W końcu dotarłem do szlaku. Cieszyłem się jak
nigdy! Wiedziałem, że to jeszcze nie koniec, ponieważ śnieg na szlaku również zapadał
się pod nogami. Odcinek do Sokolicy zajął mi kolejne 1h 30min, co w normalnych
warunkach powinno mi zająć około 20min. Tutaj problemem była kosodrzewina i puste
przestrzenie pomiędzy nią a warstwami śniegu. Teraz wpadałem „tylko” do poziomu
pasa. Na Sokolicy odetchnąłem z ulgą, bo odtąd szlak przedeptano znacznie
lepiej. Łatwo mogłem wywnioskować, że na Sokolicy wszyscy zarządzali „wycof”.
Na tym odcinku skorzystałem z mas świeżego śniegu. Tym razem pozwalały mi iść
bardzo szybkim krokiem, a na bardziej stromych etapach – biec. Dzięki temu ten
fragment pokonałem szybciej niż wskazywany czas na tabliczkach. Na Przełęcz
Krowiarki dotarłem dopiero na godzinę 17.00. Jak policzyłem, zejście ze szczytu
Babiej Góry zajęło mi aż 5h 25min. Stamtąd miałem jeszcze 5,5km odcinek do
kwatery, który przeszedłem pieszo ulicą. W końcu dotarłem na miejsce. Tymczasem
Grzegorz mówił klubowczom, że ktoś idzie od Zawoi Markowej przez Babią na
zjazd. Grzegorz miał informację o tym, bo o 9.00 rano zasygnalizowałem mu, że
zaczynam wędrówkę. Kiedy stanąłem na chodniku przy jednej z kwater oczy
zamykały mi się ze zmęczenia na stojąco. Teraz dopiero odczuwałem bardzo silne
wyczerpanie. Za chwilę stanąłem na krawędzi krawężnika przysypanego śniegiem,
przez co… zapadałem się po raz ostatni. Powiedziałem tylko: jeszcze tu się
zapada?!
Grzegorz wyznaczył mi jeden z pokoi. Wszystkie
były już zajęte, ale w dwóch z nich mógł dodać tylko jedną osobę. Miałem do
wyboru dwa pokoje: Viking'a, Rewy, i trzeciego klubowicza, którego nicku nie
pamiętam oraz pokój Ancyś i Lidki. Dla mnie i tak to były nowe osoby –
całkowicie nieznajome, poza Ancyś z którą pracowałem na co dzień. Wybrałem ten
z Vikingiem na pokładzie, chociażby z przyzwoitości. Przed pokojem usiadłem na
podłodze i przez chwilę odpoczywałem. Napiłem się jeszcze zimnego soku z
plecaka i dołączyłem do reszty na świetlicy. Witałem się z każdym, bo
zdecydowana większość była dla mnie nieznajoma. I tak nie zapamiętałem
wszystkich imion lub nicków, ponieważ zbyt dużo nas było. W świetlicy Grzegorz
zapowiedział, że po 19.00 rozpocznie się ognisko, a później prelekcje z wypraw
górskich. W międzyczasie nasze dziewczyny powiesiły na dwóch oknach historyczne
flagi klubu, których używaliśmy na poprzednich zjazdach. Grzegorz zapytał mnie
wówczas, czy jestem gotowy. Zanim jednak rozpoczęliśmy prelekcje, poszedłem za
tłumem na ognisko palące się w drewnianej wiacie z rusztem. Wszyscy jedli
kiełbasy – a ja standardowo – czekoladę. Ognisko trwało blisko godzinę, po czym
z powodu zimna większość wróciła z powrotem do świetlicy, gdzie oczekiwano na
dalszy program zjazdu. Grzegorz zaplanował, że teraz ja zaprezentuję mój wyjazd
na czterotysięczniki Monte Rosy. Zgodziłem się, bo chciałem przybliżyć osobom
zainteresowanym piękno tamtego rejonu. PiotrekP wspomniał o jego marzeniach – o
szlaku Monte Rosa Tour, dlatego rozmawialiśmy długo na ten temat, po czym
jeszcze więcej szczegółów dowiedział się od Vikinga. Po 53-minutowej prelekcji
Viking wskazał na problem złego doboru schroniska jako naszej bazy wypadowej. I
miał rację. Byłem tam pierwszy raz, więc teren był mi zupełnie obcy. Z drugiej
strony zobaczyłem coś więcej niż on, ponieważ cały czas miałem kontakt z
naturą. Dobrze, że wspomniał o tym, bo skąd miałem wiedzieć o takich rzeczach,
gdy przewodniki traktują bardzo „sucho” każdą górę… Po prelekcji rozpoczęła się
integracja. Trwała do 1.30 w nocy. W jej trakcie rozważaliśmy jeszcze wyjście
na wschód słońca, ale widząc wszechobecną szarówkę musieliśmy zrezygnować.
Jedynie RobertJ, który dopiero pierwszy raz wychodził na Babią chciał
koniecznie iść. Ja też bardzo chciałem iść na wschód, ale widząc jakie panują warunki
i że mamy absolutny brak dobrej pogody, nawet nie proponowałem nikomu nocnego
wyjścia. Porzuciliśmy ten pomysł bardzo szybko. Planowaliśmy raczej wejście na
Babią Górę dnia następnego od godziny 8.00 rano. Opowiedziałem uczestnikom o
fatalnych warunkach na Babiej, dlatego postanowiliśmy, że dojdziemy do Sokolicy
i najwyżej zawrócimy. Inna część klubowiczów opowiadała o Hali Krupowej, na
którą przyszli od Sidziny. Również mówili o trudnych warunkach i o zapadaniu
się po pas. Szczególnie zmęczenie odczuwali „przecieracze” szlaku. Ile było
śniegu, chyba świadczył fakt, że parking w Sidzinie odśnieżał duży ciągnik. Z
drugiej strony wielu z nas myślało sobie, co to za zjazd, gdy ludzie przyjechali
na Babią Górę, a nikt by na nią nie wszedł?...
Z imprezy integracyjnej, która powstała
samoistnie, dość szybko umknął Rewa. Ja również poszedłem do pokoju, gdzie
bardzo długo rozmawialiśmy o wyjazdach rowerowych, bo aż do godziny 0.30 w
nocy. Musieliśmy się wyspać, bo na rano mieliśmy w planach wejście na Babią
Górę. Wstaliśmy o 6.20 rano, ponieważ zbiórka na Przełęczy Krowiarki była
przewidziana na godzinę 7.15. Dziwiłem się, że aż 44 osoby zdążyły na umówiony
czas! Kiedyś w klubie to było niemożliwe... Mało tego… Wszyscy uczestnicy
wczorajszej nocy poszli na Babią Górę! To również ewenement, bo każdy chciał
dojść chociaż do Sokolicy. Wszyscy rozjeżdżali się pomału w stronę Przełęczy
Krowiarki. Ancyś, ja i Dorokusai nie byliśmy z nikim umówieni. Kiedy większość
już pojechała, Grzegorz zapytał z kim jadę. Zobaczył również, że wszyscy już
pojechali a Ancyś i Dorokusai nie mają transportu. Grzegorz szybko rozwiązał tę
sprawę. Postanowił, że pojedziemy w siedmiu w jego samochodzie – dwóch z przodu
i pięciu na tylnej kanapie (na przodzie Grzegorz – jako kierowca, Królik – jako
pilot; na tylnej kanapie: Grochu, Małgo, Ancyś, Dorokusai i Mosorczyk, czyli ja).
Szybko na myśl przyszły nam indyjskie przeładowane busy, gdzie ludzie jeżdżą na
dachu. Za chwilę rozpoczęła się zabawa, bo Królik otwierał wszystkie schowki
niczym luki bagażowe w samolocie, po czym pytał do czego służą poszczególne
przyciski. Szukaliśmy nawet przycisku „katapulta” lub „nitro”, który odpowiadałby
za katapultowanie kierowcy. Grzegorz powiedział, że nie ma takiego, ale za to
jest katapulta tylnej kanapy. Na to odparłem, że tylna kanapa jest przeciążona,
więc i tak nas nie wystrzeli. Królik szybko dopowiedział, że tylna kanapa ma
zapadnię, więc nie ma problemu. Ja dodałem, że przeciąłem łajera z tego obwodu.
To hasło bardzo ich rozbawiło, przez co na szlaku było bardzo często
powtarzane. U mnie w pracy praktycznie codziennie używa się tego powiedzenia,
dlatego wydawało mi się, jak każde inne codziennie słowo. Dla Ancyś również, bo
też zajmowała się przycinaniem, często za krótkich „łajerów”.
Zanim wyruszyliśmy na szlak trzeba było jeszcze
policzyć ilu nas idzie. Viking utworzył bramkę i liczył każdego, kto
przechodził. Naliczył 43 osoby plus on sam, więc wyruszyło nas 44-ech.
Zaczęliśmy wspólny marsz o godzinie 7.44. Chciałem dołączyć do grupy przecierająco-prowadzącej,
ale na bramce miałem dopiero numer 23. Strome podejście na Sokolicę –
Zubrzyckie Stromizny – szybko pozwalało mi przesuwać się na przód. Już wkrótce
dołączyłem do prowadzących i utrzymywaliśmy szybkie tempo aż do samej Sokolicy
bez żadnego przystanku. Z Sokolicy ponownie widzieliśmy tylko mgły, ale z każdą
minutą odsłaniały się coraz wyższe partie góry. Na Sokolicy czekaliśmy 33
minuty od godziny 8.19. Chcieliśmy aby weszło nas jak najwięcej w celu
zrobienia grupowego zdjęcia. Z powodu zimna Gaza rzucił pomysł, żeby iść dalej.
Viking ponownie utworzył bramkę – tym razem w kosodrzewinie, gdzie naliczył nas
36-ciu. Znaczyło to, że dla ośmiu osób to podejście było już wystarczające, lub
nie mieli osoby, z którą by poszły wyżej. Ze względu na wieści o wczorajszych
warunkach powstała samoistnie grupa przecierająca szlak, która miała za zadanie
przygotować trasę dla reszty. Przez jedną noc śnieg stał się zupełnie inny.
Warstwy mocno stwardniały przez silny mróz, przez co nie zapadaliśmy się w
ogóle. Czas wejścia był taki sam jak w lecie! Gaza jako, że poszedł pierwszy,
narzucił swoje własne tempo. Nie było nawet możliwości dołączenia do niego,
ponieważ przez długi czas szliśmy gęsiego w wąskiej ścieżce wśród gęstej
kosodrzewiny i przysypanych drzew. Dopiero w okolicach Kępy powstała możliwość
przyspieszenia kroku i dołączenia do niego, bo umówiliśmy się na Sokolicy, że pójdziemy
razem. Tym razem na bramce Vikinga miałem numer 21., więc nie mogłem dołączyć już
do Gazy. Długi pas kosodrzewiny skutecznie zablokował mi możliwość wyprzedzania
innych. Widoków i tak nie mieliśmy żadnych z powodu mgły, więc mogłem
potraktować ten szlak jako szybki marsz kondycyjny. Za Kępą nawet pobiegłem w
stronę szczytu, ale dogoniłem już tylko Limonkę, Tknp i Dorokusai. Nic się nie
stało, bo Gówniak 1617 m n.p.m. w zupełności odmienił nasz cel wycieczki.
Odsłoniły się rozległe panoramy! Pod nami podziwialiśmy piękne morze chmur!
Wtedy zadzwoniła do mnie Tilia i zapytała mnie co widzimy. Powiedziałem, że
tylko Orawę i… połączenie się urwało. Tilia myślała, że warunki są bardzo
trudne, bo słyszała mój przerywany głos, przez co sądziła, że czuję się bardzo
zmęczony. Na szczęście to tylko brak łączności. Porzuciłem już bieg za Gazą i
delektowałem się wspaniałymi widokami. Po chwili nawet wierzchołki Tatr stały
się bardzo wyraźne i praktycznie czarne. Niebo nad nami było błękitne, a od
strony Zawoi mieliśmy niesamowite, ciemne morze chmur.
Teraz szliśmy pomału, ponieważ co chwilę robiliśmy
zdjęcia i przyglądaliśmy się majestatycznym Tatrom. Dla mnie nie tylko widoki
były główną atrakcją dzisiejszego dnia, ale również chmury, które świadczyły o
nadchodzącym froncie z opadami. Na niewielkim skrawku nieba widniało aż siedem
rodzajów chmur! Świadczyło to o dynamice pogody. Dodatkowo ujrzeliśmy siedem
chmur soczewkowatych z rodzaju altocumulus lenticularis, które zapowiadają
nadejście halnego, a zwykle z nim nadchodzą opady i ocieplenie. Dla mnie była
to informacja, że jutro będziemy mieli śnieżny dzień z opadami, dlatego
cieszyłem się z dzisiejszego wyjścia, ponieważ aktualne widoki wręcz „wgniatały
w ziemię”! Na szczycie stanęliśmy o godzinie 10.00 rano – Gaza o 9.45. Przez 40
minut podziwialiśmy fenomenalny widok, bo w tym czasie nie tylko pod sobą
mieliśmy morze chmur, ale również nad nami powstała jednolita zasłona chmur
altostratus translucidus, czyli warstwa chmur przepuszczająca światło słoneczne
zawieszona na wysokości około 4500 m n.p.m. Widok zachwycał, ponieważ byliśmy
pomiędzy niskim a średnim piętrem chmur! Taka okazja zdarza się niezwykle
rzadko, więc chyba każdy z nas docenił to wejście na szczyt. Razem weszło nas
18 osób, ale wiedziałem, że to nie wszyscy. Nadrobiłem wiele zaległości,
ponieważ na wierzchołek Babiej Góry dotarłem jako trzeci. Z powodu mrozu -12°C
i długiego postoju przez 40 minut postanowiliśmy, że zaczynamy schodzenie. Po drodze
naliczyliśmy jeszcze 29 „naszych” osób, cztery prawdopodobnie „nasze” i 13
innych - niezidentyfikowanych. Oznaczało to, że na szczycie było nas razem
minimum 51 osób! Co prawda w różnych grupach, ale jednak tak dużo nas weszło.
Skąd mieliśmy tyle osób, podczas gdy 44 osoby wyruszyły z Przełęczy Krowiarki? W
międzyczasie powstała jeszcze jedna grupa, która po godzinie 8.00 rano dołączyła
do nas. Niestety tych pięknych widoków nie miały okazji ujrzeć między innymi
Aniołek, Małgo, Zrzęda, Ancyś, Tilia i HalinkaŚ. W większości są to starsze
osoby wiekiem i nie miały siły, ani wiedzy o dalszym przebiegu szlaku, by pójść
wyżej. Chociaż mogły pójść za innymi, którzy szli normalnym tempem, to nie
czuły, że mogą zajść wyżej. Według bramki Vikinga w kosodrzewinie, zawróciło 8
osób. Chmury unosiły się coraz wyżej, toteż zasłaniały widok na coraz dłuższy
czas. Dorokusai, Gaza i ja postanowiliśmy iść własnym tempem, ponieważ szlak
był bardzo dobrze przedeptany przez tyle osób. Szybko weszliśmy w strefę mgieł,
więc w śniegu rozpoczęliśmy biec po bardziej nachylonych fragmentach. Nie
zapadaliśmy się w ogóle, chociaż szlak pomiędzy Sokolicą a Kępą w drodze
powrotnej wyglądał, jakby przeszło przez niego stado dzików. Ścieżka wzdłuż
była dosłownie zryta, a szlak stanowiło tylko wąskie koryto, którego nie było
jeszcze w drodze na Babią Górę. W trakcie podchodzenia na szczyt minęliśmy
RobertaJ, który po dwunastej w nocy wyruszył na wschód słońca. Był zawiedziony
z powodu mgieł, ale kiedy opowiedzieliśmy mu o wspaniałych widokach – zawrócił
na szczyt. Koniecznie chciał zobaczyć widoki z Babiej Góry, bo przebywał tu
pierwszy raz. W nocy zastały go mgły w okolicach Kępy, a warunki do wejścia
były jeszcze fatalne, bo zapadał się po pas. Aż dziwne jak niewiele czasu potrzeba
było, aby tak nagle zmieniły się warunki na szlaku.
Tego dnia dosłownie każdy mógł wejść na szczyt
Babiej Góry w takim samym czasie, jak w lecie! Nawet wiatr postanowił zamilknąć
na ten czas! Jedynie doświadczaliśmy chwilowych i lekkich podmuchów. W drodze
pomiędzy Kępą a Sokolicą spotkaliśmy trzy dziewczyny, które pytały o widoki we mgle.
Śmiały się z nas, gdy opowiedzieliśmy im o widokach pomiędzy dwoma warstwami
chmur. Powiedziały, że mogliśmy sobie tylko w marzeniach takie widoki zobaczyć.
Próbowaliśmy je jednak przekonać, że warto tam iść, bo ich wiara lub morale
były na bardzo niskim poziomie. Zdjęcia wszystko wyjaśniły… Kiedy dotarliśmy do
Sokolicy chmury pokryły znacznie niższe rejony. Teraz szarość i ponury klimat
królowały w tych rejonach, podczas gdy inni cieszyli się wspaniałymi widokami.
Od Sokolicy zbiegaliśmy naszą trójką aż do Przełęczy Krowiarki, bo śnieg
amortyzował każdy długi krok. O 11.41 stanęliśmy na schodach budynku Informacji
Babiogórskiego Parku Narodowego. Siedzieliśmy tam ponad 30min z Limonką, która
dość szybko do nas dołączyła. Czekała na Tknp, który na szlaku zawrócił po raz
drugi na szczyt. Limonce było zimno, dlatego zaproponowałem, żebyśmy wszyscy
poszli do naszych kwater piechotą. Przynajmniej rozgrzalibyśmy się. Mi nie było
zimno, ale tak długie czekanie w szarówce chcieliśmy koniecznie przerwać.
Limonka poparła ten pomysł, więc wszyscy poszliśmy w dół – do Zubrzycy Górnej. Czas
szybko upływał, a tym bardziej odległość, bo słuchałem jej opowieści z różnych
wypraw – w tym na Denali. Dochodziliśmy pomału do sklepu „abc” – czyli byliśmy niedaleko
naszego domu. Wtedy przejeżdżał Tknp i wsiedliśmy do jego samochodu. Tknp
podwiózł mnie na kwaterę, a z Limonką i innymi pojechali na zupę do Orawskiego
Dworu.
Na świetlicy zachwycaliśmy się dzisiejszym dniem.
Każdy omawiał widoki, to co zobaczył oraz warunki i komu mógł towarzyszyć.
Rozmowom nie było końca. Grzegorz dał nam czas do godziny 17.00, bo wtedy miał
rozpoczął się program właściwy zjazdu. W międzyczasie dojeżdżali kolejni
uczestnicy, których w ogóle nie znałem. Jedynie poznałem Tatromaniaka. Na dachu
naszego domku ogłosiliśmy czwarty stopień zagrożenia lawinowego, bo co chwilę
jakiś fragment śniegu, czy też sopli zjeżdżał z niego. Pomiędzy 13.30 a 17.00
wielu z nas wybierało się do sklepu „abc” odległego od nas o 2km. Niektórzy
szli tam nawet pieszo, a inni jeździli samochodami. Po takim dniu aż miło było pójść
odśnieżonym chodnikiem do „miasta”. Nadeszła długo wyczekiwana godzina 17.00.
Grzegorz zapowiedział, że pojawi się człowiek z Babiogórskiego Parku Narodowego
i opowie nam coś o nim w formie wykładu. Program rozpoczął się o godzinie
17.15. Wykładowca przygotował bardzo ciekawą prezentację i co najważniejsze,
mówił płynnie i od siebie tak ciekawie, że nie słuchało się tego jak zwykłej
teorii, ale wyłapywałem wręcz każde słowo, które nam przekazywał. Miał wiele do
powiedzenia rzeczy, o których nie wiedzieliśmy i nawet nie zdawaliśmy sobie z
tego sprawy. Wszystko, o czym mówił, prezentował na zdjęciach, szkicach,
planach i mapach. Najbardziej zaciekawiła mnie część o ruchu turystycznym i o
środowisku niektórych roślin, które mają tak niewiele przestrzeni do życia, że
można ją policzyć w centymetrach kwadratowych, co oznaczało, że zadeptanie
takie rośliny oznaczało bezpowrotne wyginięcie danego gatunku na Babiej Górze.
Dzięki prelekcji uzmysłowił nam jakie perełki występują pod szczytem i dlaczego
powinniśmy poruszać się po wyznaczonych szlakach. Jak dla mnie wykład był
mistrzostwem, bo na słowo „wykład” raczej reagujemy jak na coś, co będzie nas
przynudzać, a tu było wręcz odwrotnie! Dodatkowo Ardaryk pociągnął z wykładowcą
temat owadów, węży i gadów. Trzeba przyznać, że Ardaryk ma dużą wiedzę w tych
dziedzinach. I dobrze, bo jeśli w trakcie wykładu pojawiają się pytania, a
nawet trwa dyskusja, to znaczy, że jest żywe zainteresowanie. I tak właśnie
było! Tymczasem HalinkaŚ, gdzieś w ukryciu notowała wszystkie fakty, ponieważ
przygotowywała pytania konkursowe z tego właśnie wykładu. Tu muszę pogratulować
jej, jak szybko wychwyciła wiele faktów i odnotowała je, przygotowując świetny
zestaw pytań, które niejednego by mogły zagiąć…
Po wspaniałym wykładzie Grzegorz wręczył gadżety
klubowe prezenterowi i podziękowaliśmy mu za tą dużą i cenną porcję wiadomości.
Grzegorz ogłosił przerwę, po której Viking miał zaprezentować coś na temat
ferrat. Chciał opowiedzieć o nich dla laików, żeby wciągnąć kolejne „pokolenie”
w tą formę turystyki. W trakcie przerwy wywietrzyliśmy pomieszczenie i
rozruszaliśmy się, a HalinkaŚ przeprowadziła krótki konkurs z drobnymi
nagrodami rzeczowymi, takimi jak płyty z prezentacjami o BgPN oraz płyty z
muzyką orawską – dwie godne uwagi pozycje dla miłośników tych ziem. Viking
również rozpoczął bardzo ładnie swoje przemówienie, ponieważ mogłem opisać
tutaj własne wrażenia – jako zupełnego laika w dziedzinie ferrat. Gdy słuchałem
jego wypowiedzi, wiadomości i faktów popartymi zdjęciami, mogłem zobaczyć, co
należy kupić, na co szczególnie zwracać uwagę, kiedy rozpoczynać wędrówkę,
jakie są nasze możliwości, oraz czego się bać i czego nie powinniśmy się
obawiać. Jego prezentacja przedłużała się, ale według mnie – tylko i wyłącznie
na plus. Jeśli kogoś interesowały ferraty, to z przyjemnością oglądał kolejne
zdjęcia i słuchał komentarza do nich. Szczególne wrażenie wywierały wszelkiego
typu mostki i doświadczenia Vikinga w wielu dziedzinach turystyki górskiej.
Nawet, gdy mnie nie interesuje w ogóle wspinaczka w górach, to słuchałem tego
wszystkiego z zaciekawieniem, bo dla mnie ferraty są czymś zupełnie nowym. Nie
był to „suchy” wykład, a właśnie to, na co czekałem – przykłady, praktyka,
zdjęcia, i co najważniejsze – doświadczenia opowiadane ze „stalowych” szlaków.
W wielu miejscach slajdowiska słyszeliśmy wyrażenie „...to traci sens”, gdy
opowiadał o turystach ze złym przygotowaniem do wyjazdu. Po prelekcji Vikinga
przyszedł czas na konkurs. Na początku administracja Gór i Szlaków rozdała
prezenty z okazji urodzin. Były to wspaniałe książki o Orawie i Babiej Górze. Z
obdarowanych zapamiętałem Tilię, Pyśka i Mirror'a. Co chwilę Królik powtarzał
hasło „ona tańczy dla mnie”, co wywoływało śmiech na sali. Po urodzinowych
prezentach przyszedł czas na konkurs z nagrodami rzeczowymi. Tutaj HalinkaŚ
wyszła z ukrycia (czyli ze swoimi pytaniami). Pytała nas o fakty z wykładu
przedstawiciela Babiogórskiego Parku Narodowego. Pierwsze miejsce zdobył
Mosorczyk, drugie - GosiaB i trzecie - Dżola Ry wraz z Ninikiem. Jako, że Dżola
Ry należy do składu moderatorów, zrezygnowała z nagrody i przekazała ją
Ninikowi. Nagrody były bardzo cenne, bo znalazły się tam dwie wspaniałe pozycje
– między innymi „Światy Babiej Góry” i książka o Orawie. Zawsze chciałem
zakupić ten pierwszy tytuł, a teraz miałem okazję go zdobyć. Nie ukrywam, że
bardzo ucieszyła mnie ta nagroda.
Po konkursie nastała dłuższa przerwa, gdzie
znalazł się nawet czas na śpiewy i tańce klubowiczów. Obowiązkowo z głośników
popłynęła piosenka „Ona tańczy dla mnie”, gdzie nawet małe dzieci wyszły na
środek. Teraz jedliśmy do syta i dodatkowo na stole pojawiły się dwa talerze
ciast niewiadomego pochodzenia. Nie wiem kto je przygotował, ani tym bardziej
kiedy, ale smakowały jak nigdy! Jako, że duża część ekipy rozkręciła się na
dobre, Grzegorz zarządził, że trzeba przygotować pomieszczenie do prezentacji
tak, abyśmy nie musieli nikogo przekrzykiwać. Kto chciał, mógł pozostać, a
reszta mogła tańczyć w drugim pomieszczeniu za zamkniętymi drzwiami. W trakcie
przerwy administracja rozdawała gadżety klubowe w postaci podkładki pod myszkę
z logo klubu, kalendarzyki klubowe, foldery o Babiej Górze, Orawie i pozostałe
płyty. Po przerwie zaprezentowałem relację z wyprawy „Idymy do góry” – czyli opowiedziałem
o samotnej, pieszej wędrówce 1047km przez góry Polski. Ze względu na ograniczoną
koncentrację w takim klimacie postanowiłem, że relacja nie może być dłuższa niż
45min. Jak na tyle dni wyprawy szybko zauważyłem, że muszę pomijać wiele
ciekawych historii, omówień, zagadnień, a jedynie mogłem skupiać się na trasie
przejścia. Było tyle do opowiedzenia… o skaczących dzikach w przepaść, o
niezwykłej jabłoni i 40-stu dniach, czołganiu się w gęstych wierzbach, o
burzach, o chmurach i przewidywaniu pogody, o ciekawych drogowskazach, o
pogryzieniu przez psa, o bandażach, odciskach, przeskakiwaniu przez płoty
właścicielom mieszkań, czy też o wędrówce wzdłuż linii autu na boisku
piłkarskim. Nie zdążyłem nawet omówić każdego pasma górskiego, bo miałem w
planach wskazanie na rzeczy godne uwagi w danym paśmie, ale czas biegł
nieubłaganie. Jako, że Sudety nie były moją mocną stroną, zapomniałem wiele
nazw, które przypominał mi PiotrP. Nie jestem częstym bywalcem w tamtych
rejonach ze względu na czas i duże odległości, dlatego musiał mi wystarczyć
plan wydarzeń, który napisałem przed zjazdem. Problem w tym, że liczył aż 508
punktów po dwukrotnym skróceniu, więc i tak nie nadążałem za wyświetlanymi
zdjęciami. Myślę, że bardzo trudno jest opowiedzieć w 50 minut historię 31 dni
w górach, o czym szybko się przekonałem. To znak, że muszę robić krótsze
wyprawy...
Po prelekcji nastał czas na imprezę integracyjną.
Wielu z klubowiczów poszła w tany, a inni prowadzili rozmowy z nowo poznanymi
osobami lub starymi przyjaciółmi. Ja obowiązkowo rozmawiałem z PiotrkiemP i
jego żoną Dorotą, bo mieliśmy sobie dużo do powiedzenia. W między czasie
oglądaliśmy na laptopie Grzegorza film z wycieczki do Kanionu Badlands, którą
odbyłem w 2008 roku. Ancyś miała największy ubaw, bo na filmie co chwilę
pojawiały się osoby z naszego zakładu pracy. Ancyś zaczęła mówić językiem,
który chyba tylko ja rozumiałem, bo pojawiały się takie terminy jak: Siostra
Zaczeska, Punkt Odniesienia, Alfa sie walo 300, klątwa trzeciej fazy i
czerwonego grzebyka, czy też klamory, lewe L4 i zastępcze L7. Te wszystkie
terminy dotyczyły pewnych wydarzeń, więc śmiała się, jak to zawsze czyni. Z
Grzegorzem postanowiliśmy, że kiedy będą zjazdy, trzeba Aniołka zbanować na ten
czas, żeby nie mogła przyjeżdżać na zjazdy, ponieważ sprowadza złą pogodę. Słyszała
nasze rozmowy i cieszyła się, bo zawsze powtarzała, że za nią zawsze idą czarne
chmury. Rozmawialiśmy tak aż do 23.55, po czym wróciłem do pokoju. Impreza
trwała na całego, bo aż do 3.44 w nocy. W pokoju nagle zrobiło się głośno, bo
każdy z nich wspominał, co działo się na imprezie. Nasłuchałem się pewnych
historii, o których nie wypada mówić w relacji, ale wiele z tych rzeczy
zapisało się w mojej pamięci. Impreza była huczna, bo nawet pojedyncze słowa
słyszałem ze świetlicy, podczas gdy spałem na piętrze z dala od tego miejsca.
Ostatni dzień to pożegnania i rozjazdy
klubowiczów. Jeszcze wielu postanowiło zasmakować podejścia na Halę Krupową.
Ciągle padał śnieg, a przez noc dopadało go dość dużo. Zrobiliśmy jeszcze
wspólne pamiątkowe zdjęcie, do którego obowiązkowo chciał dołączyć Grzegorz „z
doskoku” ponieważ ustawił samowyzwalacz z dachu samochodu. W czasie biegu do
naszej grupy ujechał na oblodzonym chodniku, wykładając się przed nami. Rozległ
się głośny śmiech wśród nas oraz pytanie: „żyjesz?”. Po sesji zdjęciowej
udaliśmy się w drogę powrotną.
Na koniec wszystkim podziękowałem za ten zjazd,
ponieważ po trzech latach od opuszczenia klubu górskiego GÓRY-SZLAKI, który sam
zakładałem w 2006 roku, chciałem zobaczyć jak im się wiedzie, i czy nadal jest
ta sama atmosfera oraz, co najważniejsze – czy góry są w nim najważniejsze… Nie
brałem udziału w szalonej imprezie, bo brałem udział w części górskiej, a w
szczególności dziękowałem innym, że mogłem w tak licznej grupie wejść z na
szczyt Babiej Góry z tak niepowtarzalnymi widokami i zestarzeć się o kolejne
dwa razy, czyli o kolejne dwa wejścia na wierzchołek Babiej Góry (wejście nr 41
i 42)… Podczas tego wyjazdu przeżyłem najtrudniejszą sytuację w górach (i tak
jest do dziś), o której zawsze pamiętam.
Opis wspaniały, Ty masz jednak talent do pisania.
OdpowiedzUsuńChciałabym zobaczyć Babią Górę zimą!
OdpowiedzUsuń